Szafa grająca Cadillac

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

Kolejne spotkanie z bohaterem powieści Droga purpurowych trzcin i Sunset Limited.
Dla mieszkańców Nowej Iberii styl życia Aarona Crowna należy do "folkloru białych biedaków z lasu." Crown wywodził się z niezaradnych leśnych ludzi z północnej Luizjany, którzy wnieśli swój styl życia na mokradła Cajun: kłusowali na jelenie, kradli bydło, podobno mieli kontakty z Ku Klux Klanem. Nikt nie okazał zdziwienia, kiedy Crowna oskarżono o zamordowanie najsłynniejszego przywódcy ruchu praw obywatelskich dla czarnych. System potrzebował jednak aż dwudziestu ośmiu lat, żeby osadzić Crowna w więzieniu Angola.
Teraz Crown twierdzi, że jest niewinny i prosi Dave'a Robicheaux o pomoc. Dave próbuje trzymać się z dala o politycznego zamętu, jaki otacza Aarona Crowna, ale w głębi serca obawia się, że Crown został kozłem ofiarnym za zbiorowe poczucie winy całego pokolenia.
W Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu policja znajduje ciało zamordowanego dokumentalisty, który zamierzał dowieść niewinności Crowna; płatny zabójca na usługach mafii radzi Dave'owi trzymać się z daleka od sprawy Crowna; Mookie Zerrang, przerażający psychopata o niezwykłej sile, zostaje wypuszczony na wolność w samym środku rajskiego świata Dave'a. Dochodzenie zaprowadzi Dave'a od mafijnej księżniczki w nowoorleańskiej dzielnicy Garden na meksykańskie ranczo psychodelicznego guru.
Kiedy jednak Buford LaRose - potomek starej południowej rodziny i autor powieści, która zaprowadziła Crowna do więzienia - zostaje wybrany na gubernatora, zaangażowanie Dave'a w całą sprawę niebezpiecznie się pogłębia. Żona LaRose'a, Karyn, jest żoną polityka wspinającą się o szczeblach drabiny społecznej, ale przed laty ją i Dave'a łączył romans. Teraz, kiedy Karyn ponownie zaczyna uwodzić Dave'a, a jej mąż proponuje mu stanowisko szefa policji stanowej, Dave pojmuje, że musi odkryć prawdę o Aaronie Crownie: prawdę którą zbyt wielu ludzi pragnie utrzymać w tajemnicy.
Szafa grająca Cadillac to mistrzowsko napisana powieść o potężnych i bezradnych mieszkańcach Nowego Południa - książka potwierdzająca sławę Jamesa Lee Burke,a jako mistrza suspensu i jednego z najlepszych amerykańskich pisarzy.

"Burke posiada własny styl; pisze żywym, elektrycznym językiem. Jest mistrzem budowania nastroju, tworzenia atmosfery za pomocą jędrnego dialogu, który rozkosznie skrzy się kalamburami."
Elmore Leonard

"Niewielu pisarzom udaje się zachować delikatną równowagę między akcją a kontemplacją, która cechuje całą twórczość Burke'a. Zmysłowość fragmentów opisowych i lirycznych byłaby nadzwyczajna w każdej powieści, a w kontekście thrillerów prawdziwie zaskakuje."
Washington Post Book World

"James Lee Burke wyrósł na jednego z najlepszych amerykańskich autorów powieści kryminalnych."
Los Angeles Times Book Review

Rok wydania: 2004
Stron: 316
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 32
Tłumacz: Paweł Lipszyc

Fragment tekstu:

Rozdział 1

Aaron Crown nie powinien był wracać do naszego życia. W końcu nigdy nie był jednym z nas, prawda? Jego rodzina, niezaradni leśni ludzie, przybyli do okręgu Iberia z północnej Luizjany, przynosząc ze sobą swój styl życia: od czasu do czasu kradli bydło nad rzeką, kłusowali na jelenie, a zdaniem niektórych uprawiali kazirodztwo.
Po raz pierwszy zobaczyłem Aarona Crowna trzydzieści pięć lat temu, kiedy, przez krótki czas, próbował sprzedawać przy autostradzie truskawki i arbuzy z tej samej ciężarówki, którą woził krowi nawóz.
Crown chodził bokiem jak krab, nosił drelichy nawet latem i co sobotę płacił fryzjerowi dolara za mycie głowy i golenie. Krępe, owłosione ciało wydzielało woń zsiadłego mleka, więc kiedy Aaron siedział na fotelu, fryzjer otwierał drzwi i włączał wentylator.
Jeżeli cokolwiek w jego zachowaniu zapowiadało przemoc, to nikt tego nie zauważył. Murzyni pracujący dla Crowna odnosili się do niego obojętnie, jak do białego, który nie był ani dobry, ani zły, którego nastroje, eliptyczny styl wypowiedzi i dziwne zielone oczy podlegały myślom i wyjaśnieniom znanym tylko jemu. Chcąc zabawić Murzynów, którzy w sobotnie poranki kręcili się koło pucybuta przed hotelem Frederick, Aaron zapalał zapałki o zaciśnięte zęby, lał sobie na dłoń roztopioną parafinę, wbijał nóż w czubek buta.
Jednak nikt, kto kiedykolwiek spojrzał w oczy Aarona Crowna, nie zapominał ich. Płonęły ostrzegawczym blaskiem, wpatrywały się w ciebie z gadzim, pozbawionym powiek głodem, który wywoływał w tobie uczucie seksualnego niepokoju, bez względu na twoją płeć.
Mówiono, że kiedyś należał do Ku-Klux-Klanu, ale wyrzucono go za bijatykę w kościele baptystów, kiedy rzucił w przeciwników kościelną ławą.
Wszystko to jednak był folklor biednych białych ludzi z lasu, równie odległy od naszej francusko-katolickiej społeczności, jak opowieści o linczach i zamachach bombowych na kościoły w stanie Missisipi.
Skąd mogliśmy wiedzieć, że leżąc w błękitnym świetle księżyca pod dębem obwieszonym mchem i pajęczynami, Aaron Crown ulokuje się na ziemi w wygodnej pozycji strzelca wyborowego piechoty, ze skórzanym pasem owiniętym mocno na lewym ramieniu, czując od ziemi dreszcze w lędźwiach, wyceluje z mauzera i wywierci pojedynczy otwór w szybie i głowie najsłynniejszego przywódcy Narodowego Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Ludności Kolorowej w Luizjanie?
Trzeba było dwudziestu ośmiu lat, żeby go dopaść i zebrać przysięgłych, którzy należeli do na tyle młodszego pokolenia, że nie uważali za potrzebne bronić ludzi w rodzaju Aarona Crowna.
Nikt nigdy nie wątpił w jego winę. Zresztą Crown nigdy nie zaprzeczył, że to zrobił. Poza tym on nigdy nie był jednym z nas.

