Sylwia Gruchała

  • szt.
  • 19,90 zł 3,90 zł
  • Niedostępny

Uwaga! Książka przeceniona ze względu na rysy na okładce. 

 

W polskiej tradycji literackiej, jeśli mowa o szermierce, nie ma wielu skojarzeń z kobietami. Baśka Wołodyjowska? To zupełnie nie pasuje do Sylwii Gruchały. Szabelka nie floret, a i konteks całkiem inny. Sylwia nigdy bowiem nie mówiła, że wzorowała się na kimkolwiek z historii czy literatury, podejmując sportowy trening szermierczy. Tym bardziej że do szemierki trafiła przypadkiem i wbrew własnym pragnieniom. Inne miała wizje dorosłego życia gdy ją zaprowadzono do szkoły o sportowym profilu. Tam tylko pozornie był wybór: lekka atletyka lub szermierka. W ważnym dla Sylwki momencie lekką atletykę w szkole zlikwidowano, skutkiem czego... mamy dziś piękną i waleczną damę w polskim florecie.
    Autor książki jest dziennikarzem od ćwierćwiecza związanym ze sportem szermierczym, zwykle towarzyszącym polskim reprezentacjom na największych światowych imprezach.

Rok wydania: 2004
Stron: 104
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20

Fragment tekstu:


Urodzona: 6 listopada 1981 roku w GdyniMiejsce zamieszkania: Gdańsk Wzrost: 172 cm; waga: 62 kg Trener: Tadeusz Pagiński; wcześniej: Anna Sobczak (1992-1993) i Longin Szmit (1993-2001)Klub: Sietom AZS AWFiS Gdańsk
Zawód: studentka AWFiS w Gdańsku
Stan cywilny: panna


NAJWAŻNIEJSZE OSIĄGNIĘCIA

W igrzyskach i mistrzostwach świata
Mistrzostwa Świata La Chaux-de-Fonds 1998: brązowy medal  drużynowo
Mistrzostwa Świata Seul 1999: srebrny medal drużynowo
Igrzyska Olimpijskie Sydney 2000: srebrny medal drużynowo
Mistrzostwa Świata Lizbona 2002: srebrny medal drużynowoMistrzostwa Świata Hawana 2003: złoty medal drużynowoMistrzostwa Świata Hawana 2003: srebrny medal indywidualnieMistrzostwa Świata Nowy Jork 2004: brązowy medal drużynowo

W mistrzostwach Europy
Mistrzostwa Europy Madera 2000: złoty medal indywidualnieMistrzostwa Europy Madera 2000: brązowy medal drużynowo
Mistrzostwa Europy Moskwa 2002: złoty medal indywidualnieMistrzostwa Europy Moskwa 2002: złoty medal drużynowoMistrzostwa Europy Bourges 2003: złoty medal drużynowo

W zawodach Pucharu Świata
Puchar Świata Moskwa 1999, 2000: 1 miejsce indywidualnie
Puchar Świata Nowy Jork 2003: 1. miejsce indywidualniePuchar Świata Lipsk 2003: 1. miejsce indywidualniePuchar Świata Salzburg 2004: 1. miejsce indywidualniePuchar Świata Como 2004: 1. miejsce indywidualnie
W turniejach młodzieżowych
MŚ Juniorów* 1996: brązowy medal indywidualnie
Młodzieżowe** ME 1997: brązowy medal indywidualnie
MŚ Juniorów 1997-1998: srebrny medal indywidualnie
Młodzieżowe ME 1998: złoty medal indywidualnie
Młodzieżowe ME 1998: złoty medal drużynowo
Młodzieżowe MŚ 1998-2001: złoty medal drużynowoMłodzieżowe MŚ 1999-2001: brązowy medal indywidualnie

Indywidualna mistrzyni Polski
Mistrzostwa Polski 1999, 2002, 2003, 2004: złoty medal  indywidualnie
Laureatka plebiscytów
Plebiscyt "Przeglądu Sportowego" na 10 Najlepszych Sportowców w Polsce: 2000 - 9. miejsce, 2002 - 6. miejsce, 2003 - 5. miejsce

