Slapstick, albo nigdy więcej samotności

  • szt.
  • 19,00 zł
  • Niedostępny

Apokaliptyczna wizja oglądana oczami aktualnego króla Manhattanu (i ostatniego prezydenta Stanów Zjednoczonych), złośliwie lekceważące spojrzenie na prawdopodobne rezultaty współczesnych szaleństw. Ale nawet finał życia, jakie znamy, zmienia się pod piórem Vonneguta w zabawną farsę - finałowy slapstick, który może być żartem Wszechmogącego z nas wszystkich.

"Śmieszna i smutna zarazem… niemal perfekcyjne!"
"Los Angeles Times"

"Pełna fantazji i wesoła… wspaniała wizja naszej zrujnowanej, szalonej przyszłości".
"Hartford Courant"

Rok wydania: 2004
Stron: 196
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Marek Fedyszak

Fragment tekstu:

Prolog


Nigdy już nie będę bliższy napisania autobiografii niż teraz. Zatytułowałem ją Slapstick, ponieważ jest groteskową poezją sytuacyjną - przypominającą komedie slapstickowe, a zwłaszcza dawne komedie Laurela i Hardy'ego.
Moja książka opowiada o życiu, na jakie mam ochotę.
To wszystkie próby mej ograniczonej zręczności i inteligencji. One trwają zresztą nadal.
Myślę, że tajemnica śmieszności Laurela i Hardy'ego polega na tym, że obaj ze wszystkich sił starali się sprostać każdej takiej próbie.
Zawsze w dobrej wierze targowali się ze swoim przeznaczeniem i dlatego byli tacy cudowni i nieprawdopodobnie zabawni.

W ich filmach niewiele mówiło się o miłości. Bardzo często natomiast ukazywano poezję sytuacyjną małżeństwa, a to nie to samo. Małżeństwo było jeszcze jedną próbą - próbą stwarzającą możliwości komiczne, pod warunkiem, że każdy poddawał się jej w dobrej wierze.
Problemu miłości nigdy nie roztrząsano. Dyskutowanie o życiu bez słowa wzmianki o miłości jest dla mnie rzeczą zupełnie naturalną - może dlatego, że w dzieciństwie, które przypadło na okres Wielkiego Kryzysu, upajałem się filmami Flipa i Flapa i czerpałem z nich nauki.
Miłość nie wydaje mi się ważna.
A co wydaje mi się ważne? Targowanie się w dobrej wierze ze swym przeznaczeniem.

Miałem parę miłosnych doświadczeń, a w każdym razie sądzę, że je miałem, choć te, które sprawiły mi największą przyjemność, z łatwością można by uznać za "zwykłą przyzwoitość". Przez krótką chwilę, a może nawet przez przerażająco długi szmat czasu traktowałem kogoś dobrze, z kolei ta osoba mnie dobrze traktowała. Miłość nie musiała mieć z tym nic wspólnego.
Nie potrafię również odróżnić miłości, którą darzę ludzi, od miłości, którą darzę psy.
Kiedy byłem dzieckiem i nie oglądałem komików filmowych ani nie słuchałem komików w radiu, spędzałem wiele czasu, tarzając się na dywanach z naszymi bezgranicznie przywiązanymi psami.
I nadal często to robię. Ale psy męczą się szybciej ode mnie, szybciej też czują się skołowane i zażenowane tą sytuacją. Ja mógłbym się tak tarzać w nieskończoność.
Hej ho.

- Wiesz, tato... ty nigdy mnie nie przytuliłeś - zauważył pewnego razu, w dniu swych dwudziestych pierwszych urodzin, jeden z moich trzech adoptowanych synów, który miał właśnie wyjechać do amazońskiej dżungli jako członek Korpusu Pokoju.
Więc przytuliłem go. Wzięliśmy się w ramiona. To było bardzo przyjemne. Niczym tarzanie się po dywanie z Wielkim Danem, psem, którego kiedyś mieliśmy.