Była wczesna jesień, rok wyborów, a każdego ranka, kiedy słońce wzeszło nad bagnem i rozpędziło mgłę z zatopionych cyprysów na zalewisku, naprzeciwko mojego sklepu wędkarskiego i wypożyczalni łodzi, nieboskłon tężał w tak głęboki, dojmujący odcień błękitu, że wydawało się, iż możesz sięgnąć i nabrać nieba w dłoń jak kłębków pofarbowanej bawełny. Powietrze także było suche i chłodne, a kurz wzdłuż piaszczystej drogi nad zalewiskiem zdawał się wznosić w złotych kolumnach dymu i światła przez dębowy baldachim. Dlatego kiedy w sobotni poranek podniosłem wzrok znad desek, które czyściłem papierem ściernym na przystani, i ujrzałem Buforda LaRose i jego żonę Karyn, biegnących ku mnie przez długi tunel drzew, wydali mi się raczej częścią fotografii z pisma poświęconego zdrowiu, częścią wyidealizowanej chwili, uchwyconej przez artystę fotografa pragnącego oddać tak zwane Nowe Południe, niż kuriozum oddalonym o dwadzieścia pięć mil od zaadoptowanej posiadłości z plantacji, gdzie mieszkali.
Stwierdziłem, że nie przyszli do mnie, a zmuszanie ich do przerwania biegu z uwagi na dobre maniery byłoby małostkowością z mojej strony, odłożyłem więc polerowaczkę i ruszyłem do sklepu wędkarskiego.
- Dzień dobry! - zawołał Buford.
Przeszłość powraca na różne sposoby. W tym przypadku wróciła w postaci Karyn LaRose o upiętych wysoko, mokrych od potu platynowych włosach, w spodenkach gimnastycznych i purpurowo-złotej koszulce Mike Tygrys przyklejonymi do ciała jak mokra chusteczka higieniczna.
- Jak się macie? - odpowiedziałem z uśmiechem sztywnym jak ceramika.
- Dzwonił już do ciebie Aaron Crown? - spytał Buford, opierając jedną dłoń na barierce przystani, drugą przyciągając nogę w kostce do umięśnionego uda.
- Skąd wiesz?
- Crown szuka facetów o miękkim sercu, bo chce im opowiedzieć swoją historię. - Buford uśmiechnął się, potem mrugnął z pewnością siebie kapitana drużyny piłkarskiej, którym był na Uniwersytecie Stanu Luizjana dwadzieścia lat temu. Nadal miał płaski brzuch, wąskie biodra, klatkę piersiową zawodowego boksera, gładkie, szerokie ramiona opalone na oliwkowo i kręcone brązowe włosy rozjaśnione na końcach przez słońce. Podciągnąwszy drugą nogę, przyglądał mi się, mrużąc oczy od potu.
- Aaron postanowił, że jest niewinny - powiedział. - Nakłonił wytwórnię filmową do słuchania. Zaczynasz mieć obraz całości?