 

 

Rozdział I
Piękne oblicze szermierki

Zapytał mnie kiedyś fechtmistrz Tadeusz Pagiński, trener kadry narodowej polskich florecistek, także trener klubowy Sietom AZS AWFiS Gdańsk: "Czy Wojciech Zabłocki był - twoim zdaniem - wielkim szermierzem? Czy kojarzy się ludziom z potęgą polskiego fechtunku?". Odpowiedziałem, że oczywiście, był doskonałym szablistą… "A czy wiesz - kontynuował pan Tadeusz - że Sylwia Gruchała już dziś, mimo dziewczęcego właściwie wieku, pobiła "Kajtka" pod względem liczby i wartości szermierczych osiągnięć?!"
Nie ma powodu, by nie wierzyć Pagińskiemu. Jest genialnym trenerem, ale i historykiem szermierki - w tej materii wie wszystko. Trzeba więc uznać, że Sylwia Gruchała, na którą trener i koleżanki wołają po prostu Sylwka, zaczyna kosić byłych wielkich mistrzów. Ta tendencja będzie trwała, albowiem Sylwia dopiero w listopadzie skończy 23 lata!
Sylwka patrzy z billboardów, jest jej pełno wokół nas. Kiedy w tak elitarnej, tak trudnej do zrozumienia dla człowieka z ulicy dyscyplinie sportu jak szermierka, był ktokolwiek dorównujący popularnością Sylwii Gruchale? Wydaje się, że nigdy, mimo że mieliśmy szermierzy bardziej utytułowanych. Witold Woyda zdobył dwa złote medale na jednej olimpiadzie (Monachium, 1972), Egon Franke (obaj we florecie) był mistrzem igrzysk w 1964 roku (Tokio), a Jerzy Pawłowski (triumfator z Meksyku, 1968) to szablista wszech czasów. Oni nie doświadczyli takiego publicznego uwielbienia, jakie obecnie jest udziałem Sylwki. Dlaczego? Skąd ten fenomen? Odpowiedź jest prosta: bo Gruchała to nie tylko czołowa zawodniczka świata w niezbyt popularnej dyscyplinie sportu, lecz także piękna kobieta, której twarz dobrze się sprzedaje. Na razie - czy też na zawsze - tylko twarz…
Wicemistrzyni olimpijska drużynowo (Sydney, 2000), dwukrotna wicemistrzyni i mistrzyni świata w drużynie, aktualna wicemistrzyni świata indywidualnie (Hawana, 2003), dwukrotna indywidualna i dwukrotna drużynowa mistrzyni Europy… Nie chcę tu wyliczać wszystkich trofeów naszej wspaniałej florecistki, ów bilans mieści się w innym miejscu książki. Chcę tylko pokazać, z kim mieliśmy do czynienia, gdy Sylwia Gruchała wybierała się na igrzyska do Aten... Po co się tam wybierała?
To oczywiste - po medal, najlepiej złoty, bo każdy inny jest gorszy i związany z porażką. Tylko mistrz, jedynie złoty medalista pozostaje niepokonany. Były też jednak inne oświadczenia Sylwii - takie mianowicie, że nic na siłę, nie po trupach, nie za cenę rezygnacji z chłopaka, ze studiów, z innych ważnych życiowych spraw. Pointa: życie nie kończy się na szermierce. Jasne, życie Sylwki tak naprawdę dopiero się zaczęło, więc dlaczegoż by miało się na szermierce zakończyć. Pomimo to nie dawała jej spokoju wizja olimpijskiego złota. Była tak silna, że wracała jak bumerang w ostatnich piętnastu miesiącach w licznych prasowych wywiadach związanych z bieżącymi sukcesami.
Mimo że trochę niespójne były te myśli Sylwki, dziwić im się nie trzeba. Młodość i ambicja poparta wielkim talentem mają swoje prawa.