Miłość kryje się tam, gdzie ją znajdujemy. Moim zdaniem szukanie jej to głupota; myślę, że miłość często zatruwa życie.
Chciałbym, by ludzie, którzy z założenia powinni darzyć się miłością, mówili do siebie w czasie kolejnej kłótni: "Proszę trochę mniej miłości, a trochę więcej zwykłej przyzwoitości".

Moje najdłuższe doświadczenie ze zwykłą przyzwoitością odnosi się niewątpliwie do mojego starszego brata, Bernarda, który zajmuje się badaniami atmosfery na Uniwersytecie Stanowym Nowego Jorku w Albany.
Bernard jest wdowcem, samodzielnie wychowującym dwóch małoletnich synów. Dobrze sobie z tym radzi. Oprócz nich ma jeszcze trzech dorosłych potomków.
Natura obdarzyła nas przy przyjściu na świat bardzo odmiennymi rodzajami intelektu. Bernard nigdy nie mógłby być pisarzem. Ja nigdy nie mógłbym być naukowcem. A ponieważ zarabialiśmy na życie dzięki naszym intelektom, mamy skłonność uważać je za gadgety - wyodrębnione z naszych świadomości i naszych jaźni.

Braliśmy się w ramiona może trzy lub cztery razy - z okazji urodzin - bardzo przykładnie i niezdarnie. Nigdy nie obejmowaliśmy się w chwilach smutku.

Umysły, którymi zostaliśmy obdarzeni, lubią w każdym razie humor tego samego rodzaju - żarty Twaina, gagi Laurela i Hardy'ego.
Panuje w nich ponadto taki sam zamęt.
Oto anegdota o moim bracie, którą po dokonaniu drobnych zmian można by równie dobrze opowiedzieć o mnie:
Bernard pracował przez pewien czas w Laboratorium Badawczym firmy General Electric w Schenectady, w stanie Nowy Jork. Właśnie tam zrobił odkrycie, że jodek srebrowy może skraplać i kondensować chmury określonego rodzaju w postaci deszczu lub śniegu. W jego laboratorium panował nieopisany bałagan; jakiś niezręczny przybysz z zewnątrz mógłby w nim zginąć na tysiąc różnych sposobów, zależnie od miejsca, w którym by się na przykład potknął.
Zatrudniony przez firmę inspektor bhp omal nie zemdlał na widok tej dżungli sideł i wnyków. Objechał Bernarda z góry na dół.
Ten zaś odparł, stukając się czubkami palców w czoło:
- Jeżeli myślisz, że w tym laboratorium panuje burdel, powinieneś zobaczyć, jak jest tutaj.
I tak dalej.

Pewnego razu powiedziałem bratu, że zawsze ilekroć naprawiam coś w domu, gubię wszystkie narzędzia, zanim jeszcze uda mi się skończyć robotę.
- Szczęściarz z ciebie - odparł Bernard. - Ja zawsze gubię to, nad czym pracuję.
Wybuchnęliśmy śmiechem.

Jednak ze względu na rodzaj umysłów, jakie otrzymaliśmy przy narodzinach, i mimo panującego w nich nieładu, należymy z Bernardem do sztucznie powiększonych rodzin; dzięki temu możemy doszukiwać się krewnych na całym świecie.
Bernard jest bratem wszystkich naukowców. Ja jestem bratem wszystkich pisarzy.
Bawi nas to i dodaje otuchy.
I sprawia przyjemność.
Mamy również szczęście, gdyż ludzkie istoty potrzebują całej rzeszy krewnych - jako ewentualnych dawców lub biorców nie tyle miłości, co zwykłej przyzwoitości.

Gdy byliśmy dziećmi i mieszkaliśmy w Indianapolis, w stanie Indiana, wydawało się, że już na zawsze pozostaniemy w otoczeniu wielopokoleniowej rodziny prawdziwych krewnych. Nasi rodzice i dziadkowie dorastali tam przecież wraz z gromadą braci, sióstr, kuzynów, wujów i ciotek. Powiem więcej, ci wszyscy krewni byli kulturalni, szlachetni, dobrze sytuowani i mówili piękną niemczyzną i angielszczyzną.

Nawiasem mówiąc, wszyscy oni byli religijnymi sceptykami.