- Namówił tępego gliniarza, żeby się za nim wstawił? - spytałem.
- Powiedziałem "o miękkim sercu". - Twarz Buforda promieniała.
- Może zacząłbyś nas częściej odwiedzać, Dave? - wtrąciła Karyn.
- Z przyjemnością. - Skinąłem głową, a mój wzrok powędrował nad wodę.
Karyn uniosła podbródek, otarła pot z karku, spojrzała na słońce spod przymkniętych powiek, wreszcie ściągnęła wargi i zaczęła tak oddychać, jakby powietrze było zimne. Potem otworzyła oczy, uśmiechając się dobrodusznie, oparła się na barierce oburącz i zabrała się do rozciągania nóg.
- Wejdziecie się czegoś napić? - zaproponowałem.
- Dave, nie pozwól, żeby ten facet wodził cię za nos - powiedział Buford.
- Dlaczego miałbym pozwolić?
- Po co on w ogóle do ciebie dzwonił?
- Kto ci o tym powiedział?
- Jego adwokat.
- Pachnie mi to marną etyką adwokacką - stwierdziłem.
- Daj spokój, Dave - odparł Buford. - Jeżeli Aaron Crown kiedykolwiek wyjdzie z Angoli, pierwszą osobą, którą zabije, będzie jego adwokat. To znaczy zaraz po zastrzeleniu sędziego. Skąd o tym wszystkim wiemy? Aaron zadzwonił do sędziego, na jego koszt, i powiedział mu o tym.
Pożegnali się i ruszyli dalej, biegnąc ramię w ramię obok polewaczek wirujących wśród drzew na podwórzu przed moim domem. Patrząc, jak stopniowo znikali mi z oczu, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oto wydarzyło się właśnie coś niestosownego, żeby nie powiedzieć nieprzyzwoitego.
Wsiadłem do furgonetki i dogoniłem ich ćwierć mili dalej. Ani na moment nie zwolnili kroku.
- Coś mi tu nie pasuje, Buford - powiedziałem przez okno. - Napisałeś książkę o Aaronie Crownie. Dzięki niej możesz zostać naszym nowym gubernatorem. A teraz chcesz kontrolować dostęp do tego gościa?
- Nie pasuje ci, co? - powtórzył, a jego buty do biegania na powietrznych poduszkach dudniły rytmicznie o piaszczystą drogę.
Karyn wychyliła się zza Buforda i uśmiechnęła się do mnie. Miała jasnoczerwone usta, a szczęśliwe brązowe oczy promieniowały energią biegu.
- Jeszcze bardziej zacznie ci nie pasować, kiedy pozwolisz tym prawicowym kretynom przejąć w listopadzie Luizjanę. Na razie, stary - rzucił Buford, wysunął w górę kciuk, po czym razem z żoną przyspieszyli i skręcili w cienisty leszczynowy zagajnik.