Chciała być Smurfetką

Dzieciństwo Sylwii… Kiedyś tak opisał je w "Super Expressie" red. Kazimierz Marcinek, z którego zacytuję kilka zdań: "Pierwsze skojarzenie - ogród koło domu. Ojciec pieli, mała Sylwia zajmuje się swoimi dziewczyńskimi sprawami. Ojciec kojarzy się Sylwce z miłością, ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Najmłodsza córeczka była jego oczkiem w głowie. Matka? Skojarzeń brak. Wyjechała do USA, kiedy Sylwia miała sześć lat. Starsze rodzeństwo - Marta, Maciek i Ola - jakoś sobie poukładało powody, dla których zabrakło mamy: w domu było ciężko, a mama zarabiała w USA, przysyłała z Chicago pieniądze i paczki. Sylwia nie mogła sobie poradzić z tęsknotą. Koleżanki zazdrościły jej największej na osiedlu kolekcji lalek Barbie, bajecznie kolorowej spódnicy, oryginalnych dżinsów, ona zaś zazdrościła im pełnego domu. "Mama podsycała nadzieję - powie później Sylwka. - Dzwoniła i obiecywała, że przyjedzie. Każde święta to było oczekiwanie. Daremne"".
Sto metrów od domu mieściła się szkoła sportowa numer 70. Tam zaprowadził Sylwię ojciec, bo też tylko jego już miała przy sobie. Nie miała natomiast marzeń, które jakkolwiek kojarzyłyby się z szermierką, a nawet ze sportem w ogóle. Pragnienia były zgoła inne: pociągała przyszłą mistrznię profesja modelki, aczkolwiek pojęcie o tym zawodzie musiała mieć mgliste, paradując po mieszkaniu w szpilkach starszych sióstr. Jak powie później, stroiła miny przed lustrem, udając… Smurfetkę. Chciała być właśnie Smurfetką! Chciała też być lekkoatletką, jeśli już zagoniono ją do sportu, ale okazało się, że to akurat niemożliwe. Zlikwidowano w szkole klasy lekkoatletyczne i pozostał tylko floret. Wyższa konieczność. Mimo to nie chciała się pogodzić z przeznaczeniem, nie wyobrażała sobie, jak dziewczyna może w jakimś tak idiotycznym stroju skakać z pogrzebaczem w ręku. A jednak przyszło jej to robić przez długie lata - już z miłością, a nie nienawiścią.


Rządziła chłopakami

Ogromną rolę w jej szermierczej edukacji odegrał trener Longin Szmit, z którym jednak rozstała się po niespełna dziewięciu latach współpracy. Longin wierzył w Sylwkę, dostrzegał w niej talent, więc bardzo się starał, aby młodą adeptkę sztuki fechtunku przyciągnąć do zajęć. Było łatwiej dopiero wówczas, gdy przyszły pierwsze sukcesy. Sylwka strojąc się wcześniej w szmatki i szpilki, nie łączyła sportu szermierczego z kobiecością. I dopiero w pewnym momencie przyszła refleksja, że… wcale nie szkodzi, iż fechtowanie ma się nijak do babskiego charakteru, skoro ona już takiego… nie ma i bardziej potrzebuje waleczności, siły, twardości, czyli bardziej męskich przymiotów niż kobiecych. To trudne dzieciństwo nauczyło Sylwię twardo stąpać po ziemi, a dzięki szermierce zaczęła sobie świetnie dawać radę w życiu. Nie stała się cicha i potulna, lecz harda i bezkompromisowa. W żaden sposób nie godziła się na rolę szarej myszki. Wolała rolę przywódczyni, lidera grupy, poniekąd też kogoś, kto jest duszą towarzystwa.
Ryszard Sobczak, były znakomity florecista, medalista igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata, obecnie prezes Sietom AZS AWFiS, doskonale pamięta Sylwię z tamtych czasów, choćby dlatego, że jego żona, Anna, była pierwszą trenerką Gruchały. W jednym z wywiadów Ryszard powiedział: "Sylwia rządziła chłopakami. Grała z nimi w piłkę nożną, ustalała składy drużyn, decydowała, kto na bramce, a kto w ataku. W 1996 zaimponowała mi po raz pierwszy. Debiutowała na mistrzostwach świata juniorów i zdobyła brązowy medal, choć była od większości rywalek młodsza o dwa, trzy lata. Umiała się skoncentrować, mimo osobistych, ciężkich przeżyć".
Ale to był tylko brązowy medal, a Sylwka marzyła, by być najlepszą. W dalszym ciągu jeszcze nie łyknęła szermierczej pasji i kombinowała, jak się wykręcić od zajęć. Prowadzona za rączkę na treningi, szukała usprawiedliwień, by się od nich uwolnić, by nic nie robić, uciec jak najdalej od szermierczej sali.
Mówi Ania Rybicka: "Sylwia była bardzo ładna, zadziorna i ambitna. Znajdując się w grupie, zawsze próbowała nadawać jej ton. Już wtedy wszystko robiła tak, jakby od tego zależał los świata. Było jej ciężko - wszędzie sama, sama, sama… Skazana na samodzielność absolutnie we wszystkim".
Trener Tadeusz Pagiński o nastoletniej Sylwii: "Nieufne, trudne dziecko, skrzywdzone przez dorosłych. Podatna na złe rzeczy, dorośli nie byli dla niej autorytetem, rówieśnicy - i owszem. W szczenięcych latach Sylwia przypominała mi niesfornego Amadeusza Mozarta z filmu Milosa Formana. Była jak on przekorna, zadziorna i fenomenalnie zdolna! Przeczuwałem, że z najeżonego, nieufnego dzieciaka zamieni się w mądrą, odpowiedzialną zawodniczkę. Wtedy jednak zdarzały jej się drobne kłamstwa. Byliśmy na zgrupowaniu w Cetniewie, a Sylwia mówi, że musi jechać do szkoły na jakiś ważny egzamin. Znika na całą noc, wraca rano. Udawałem, że wierzę w kłamstwo o egzaminie. I czekałem aż zmądrzeje. Wiedziałem, że warto" (cytat z "Super Expressu").