Za młodu mogli wędrować po szerokim świecie i często miewali wspaniałe przygody. Ale prędzej czy później dowiadywali się, że nadeszła pora, by powrócić do Indianapolis i osiąść tam na stałe. I zawsze okazywali posłuszeństwo - gdyż mieli tam mnóstwo krewnych.
Oczywiście, w Indianapolis były również do odziedziczenia cenne rzeczy - świetnie prosperujące firmy, wygodne domy z wierną służbą, rosnące sterty porcelany, kryształów i sreber, reputacja ludzi uczciwie prowadzących interesy, domki nad jeziorem Maxinkuckee, nad którego wschodnim brzegiem moja rodzina posiadała niegdyś całą kolonię domów letniskowych.

Lecz rozkosz i radość, jakie nasza rodzina czerpała z samej siebie, zostały na zawsze skażone przez, jak sądzę, nagłą nienawiść Amerykanów do wszystkiego, co niemieckie, która ujawniła się w momencie, gdy ten kraj przystąpił do pierwszej wojny światowej. Stało się to na pięć lat przed moim przyjściem na świat.
Dzieci w naszej rodzinie nie uczono już niemieckiego. Nie zachęcano ich również do zachwytów nad niemiecką muzyką, literaturą, sztuką ani nauką. Dla brata, siostry i mnie Niemcy były krajem równie obcym jak Paragwaj. Pozbawiono nas Europy, pozostawiając ledwie to, czego mogliśmy się o niej dowiedzieć w szkole.
W bardzo krótkim czasie straciliśmy tysiące lat historii - a potem dziesiątki tysięcy amerykańskich dolarów, domki letniskowe i całą resztę.
A nasza rodzina stała się o wiele mniej interesująca, zwłaszcza dla samej siebie.
Kiedy więc minął Wielki Kryzys i zakończyła się druga wojna światowa, łatwo przyszło nam z bratem i siostrą wy- wędrować daleko od Indianapolis.
I żaden spośród wszystkich pozostawionych tam krewnych nie potrafił tym razem wymyślić powodu, dla którego mielibyśmy powrócić do domu.
Nie przynależeliśmy już do żadnego określonego miejsca. Staliśmy się wymiennymi częściami w amerykańskiej machinie.

Powiem więcej, Indianapolis, które niegdyś miało odrębny sposób mówienia po angielsku, swoiste dowcipy, legendy, własnych poetów, złoczyńców i swoich własnych bohaterów, oraz galerie dla własnych artystów, samo stało się wymienną częścią w amerykańskiej machinie.
Było po prostu kolejnym miejscem, gdzie współistniały samochody z orkiestrą symfoniczną, torem wyścigowym i całą resztą.
Hej ho.

Oczywiście wciąż wracamy tam z bratem na pogrzeby. Ostatnio w czerwcu zeszłego roku na pogrzeb stryja Alexa Vonneguta, młodszego brata naszego świętej pamięci ojca - chyba ostatniego spośród naszych krewniaków starej daty, ostatniego spośród rdzennych amerykańskich patriotów, którzy nie lękali się Boga i którzy mieli europejskie dusze.
Stryj dożył osiemdziesięciu siedmiu lat. Nie miał dzieci. Ukończył Harvard. Był emerytowanym agentem ubezpieczeniowym i współzałożycielem stanowego oddziału Anonimowych Alkoholików.

W notce wydrukowanej w "Indianapolis Star" po śmierci stryja napisano, że on sam nie był alkoholikiem.
Myślę, że owo stwierdzenie było przynajmniej po części eufemizmem starej daty. Wiem, że stryj pił, choć alkohol nigdy poważnie nie przeszkadzał mu w pracy ani nie doprowadzał go do szału. A potem przestał, zupełnie. Ale na spotkaniach AA z pewnością przedstawiał się tak, jak muszą przedstawiać się wszyscy członkowie, to znaczy odważnie wyznawał:
- Jestem alkoholikiem.
Powiem więcej, powodem, dla którego gazeta elegancko zaprzeczyła temu, by stryj miał problemy z alkoholem, było staroświeckie pragnienie zachowania dobrego imienia reszty członków rodziny noszących to samo nazwisko.
Gdybyśmy stali się znani z tego, że nasi krewni byli dawniej pijakami lub - jak moja matka i mój syn - popadali przynajmniej w chwilowy obłęd, byłoby nam trudniej zawierać dobre małżeństwa czy zdobywać dobre posady w Indianapolis.
W tajemnicy ukryto nawet fakt, że moja babka ze strony ojca zmarła na raka.
Pomyślcie o tym.