Zadzwoniła do mnie tego wieczoru, nie do domu, ale do sklepu wędkarskiego. Przez siatkę w oknach widziałem oświetloną galerię i okna swego domu po przeciwnej stronie piaszczystej drogi, na zboczu porośniętym ciemniejącymi drzewami.
- Czy Buford cię zdenerwował? - zapytała.
- Nie.
- On po prostu nie chce patrzyć, jak ktoś cię wykorzystuje.
- Doceniam jego troskę.
- Czy wolałbyś, żeby mnie tam nie było?
- Cieszę się, że odwiedziliście mnie oboje.
- W tamtych czasach żadne z nas nie miało męża ani żony, Dave. Dlaczego spotkania ze mną sprawiają, że czujesz się niezręcznie?
- Ta rozmowa nie zmierza w dobrym kierunku - stwierdziłem.
- Poczucie winy nie jest moją specjalnością. Szkoda, że jest twoją - odparła Karyn i cicho odłożyła słuchawkę.
Cena rozgwieżdżonego, aksamitnego, czarnego nieba, zbyt dużej ilości szampana, trawiastej grobli, na której jaskry falują w ciepłej bryzie znad wody, pomyślałem. Celibat nie był łatwą cnotą do praktykowania nocną porą.
Ale poczucie winy z powodu instynktownej erotycznej chwili nie stanowiło problemu. Karyn LaRose była kobietą, której nie wpuszczałeś do swoich myśli, jeżeli byłeś żonaty.


Kiedy Aarona Crowna, w kajdanach na nogach i w pasie, doprowadzono do sali widzeń, miał na sobie za ciasne, wyblakłe od prania drelichy.
Musiał drobić kroki, a ponieważ przeguby miał przykute do łańcucha tuż pod klatką piersiową, przypominał małpią postać spętaną drutem.
- Nie chcę rozmawiać z Aaronem w ten sposób. Co ty na to, kapitanie? - zwróciłem się do strażnika, który od pięćdziesięciu pięciu lat eskortował skazańców w Angoli na muszce dwunastostrzałowego karabinu z podwójną lufą.
Strażnik miał wąskie, czujne oczy człowieka, który nieustannie ocenia możliwości przeciwników; w kącikach widniała pajęczyna zmarszczek, a skórę miał ciemną jak Mulat, jakby podwędzoną. Wyjął zza paska fajkę z wrzośca, wetknął w usta, aż stuknęła sucho o zęby trzonowe. Nie odzywając się ani słowem, rozkuł Aarona Crowna z łańcuchów i pozwolił im opaść wokół nóg jak bezużytecznej odzieży. Pogroziwszy Aaronowi pokrytym odciskami palcem wskazującym, otworzył boczną furtkę na ogrodzony siatką dziedziniec z samotną wierzbą płaczącą, która już pożółkła.
Usiadłem na ławie z siłowni, podczas gdy Aaron Crown kucnął pod siatką i zabrał się do zwijania papierosa z tytoniu fajkowego z małego skórzanego kapciucha. Paznokcie miały grubość i cętkowaną barwę żółwiej skorupy. Siwe włosy wyrastały mu z uszu i nosa; ramiona i pierś pokrywały węzły żył i mięśni. Zapaliwszy zapałkę sztormową o paznokieć kciuka, osłonił płomyk od wiatru i jednym haustem wciągnął siarkę, klej i dym.
- Ja tego nie zrobił - powiedział.
- Zgodziłeś się, żeby uznać cię winnym, bracie.
- To przez tego gnoja, którego wyznaczyli mi na obrońcę. Powiedział, że nagra całą sprawę. - Zaciągnął się papierosem własnej roboty i strzepnął popiół na wiatr.
Kiedy nie odpowiedziałem, dodał:
- Dali mi czterdzieści lat. Wczoraj skończyłem sześćdziesiąt osiem.
- Trzeba się było dogadać z federalnymi. Gdyby skazali cię za prawa obywatelskie, łatwiej byś wyszedł.
- Po procesie federalnym wsadzają cię do celi z kolorowymi. - Crown spojrzał mi w oczy. - Potną człowieka we śnie. Widziałem już takie numery.
W oddali widziałem groblę wzdłuż rzeki Missisipi i drzewa rozdymane przez wiatr na tle cynobrowego nieba.
- Dlaczego zadzwoniłeś właśnie do mnie? - spytałem.
- To ty szukałeś mojej córki, kiedy zgubiła się na bagnie Hendersona.
- Rozumiem… Nie wiem, co mogę zrobić, Aaron. Na miejscu zbrodni znaleźli twoją strzelbę, tak? Był na niej tylko jeden zestaw odcisków palców: twój.
- Tę broń ktoś mi ukradł, a poza tym nie było na niej żadnego zestawu odcisków. Był tylko jeden odcisk kciuka na kolbie. Dlaczego biały człowiek miałby zabijać czarnucha w środku nocy i zostawiać broń, żeby inni mogli ją znaleźć? Dlaczego miałby wycierać spust, ale nie kolbę?
- Myślałeś, że w stanie Luizjana nigdy cię nie skażą.
Aaron Crown possał ząb, zdusił niedopałek na czubku robociarskiego buta, rozdarł bibułkę i rzucił ją na wiatr.
- Ja tego nie zrobił - powiedział.
- Nie mogę ci pomóc.
Crown wstał, kolana strzeliły, ruszył w stronę więzienia, a srebrne włosy na rękach lśniły w zachodzącym słońcu jak małpia sierść.