Twardo po ziemi

W 1997 roku nagle, zdecydowanie przedwcześnie umarł tata Sylwii. Pogrzeb odbył się bez udziału matki, która nie chciała przyjechać z Chicago, nie dzieliła z dziećmi rozpaczy po stracie ukochanej osoby. Starszym siostrom łatwiej było to wszystko znieść. Nie wystarczały telefony matki, pieniądze zarabiane przez nią w USA, a przysyłane do Polski prezenty nic nie znaczyły. Kompletny dom byłby rajem, ale o tym już nie marzyła. Pozostał żal, nawet rozpacz, mimo chęci zrozumienia matczynej postawy. Sama podejmowała decyzje i przez to szybciej stała się samodzielna, a życiowe doświadczenia przeniosła na sport. Nie poddała się, nauczyła się twardo stąpać po ziemi. Stąd i jej odporność psychiczna, która charakteryzuje ją na planszy. W szermierce to bardzo ważne. Trzeba umieć zadać to ostatnie trafienie - ono jest zawsze najważniejsze w pojedynku.
Miała 15 lat. Zdecydowała, że sport jest OK, ponieważ w nim wszystko zależy od niej, i tylko od niej.
Od 1997 roku zaczęło się nieprzerwane pasmo sukcesów, tego roku jeszcze tylko w kategoriach młodzieżowych, ale później już także z pierwszą reprezentacją seniorów. Szło złoto do złota, rosła popularność pięknej dziewczyny, coraz częściej udzielała wywiadów. Szybko więc stała się też osobą bardzo medialną. Gdy na ślub starszej siostry przyjechała wreszcie matka, okazało się, że za późno na zasypanie przepaści. To już była dla Sylwii niemal obca osoba. Wówczas dziewczyna wytłumaczyła sobie, że nic nie dzieje się bez przyczyny, wszystko jest w jakiś sposób poukładane, a krzywdy mogą mieć… zbawienny wpływ na życie. Bo skąd wziąłby się w niej taki hart ducha, taka moc psychiki, gdyby inaczej potoczyły się losy w dzieciństwie?
Sylwka - bardzo szybko skazana na dorosłość, na konieczność samodzielnego podejmowania decyzji i brania życia takim, jakie ono czasem jest - niegodziwe, brutalne, niezgodne z dziecięcymi wyobrażeniami - stała się nad wyraz inteligentna, twarda, ambitna i waleczna. Może dlatego nie uznaje sytuacji przegranych i zawsze walczy o najwyższą stawkę. W jej przypadku jest chyba inaczej niż w 99 innych przypadkach na 100: to nie sport wyrobił w niej charakter, to życie przeniosło się na sport. Tak mi się wydaje na podstawie obserwacji, rozmów z Sylwią i ludźmi, którzy są lub byli z nią blisko, ale bez wchodzenia z butami w prywatność dziewczyny.