W każdym razie gdyby stryj Alex, ateista, znalazł się po śmierci przed obliczem świętego Piotra i wrotami niebios, to jestem pewien, że przedstawiłby się w następujący sposób:
- Nazywam się Alex Vonnegut. Jestem alkoholikiem.
Chwała mu za to.

Przypuszczam również, że to samotność, na równi ze strachem przed alkoholową trucizną, przywiodła go do AA. Gdy jego krewni umierali lub wędrowali w świat, albo po prostu stawali się wymiennymi częściami amerykańskiej machiny, Alex wyruszył na poszukiwanie nowych braci, sióstr, bratanków i siostrzenic, stryjów i ciotek, i tak dalej.
Znalazł ich u AA.

Gdy byłem małym chłopcem, stryj mówił mi, co mam czytać, a potem sprawdzał, czy to przeczytałem. Bawiło go zabieranie mnie na wizyty u krewnych, o istnieniu których nie miałem pojęcia.
Pewnego razu powiedział mi, że podczas pierwszej wojny światowej szpiegował dla amerykańskiego kontrwywiadu w Baltimore, zaprzyjaźniając się z tamtejszymi Amerykanami niemieckiego pochodzenia. Miał za zadanie wykryć agentów wroga. Niczego nie wykrył, bo też nie było nic do wykrycia.
Stryj powiedział mi również, że przez krótki czas prowadził dochodzenia w sprawach o przekupstwo - dopóki rodzice nie powiedzieli mu, że pora wrócić do domu i się ustatkować. Wykrył, że wydatki na utrzymanie grobowca prezydenta Granta są skandalicznie wysokie, choć w rzeczywistości grobowiec wymagał bardzo niewielkiej konserwacji.
Hej ho.

Wiadomość o jego śmierci dotarła do mnie przez biały telefon przyciskowy w moim domu znajdującym się w części Manhattanu znanej jako Zatoka Żółwi. W pobliżu telefonu stał filodendron.
Wciąż nie jestem pewien, jak się tu znalazłem. Nie ma tu żółwi. Nie ma zatoki.
Być może, to ja jestem żółwiem, zdolnym do życia gdziekolwiek, przez krótkie okresy nawet pod wodą, z domem na grzbiecie.

Zadzwoniłem więc do mojego brata w Albany. Bernard zbliżał się wówczas do sześćdziesiątki. Ja miałem pięćdziesiąt dwa lata. Nie byliśmy już żółtodziobami, to pewne.
Ale Bernard nadal grał rolę starszego brata. To właśnie on załatwił miejsca w samolocie Trans World Airlines, samochód na lotnisku w Indianapolis i dwuosobowy pokój z oddzielnymi łóżkami w Ramada Inn.
Sam pogrzeb, tak jak pogrzeby naszych rodziców i wielu innych bliskich krewnych, był równie świecki i równie wyprany z myśli o Bogu i o życiu w zaświatach czy nawet o Indianapolis, jak nasz Ramada Inn.

Przypięliśmy się więc pasami do foteli odrzutowca lecącego z Nowego Jorku do Indianapolis. Usiadłem przy przejściu. Bernard zajął miejsce przy oknie, ponieważ był badaczem atmosfery i chmury miały mu do powiedzenia o wiele więcej niż mnie.
Obaj mieliśmy ponad sześć stóp wzrostu. Czas nie przerzedził nam jeszcze ciemnych włosów. Nosiliśmy identyczne wąsy - kopie wąsów naszego świętej pamięci ojca.
Wyglądaliśmy zupełnie nieszkodliwie. Tworzyliśmy parę miłych starych Głupich Jasiów.
Fotel pomiędzy nami był pusty i przypominał mi wiersze z dreszczykiem. Mógł służyć naszej siostrze Alice, która przyszła na świat cztery lata przede mną. Nie zasiadła w nim w drodze na pogrzeb swego ukochanego stryjka Alexa, gdyż umarła na raka wśród obcych w New Jersey - w wieku czterdziestu jeden lat.
- Życie to błazeńska farsa - powiedziała.
Hej ho.