 

Rozdział 2

Z porannej mgły na bagnie Hendersona wyłaniały się szarozielone smugi zatopionych cyprysów i wierzb. Moja adoptowana córka Alafair siedziała na dziobie łodzi motorowej, którą skierowałem między dwie pływające wyspy hiacyntów, odpaliłem silnik i ruszyliśmy na zatokę. Wilgotne, chłodne powietrze pachniało ławicami ryb sac-a-lait i płomykami gazu strzelającymi w wilgoci. Kiedy Alafair odwróciła twarz do wiatru, długie, indiańskie, czarne włosy smagnęły w tył jak sznur. Miała czternaście lat, ale wyglądała na więcej; dorośli mężczyźni często odwracali się za nią, gdy przechodziła, i dopiero zakłopotanie przywoływało ich do porządku.
Sunęliśmy trawersem po długiej, rozległej zatoce, pełnej pniaków i porzuconych platform wiertnicznych, w końcu Alafair wskazała na rząd palików połyskujących czarno we mgle. Zgasiłem silnik, pozwoliłem łodzi płynąć bezwładem, tymczasem Alafair rzuciła kotwicę - kawał szyny kolejowej długości stopy - z górnej części burty, aż wgryzła się w muł i dziób łodzi znieruchomiał. Kiedy zanurzyłem dłoń, żeby wyjąć przynęty na ryby, woda w wiaderku z drobnicą była zimna i roztańczona.
- Czujesz sac-a-lait? Tam muszą być ich tysiące.
- Pewnie.
- To jest najlepsze miejsce w całej zatoce, prawda?
- Nie znam lepszego - odparłem, a kiedy Alafair zarzuciła wędkę między paliki, wręczyłem jej kanapkę.
Minęło już blisko dziewięć lat, odkąd uratowałem ją z zatopionego wraku samolotu, który przewoził salwadorskich uciekinierów wojennych. Czasami we śnie na nowo przeżywałem tę chwilę, kiedy znalazłem Alafair walczącą o oddech w odwróconej kabinie, z twarzą podobną do pyszczka gupika zwróconą w górę ku rozkołysanej, zmniejszającej się bańce powietrza, gorączkowo przebierającą nogami nad utopioną matką.
Czas jednak wpływa na nas wszystkich. Dzisiaj już nie rozmyślam posępnie o wodzie jako o przejściu dla świata zmarłych. Duchy wieśniaków, z ustami rozwartymi szeroko od wybuchów powietrza, też przestały do mnie szeptać spod brunatnych prądów Mekongu; zamilkła zjawa mojej zamordowanej żony Annie, która dzwoniła do mnie na międzymiastową ze swego podmorskiego domu i mówiła do mnie przez deszcz.
Teraz woda była tylko rozległą, podmokłą równiną aluwialną w dorzeczu Atchafalaya na południu Luizjany, pachnącą humusem i dymem drzewnym, gdzie nad wierzby wzbijały się eskadry dzikich kaczek i ciągnęły długimi czarnymi liniami na tle żółtego jak żółtko słońca.
- Naprawdę odwiedziłeś w Angoli tego Aarona Crowna, Dave? - spytała Alafair.
- Pewnie.
- Moja nauczycielka powiedziała, że to rasista. Zamordował Murzyna w Baton Rouge.
- Aaron Crown jest ciemny i fizycznie odrażający. Dokładnie ten typ człowieka inni lubią nienawidzić. Nie mam jednak pewności, czy jest zabójcą, Alf.
- Dlaczego nie?
- Chciałbym to wiedzieć.
Była to nie tylko niewłaściwa, ale i niepokojąca odpowiedź.
Dlaczego? Ponieważ Aaron Crown nie pasował do sztampy. Jeżeli był rasistą, to nie płonął nienawiścią jak większość ludzi dotkniętych tą przypadłością. Nie był też zaangażowany politycznie, przynajmniej wedle mojej wiedzy. Zadawałem więc sobie pytanie, jakimi motywami się kierował. W przypadku zabójstw prawie zawsze chodziło o pieniądze, seks albo władzę. Który z tych elementów pasował do Aarona Crowna?
- O czym myślisz, Dave? - spytała Alafair.
- Kiedyś, gdy byłem młodym gliniarzem w Nowym Orleanie, pojechałem do domu na wakacje. Pewnego dnia przyszedł do mnie Aaron Crown i powiedział, że jego córka zgubiła się gdzieś tutaj na łodzi. Nikt nie chciał jej szukać, bo miała czternaście lat i słynęła z tego, że uciekała z domu, paliła trawę i robiła jeszcze inne rzeczy, wiesz, o czym mówię?
Alafair spojrzała na spławik unoszący się między palikami.
- No, więc znalazłem córkę Crowna, tyle że ona wcale się nie zgubiła. Siedziała z paroma facetami tam, na przystani, po drugiej stronie zatoki. Nigdy nie powiedziałem Aaronowi, co robiła, ale myślę, że wiedział.
- Wierzysz, że on jest niewinny?
- Pewnie nie. To po prostu jedna z tych dziwnych spraw, Alf. Facet kochał córkę, co oznacza, że posiada uczucia i emocje jak my wszyscy. O takich rzeczach nie lubimy pamiętać, kiedy wyznaczamy człowiekowi rolę zabójcy i lokalnego przygłupa.
Alafair uznała, że słowo "przygłup" jest zabawne i prychnęła przez nos.
Zaczął siąpić deszcz, więc zarzuciliśmy peleryny na głowy jak mnisi, aż do przedpołudnia wyciągaliśmy z wody sac-a-lait, potem przysypaliśmy je warstwą kruszonego lodu w chłodziarce i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu właśnie wtedy, gdy szkwał nadciągał z południa jak dym kłębiący się w butelce.