 

Rozdział II
Gdy dziewczę stało się kobietą

Do pierwszej reprezentacji Polski we florecie Sylwia Gruchała trafiła w wieku niespełna 17 lat. Jesienią 1998 roku w szwajcarskim La Chaux-de-Fonds polskie florecistki w składzie: Anna Rybicka, Magdalena Mroczkiewicz, Barbara Szewczyk-Wolnicka i Sylwia Gruchała zdobyły brązowy medal mistrzostw świata. Powoli kończyła karierę Basia, w odwodzie pozostawała inna - obok Gruchaly - juniorka, Małgorzata Wojtkowiak. No i wciąż liczyła się starsza z sióstr Kryczało, Alicja. Ta drużyna miała perspektywy, zapowiadała się na dynamit, ale musiała okrzepnąć.
Listopad 1999, Seul, kolejne mistrzostwa świata. Jeśli dzisiaj Sylwia mówi, że co roku - na urodziny - posłaniec przynosił jej do domu czerwone róże od Mikołaja, obecnego chłopaka, to… 6 listopada 1999 roku nie było to możliwe. Sylwki nie było wówczas w Polsce, czerwonych róż chyba też posłaniec nie dostarczył. Pamiętam natomiast, że spod kompleksu olimpijskich hal w stolicy Korei Południowej wybrałem się na spacer w kierunku ruchliwej, głównej ulicy, gdzie przekupki sprzedawały kwiaty. Ktoś wcześniej powiedział, że Sylwia Gruchała kończy 18 lat. Dlaczegóż - jako jeden z trójki obecnych wówczas w Seulu polskich dziennikarzy - nie miałem drobnym bukietem odnotować ważnego faktu? Sylwka z dziewczęcia przeistaczała się w kobietę. Przynajmniej formalnie, w papierach, bo przecież i wcześniej była już kobietą.
Boże drogi, nie byłem zachwycony wiechciem, który wręczyłem tamtego dnia pięknej jubilatce. Po pierwsze - zabrakło armat, czyli większego wyboru. Po drugie - trochę inny urok, w porównaniu do polskich standardów, prezentują koreańskie kwiatki. Dla Sylwii jednak chyba nie miał żadnego znaczenia ów bukiecik. Ot, jakiś jeszcze jeden dowód pamięci, który jej się należał.
W tamtych mistrzostwach świata po raz pierwszy od lat polskie florecistki pogoniły Włoszki. W sensie dosłownym - pogoniły je na planszy, a także - z hali do hali. To był mecz o czwórkę. Zwycięzcy zostawali, pokonani musieli iść do sali "dobitkowej", gdzie stawką były miejsca dalsze, w przypadku Włoszek - mecze o pozycje od 5 do 8. Sylwia miała dobry dzień, Magda Mroczkiewicz czuła się genialnie usposobiona (upokorzyła, doprowadziła do łez Dianę Bianchedi, bijąc ją 8:0!), Basia Szewczyk dostroiła się do koleżanek. Nasze panny i pani (Szewczyk-Wolnicka) doszły wówczas aż do finału, w którym jednak zabrakło im rutyny i siły na pokonanie Niemek. Wicemistrzostwo świata to też jednak brzmiało dumnie.
Osiemnastoletnia Sylwia Gruchała coraz częściej przejmowała obowiązki zawodniczki kończącej mecze. Mimo jej młodego wieku, mimo przerostu ambicji nad szermierczym rozsądkiem fechtmistrz Tadeusz Pagiński powierzał Sylwce najważniejszą w drużynie rolę. Ktoś, kto kończy, musi być twardzielem. To jest zawodnik, który "dowiezie" do końca spotkania korzystny wynik, albo odrobi stratę kilku trafień i zapewni drużynie zwycięstwo. Trzeba mieć instynkt killera, trzeba myśleć i wybierać choćby najprostsze, ale i najskuteczniejsze w konkretnej sytuacji działania. Trzeba wiedzieć, że rywal trafiony trzykrotnie z rzędu jest "ugotowany", jeśli nie dać mu szansy na odbudowanie psychiki. Historia szermierki zna liczne przypadki dramatycznych zmian sytuacji, zgoła nieprawdopodobnych, choć jedno nie ulega wątpliwości: mecz kończy się 45. trafieniem, wynik zaś 44:37 jest komfortowy, lecz nieprzesądzający o wygranej. Większość zaskakujących porażek bierze się z tego, że szermierz popełnia błąd zaniechania. Głównie czujności, koncentracji do końca. Walka nie wygra się sama, jakkolwiek blisko byłoby do szczęścia.