Ostatni dzień życia Alice spędziła w szpitalu. Lekarze i pielęgniarki powiedzieli jej, że może sobie palić i pić, ile dusza zapragnie, i jeść, co tylko zechce.
Odwiedziliśmy ją z Bernardem. Miała trudności z oddychaniem. Niegdyś dorównywała nam wzrostem, co dla niej, kobiety, było bardzo żenujące. Z powodu tego zażenowania Alice miała zawsze fatalną postawę. Teraz wyglądała jak żywy znak zapytania.
Kaszlnęła.
Roześmiała się. Opowiedziała parę dowcipów, których teraz już nie pamiętam.
Po czym przepędziła nas z izolatki.
- Nie oglądajcie się za siebie - powiedziała.
Więc się nie oglądaliśmy.
Umarła mniej więcej o tej samej porze dnia, co stryj Alex - godzinę bądź dwie po zachodzie słońca.
W jej śmierci nie byłoby nic godnego uwagi, gdyby nie jeden następujący szczegół: otóż jej zdrowy mąż, James Carmalt Adams, wydawca czasopisma dla agentów handlowych specjalizujących się w transakcjach zakupu, składanego w izdebce na Wall Street, zmarł rankiem dwa dni wcześniej w "The Brokers' Special"*, jedynym pociągu w historii amerykańskiego kolejnictwa, który stoczył się z otwartego mostu zwodzonego.
Pomyślcie o tym.

To się zdarzyło naprawdę.

Nie powiedzieliśmy Alice o tym, co spotkało jej męża, który po jej śmierci miał przecież przejąć pełną opiekę nad dziećmi, ale i tak się dowiedziała. Pacjentka szpitalnego ambulatorium dała jej egzemplarz nowojorskich "Daily News". Nagłówek na pierwszej stronie obwieszczał, że pociąg dał nura do wody.
To jeszcze nie wszystko: wewnątrz numeru znajdowała się lista ofiar i zaginionych.
Ponieważ Alice nie pobierała żadnych nauk religijnych i ponieważ wiodła przykładne życie, nigdy nie uważała, by straszne nieszczęścia, które ją dotknęły, były czymś więcej niż tylko wypadkami w bardzo ruchliwym miejscu.
Dzielna dziewczyna.

Powiem więcej, wyczerpanie i dręcząca obawa przed brakiem środków sprawiły, że Alice przed śmiercią wyznała, że chyba niezbyt dobrze radziła sobie w życiu.
Z drugiej jednak strony Laurel i Hardy radzili sobie w nim niewiele lepiej.

Bernard i ja zajęliśmy się jej rodziną. Po śmierci matki trzej najstarsi synowie Alice, w wieku od ośmiu do czternastu lat, zamknęli się w pokoju i urządzili zebranie, w którym nie mogli uczestniczyć dorośli. Potem wyszli i poprosili, byśmy uszanowali ich dwa jedyne warunki: żeby pozostali razem i żeby zatrzymali swoje dwa psy. Najmłodsze dziecko Alice, które nie brało udziału w zebraniu, było rocznym zaledwie niemowlęciem.
Od tego czasu ja i żona wychowywaliśmy najstarszą trójkę na przylądku Cod razem z trojgiem naszych własnych dzieci. Niemowlę, które mieszkało z nami przez pewien czas, zostało adoptowane przez kuzyna ich ojca; teraz jest sędzią w Birmingham, w stanie Alabama.
Niech więc tak będzie.
Trójka najstarszych zatrzymała swe psy.