Wypatroszyliśmy ryby, odcięliśmy łby przy skrzelach i rozstawiliśmy na łyżkach pod płótnem na przystani. Batist, Murzyn, który dla mnie pracował, wyszedł ze sklepu wędkarskiego z nie zapalonym cygarem w zębach, a siatka zatrzasnęła się za nim. Łysy miał na sobie dżinsy "dzwony" i białą koszulkę, która opinała potężną pierś jak rozkładająca się gaza.
- W środku jest strażnik z więzienia - oznajmił.
- Czego chce? - spytałem.
- Nie pytałem. Cokolwiek to jest, na pewno nie zamierza wydawać u nas pieniędzy. Dave, czy musimy wpuszczać do sklepu takich ludzi?
O rany, pomyślałem.
Wszedłem do sklepu i ujrzałem starego strażnika z Angoli, którego widziałem nie dalej niż wczoraj. Siedział wyprostowany przy stole obok chłodziarki na mięso, z profilem jak wyrzeźbionym z drewna tekowego. Miał na sobie czystą koszulę i spodnie w kolorze khaki, pasek domowej roboty i biały słomkowy kapelusz nasunięty na czoło. Laskę, z czubkiem w sześciocalowej stalowej tulejce, w rodzaju tych, które nosili rzezimieszki, zaczepił o oparcie krzesła. Kupił sobie napój gazowany za pięćdziesiąt centów, którym popijał chrupki imbirowe.
- Jak leci, kapitanie? - spytałem.
- Chcę się ciebie poradzić w pewnej sprawie - odparł. Mówił z akcentem z górzystych stron północnej Luizjany, przeciągał gardłowo samogłoski jak człowiek przeniesiony z dziewiętnastego wieku.
Upstrzone plamami wątrobianymi dłonie nieco drżały. Swoją karierę strażnika więziennego zaczynał w czasach, kiedy skazańców w Angoli bito pałkami, rozciągano na mrowiskach, zamykano w "parówkach" w Obozie A, zdarzało się nawet, że strażnicy zabijali podopiecznych i grzebali na grobli Missisipi. Odkąd go znałem, nigdy nie widziałem, żeby się uśmiechał albo wspomniał o życiu osobistym poza zakładem karnym.
- Ludzie z branży filmowej zaproponowali mi pięć tysięcy dolarów za wywiad na temat Crowna. Jak myślisz, co powinienem zrobić? - spytał.
- Weź te pieniądze. Czym to może grozić?
Odgryzł kawałek chrupka imbirowego.
- Chcą chyba, żebym powiedział, że tam nie jest jego miejsce, że może posadzili nie tego człowieka, co trzeba.
- Rozumiem.
- Coś tu nie gra, prawda?
- Słucham?
- Biały człowiek zabija czarnego na Południu, a potem goście z Hollywood próbują go wyciągnąć.
- Nie mam dla ciebie żadnej odpowiedzi, kapitanie. Po prostu powiedz im, co myślisz, i zapomnij o całej sprawie. - Spojrzałem na zegar elektryczny na ścianie nad ladą.
- Myślę, że ten facet jest najwyżej w połowie człowiekiem. - Nasze oczy się spotkały. - Tak cuchnie, że nie da się tego zmyć. Jeżeli nie zabił tamtego czarnucha od praw obywatelskich, to zabił innego.
Rozgniótł w zębach chrupek imbirowy, popił niewielkim łykiem napoju gazowanego; zmarszczki na twarzy rysowały się ciemno w półmroku sklepu.