Towarzysz stres

Wcześniej, nim Sylwia Gruchała awansowała do roli kończącej, zdawało się, że taką zawodniczką może być Ania Rybicka. W kategoriach młodzieżowych - kadetów i juniorów - wygrywała niemal wszystko, była bezwzględnie numerem jeden na świecie. Niestety, zdarzyły się kontuzje, długotrwałe leczenie, rehabilitacje, powroty… Gdy Anka wreszcie uporała się z kontuzjami, były już od niej w reprezentacji seniorów florecistki lepsze - Sylwia, Magda Mroczkiewicz, a później i Gosia Wojtkowiak. "Rybka" miała miejsce w kadrze, ale w niej nie dominowała. Niewątpliwie było to dla Anki - dziewczyny niesłychanie inteligentnej i ambitnej - mocno stresujące. A w szermierce stres - towarzysz nieodłączny - podpowiada zwykle najgorsze rozwiązania.
Sylwia Gruchała w pierwszym etapie dorosłej kariery sportowej też popełniała mnóstwo błędów. Valentina Vezzali - florecistka minionej dekady, rocznik 1974, prawie osiem lat starsza od Sylwki, była dla niej zaporą nie do przejścia. Znakomicie wyszkolona, perfekcyjna taktycznie, zimna jak głaz. W starciach z Gruchałą czekała na atak Polki. Ma łatwość zadawania trafień. Trafiała z błędów rywalki, a gdy obejmowała dwu-, trzypunktowe prowadzenie, było praktycznie po zawodach. Sylwia paliła się do odrabiania strat, leciała na Włoszkę nieprzygotowana, dostawała kontry. Kilka lat musiało minąć, by role się odmieniły, by to Włoszka się denerwowała, a nie Polka. Po prawdzie - trzy lata minęły, gdy pani Vezzali o pannie Gruchale rzekła podczas Mistrzostw Świata w Lizbonie w 2002 roku: "polska putana" (czyli… kurwa). Był to skutek wyprowadzenia Vezzali z równowagi, zachwiania jej szermierczej hierarchii wartości. Nie mając nic do powiedzenia na planszy, klęła obok niej. Taki ma charakter - przegrywać nie umie.
Wcześniej jednak było jeszcze kilka ważnych, wielkich imprez. W roku 2000 - Mistrzostwa Europy na Maderze oraz Igrzyska Olimpijskie w Sydney. W obu tych zawodach Sylwka zagrała główną rolę.
Przed Mistrzostwami Europy na Maderze miała kontuzję, a po niej przerwę w treningach - na przełomie stycznia i lutego. Jednak szybko wróciła do zdrowia i formy. Ponoć pomogła jej też magiczna moc maskotki. "Gosia Wojtkowiak podarowała mi kiedyś misia z takimi śmiesznymi nóżkami. Jechałyśmy wtedy na Puchar Świata w Moskwie. Od tamtej pory, jak mam misia przy sobie, to dobrze mi idzie".
Druhny na jej weselu