Pamiętam, o co jeden z synów Alice, który - podobnie jak ja i mój ojciec - nosi imię Kurt, zapytał mnie, gdy jechaliśmy z New Jersey na przylądek Cod z dwoma psami na tylnym siedzeniu. Chłopiec miał wtedy około ośmiu lat.
Jechaliśmy w górę mapy, więc miejsce, do którego zmierzaliśmy, leżało dla niego "na północy". Było nas tylko dwóch. Jego bracia wyjechali przed nami.
- Czy dzieci na północy są miłe?
- Tak - odparłem.
Kurt jest teraz pilotem linii lotniczych.
Żaden z nich nie jest już dzieckiem.

Jeden ma kozią fermę na szczycie góry na Jamajce. Sprawił, że ziściło się marzenie naszej siostry: żyć daleko od miejskiego szaleństwa ze zwierzętami w roli przyjaciół. W jego domu nie ma telefonu ani elektryczności.
Jest całkowicie zdany na łaskę deszczu. Jeżeli deszcz nie spadnie, będzie zrujnowany.

Wspomniane dwa psy zdechły ze starości. Zwykłem tarzać się z nimi godzinami po dywanach, dopóki nie miały tego dosyć.

Synowie naszej siostry otwarcie mówią teraz o tym, od czego dawniej cierpła im skóra i co ich bardzo martwiło: nie mogą odnaleźć rodziców w żadnym ze swych wspomnień.
Hodowca kóz, który nazywa się James Carmalt Adams, junior, skomentował ten fakt, pukając się palcem w czoło:
- To powinno być muzeum, ale nim nie jest.
Myślę, że w chwilach największego przerażenia muzea w umysłach dzieci opróżniają się samoczynnie z eksponatów - żeby uchronić je przed wiecznym smutkiem.

Jeżeli jednak o mnie chodzi, byłoby katastrofą, gdyby moja siostra natychmiast zniknęła z mej pamięci. Nigdy jej tego nie mówiłem, ale to Alice zawsze była osobą, dla której pisałem.
W niej kryła się tajemnica tej artystycznej harmonii, jaką udało mi się osiągnąć. W niej krył się sekret mojej techniki pisarskiej. Podejrzewam, że wszelkie dzieło stanowiące harmonijną całość zostało stworzone przez artystę lub wynalazcę pamiętającego o jednym konkretnym odbiorcy.
Powiem więcej, Alice - lub Natura - była na tyle miła, żeby pozwolić mi czuć jej obecność jeszcze przez wiele lat po jej śmierci, by pozwolić mi dalej pisać dla niej. Lecz potem Alice zaczęła odchodzić w niepamięć, pewnie dlatego, że gdzie indziej miała ważniejsze sprawy do załatwienia.
Jak było, tak było, w każdym razie do czasu, gdy zmarł stryj Alex, Alice zupełnie zniknęła jako odbiorca moich książek.
Tak więc miejsce w samolocie pomiędzy mną a moim bratem wydawało mi się szczególnie puste. Wypełniłem je najlepiej, jak potrafiłem - porannym wydaniem "The New York Timesa".

W czasie gdy czekaliśmy na odlot samolotu do Indianapolis, Bernard opowiedział mi w prezencie dowcip Marka Twaina - o operze, którą ten obejrzał we Włoszech. Twain powiedział, że nie słyszał nic podobnego "...od czasu jak spłonął sierociniec".
Wybuchnęliśmy śmiechem.

Bernard grzecznie zapytał, jak mi idzie praca. Mój brat szanuje chyba to, co robię, ale moja praca zbija go z tropu.
Odparłem, że pisanie wyłazi mi bokiem, tyle że tak było zawsze.
Powtórzyłem mu uwagę, której autorstwo, jak słyszałem, przypisuje się pisarce Renacie Adler, nienawidzącej swej profesji. Jej zdaniem pisarz to właśnie człowiek, który nienawidzi pisania.
Powtórzyłem mu również to, co napisał do mnie mój agent, Max Wilkinson, kiedy narzekałem na swą nieznośną profesję.
Oto jego słowa:
"Drogi Kurcie, nie poznałem jeszcze kowala, który by pałał miłością do swego kowadła".
Znowu wybuchnęliśmy śmiechem, myślę jednak, że ten żart był dla Bernarda tylko częściowo zrozumiały. Życie mojego brata bowiem to nieustanny miesiąc miodowy z jego kowadłem.

Powiedziałem mu, że ostatnio chodziłem na przedstawienia operowe i że dekoracje do pierwszego aktu Toski wyglądały moim zdaniem tak samo jak wnętrze Union Station w Indianapolis. Gdy trwało prawdziwe przedstawienie, śniłem na jawie o postawieniu numerów torów na łukach dekoracji, rozdaniu muzykom orkiestry dzwonków i gwizdków i wystawieniu opery o Indianapolis w epoce żelaznego konia.
- Ludzie z pokolenia naszych pradziadków mieszaliby się z naszą generacją z okresu mojej młodości oraz ze wszystkimi pokoleniami, które nas dzieliły. Zapowiadano by przyjazdy i odjazdy. Stryj Alex wyjeżdżałby szpiegować do Baltimore. Ty wracałbyś do domu po ukończeniu pierwszego roku studiów w MIT... Byłyby tam tłumy krewnych - dodałem - obserwujących, jak podróżni przyjeżdżają i odjeżdżają, oraz Murzynów noszących bagaże i pucujących buty.

- Scena w mojej operze często robiłaby się szara od mundurów - powiedziałem. - To oznaczałoby wojnę. A potem znowu stawałaby się jasna i kolorowa.

Gdy samolot wzbił się w powietrze, mój brat pokazał mi urządzenie laboratoryjne, które zabrał ze sobą w podróż. Była to fotokomórka podłączona do małego magnetofonu. Bernard wycelował elektroniczne oko w chmury. Dostrzegało ono błyski piorunów niewidoczne dla nas w oślepiającym świetle dnia.
Magnetofon rejestrował tajemnicze błyski w postaci trzasków. My również mogliśmy je słyszeć - przez maleńką słuchawkę.
- Tam ostro pieprznęło - obwieścił Bernard i wskazał odległą chmurę kłębiastą, sztuczny Pike's Peka* z bitej śmietany.
Pozwolił mi przysłuchiwać się trzaskom. Rozległy się dwa szybkie, potem zapadła cisza, później znowu trzy szybkie trzaski, a po nich znowu cisza.
- Jak daleko jest do tej chmury? - zapytałem.
- Och, może jakieś sto mil - odparł.
Pomyślałem, że to piękne, że mój starszy brat potrafi z taką łatwością odkrywać tak odległe tajemnice.

Zapaliłem papierosa.
Bernard rzucił palenie, ponieważ szalenie ważne jest, by pożył jeszcze parę lat. Ma przecież do odchowania dwóch małych chłopców.

Powiem więcej, w czasie gdy mój starszy brat dumał o chmurach, umysł, który ja otrzymałem od natury, śnił na jawie fabułę tej książki. Opowiada ona o wyludnionych miastach, duchowym kanibalizmie, kazirodztwie, samotności, braku miłości, o śmierci i tak dalej. Przedstawia mnie i moją piękną siostrę jako potwory, i w ogóle.
To bardzo naturalne, skoro śniło mi się w drodze na pogrzeb.

Książka opowiada o strasznym starcu egzystującym w ruinach Manhattanu, gdzie prawie wszyscy zostali uśmierceni przez tajemniczą zarazę zwaną Zieloną Śmiercią.
Starzec mieszka tam ze swą niepiśmienną, rachityczną i ciężarną wnuczką Melody. Kim on właściwie jest? Chyba mną samym - eksperymentującym z własną starością.
Kim jest Melody? Przez pewien czas sądziłem, że jest tym wszystkim, co pozostało ze wspomnień o mojej siostrze. Teraz uważam, że Melody jest tym, kim się czuję, eksperymentując ze starością, tym wszystkim, co zostało z mojej optymistycznej wyobraźni, z moich zdolności twórczych.

Starzec pisze swą autobiografię. Rozpoczyna ją od słów, które - zdaniem mojego świętej pamięci stryja - powinni wypowiadać sceptycy religijni w formie preludium do swych nocnych modlitw.
Oto te słowa: "Do wszystkich zainteresowanych".