Nie wiem, jak Sylwce, ale mnie Madera będzie, się kojarzyć z pewnymi… fizjologicznymi kłopotami naszej florecistki. Została indywidualną mistrzynią Europy. Wprawdzie w turnieju zabrakło najlepszych Włoszek, które oszczędzały siły na igrzyska olimpijskie, ale były wszystkie inne groźne konkurentki, przede wszystkim Rumunki z Reką Szabo-Lazar i Laurą Carlescu Badeą oraz Rosjanki ze Swietą Bojko i Katią Juszewą. Te zawodniczki, zwłaszcza trzy pierwsze, to historia światowej szermierki, tymczasem wszystkie one zagrały na Maderze rolę druhen na weselu Sylwii Gruchały. Nie miały nic do powiedzenia w pojedynkach ze wspaniale dysponowaną, walczącą na pełnym luzie Polką. Zmiatała z planszy rywalkę za rywalką, nie patrząc, jak wielkie sportowe dokonania przemawiają za przeciwniczką. Sylwka nie miała litości także dla… siebie. Wydatkowała tego wieczoru całą energię i w sposób znaczny odwodniła organizm, o co nie było trudno w warunkach upalnego lipca na tej portugalskiej wyspie. Tymczasem zwycięstwo oznaczało nie tylko przyjemności - złoty medal, polski hymn, uściski, gratulacje - ale i konieczność poddania się kontroli antydopingowej. Mówiąc wprost: mistrzyni musiała nasiusiać do probówki, co okazało się trudniejsze niż wygranie zawodów.
Ktoś musiał towarzyszyć Sylwce w jej heroicznej walce z probówką. Padło na lekarza ekipy - doktora Ryszarda Szczepańskiego, który czynił powinności z godnością i honorem, a przy tym okazał się niezwykle skuteczny w walce z Portugalczykami o… kolację. Autor tej publikacji także pozostał tamtego wieczoru przy mistrzyni Europy - z sympatii, ale i dziennikarskiej ciekawości. Trudno po ponad czterech latach precyzyjnie ustalić, jak długo trwało pobieranie materiału do badania antydopingowego. Nie pomagała wchłaniana przez Sylwię woda, nie pomogło piwo, które w takich sytuacjach bywa zbawienne. Wciąż coś nie pasowało, aż zapadła noc. Ponieważ Sylwka była bliska padnięcia z głodu, Szczepański nakazał portugalskim lekarzom zorganizowanie choćby drobnych przekąsek. Trochę trwało, nim ci ustalili - z organizatorami - kto zapłaci za wikt i taksówkę do restauracji, ale w końcu przywieźli coś do jedzenia, nawet na ciepło. A później wszystko już przebiegło pomyślnie; w środku nocy, ale szczęśliwi wróciliśmy do hotelu. Ci z ekipy, którzy mogli, nie spali jeszcze, czekając na bohaterkę wydarzeń, by ją powitać i jeszcze raz pogratulować największego - na tamten czas - indywidualnego sukcesu w karierze.
Na Maderze polskie florecistki zdobyły też brązowy medal w turnieju drużynowym. Odkryciem zawodów turnieju okazała się Małgorzata Wojtkowiak, niespełna rok młodsza od Sylwii, która stoczyła kilka kapitalnych walk meczowych, zwłaszcza z Rumunkami. Olimpijski czas Gośki jednak jeszcze nie nadszedł. Jesienne igrzyska w Sydney miały się odbyć bez jej udziału. Czy z nią byłoby w Australii inaczej? Tadzio Pagiński pewnie do dziś nie jest pewien, jak odpowiedzieć na to pytanie. Czy byłby trenerem mistrzyń olimpijskich, mogąc dokooptować Gośkę do składu? Zamiast kogo? Zostawmy tę kwestię. Pagiński nie miał manewru, ale też Wojtkowiak nie dawała wówczas gwarancji, że wykorzysta szansę. Poniekąd złośliwy los sprawił, że Gosia - za młoda na igrzyska w 2000 roku - w 2004 też obejdzie się tylko smakiem olimpiady. Podobnie jak "Mrówa" i "Rybka". Ale o tym w kolejnych rozdziałach książki…