Wśród mieszkańców podziemia wieści rozchodzą się szybko.
We wtorek rano Helen Soileau weszła do mojego biura w departamencie szeryfa okręgu Iberia i oznajmiła, że musimy zgarnąć pewnego nowoorleańskiego łachmytę nazwiskiem Mingo Bloomberg, który miał zeznawać jako istotny świadek w sprawie zabójstwa policjanta w Dzielnicy Francuskiej.
- Znasz go? - spytała Helen. Miała na sobie nakrochmaloną białą koszulę, niebieskie spodnie i odznakę policyjną na pasie z bronią. Była jasnowłosą, muskularną kobietą, której postawa i śmiałe spojrzenie antycypowały czy wręcz cieszyły się na potencjalne wyzwanie lub obrazę.
- To cyngiel rodziny Giacano - powiedziałem.
- Nic nam o tym nie wiadomo.
- Wobec tego macie słaby kontakt z policją w Nowym Orleanie. Mingo specjalizuje się w dematerializacji swoich ofiar. Jego mocna strona to pokarm dla ryb.
- To fantastycznie. W tej chwili pilnuje go dla nas Expidee Chatlin.
Wzięliśmy wóz patrolowy i ruszyliśmy na południe okręgu bocznymi drogami, po których ciężarówki woziły trzcinę cukrową do cukrowni. Potem przejechaliśmy wzdłuż grobli po częściowo oczyszczonym polu i zatrzymaliśmy się pod krytą blachą szopą na ryby, ukrytą w zagajniku leszczyn i śliw daktylowych.
Expidee spędził przeważającą część swojej kariery w policji na kierowaniu ruchem lub doprowadzaniu pijaków z aresztu do sądu. Wąski w ramionach i szeroki w biodrach, miał oponę tłuszczu wokół talii oraz cienki wąsik, jak narysowany ołówkiem kopiowym. On i jeszcze jeden mundurowy jedli kanapki z Mingo Bloombergiem przy stole z desek na galerii.
- Jak ci się wydaje, co ty robisz, Expidee? - zapytała Helen.
- Czekam na was. A na co to wygląda? - odparł.
- Jak leci, Robicheaux? - spytał Mingo Bloomberg.
- Po staremu, Mingo.
Bloomberg opróżnił puszkę z piwem, po czym wsunął do ust papierosa. Był przystojnym mężczyzną, nosił szare spodnie bez paska, mokasyny i koszulę w kwiaty z długim rękawem. Miedziane włosy czesał do tyłu, a kiedy jego lodowatobłękitne oczy spotykały się z twoimi, były równie napastliwe jak brudny paluch.
Otworzywszy zapalniczkę, zaczął nią sucho strzelać, jakby nas tam w ogóle nie było.
- Wstawaj z tego krzesła i łapy na ścianę - rozkazała Helen.
Mingo opuścił zapalniczkę i uśmiechnął się do papierosa. Helen wyrwała mu papierosa z ust, rzuciła przez ramię, potem wycelowała mu w twarz z pistoletu kaliber dziewięć milimetrów.
- Powiedz coś sprytnego, gnoju. Dalej. Chcę, żebyś powiedział.
Postawiłem Bloomberga na równe nogi, pchnąłem na ścianę i kopnięciem rozstawiłem mu stopy. Rewidując go, natrafiłem w lewej kieszeni na twardy, kwadratowy przedmiot. Wyjąłem pistolet automatyczny kaliber .25, wytrząsnąłem magazynek, zaciągnąłem zamek z powrotem na pustą komorę, po czym rzuciłem broń na kolana Expidee.
- Nikt mi nie powiedział. Myślałem, że ten facet ma być świadkiem czy kimś takim - powiedział.
Helen skuła Bloombergowi ręce za plecami i pchnęła go w stronę siatkowanych drzwi.
- Hej, Robicheaux, wyluzuj trochę, ty i ta pani.
- To zależy od ciebie, Mingo - odparłem.
Wyszliśmy z szopy pod szare niebo, na wiatr i liście spadające z drzew na skraju polany. Mingo przewrócił oczami.
- Ode mnie? Powinniście postawić kasę na tym swoim wozie patrolowym - powiedział.
- Zechciałbyś to może wytłumaczyć? - poprosiłem.
Mingo spojrzał na Helen, potem znowu na mnie.
- Daj nam minutę - powiedziałem.
Zaprowadziłem Bloomberga na drugą stronę samochodu, otworzyłem tylne drzwiczki i posadziłem go za drucianą siatką. Potem oparłem rękę o dach i spojrzałem mu w twarz. Na oczy opadł mu tłusty kosmyk miedzianych włosów.
- Postąpiłeś właściwie z tym Crownem. Postępuj właściwie, to się tobą zaopiekują. Coś nie tak?
- Owszem. Nie chcę, żeby ktokolwiek się mną opiekował.
- To już twój pieprzony problem.
- Kiedy wrócisz do rynsztoka, już tam zostań, Mingo - powiedziałem i zatrzasnąłem drzwiczki.
- Mam pozwolenie na tę broń, którą mi odebrałeś. Chcę ją odzyskać - powiedział przez otwarte okno.
Bębniąc palcami po dachu, czekałem, aż Helen usiądzie za kierownicą, i próbowałem ukryć wyraz konsternacji na twarzy.

Kiedy poważnie angażujesz się w alkohol, mam na myśli na całość, tak jak w nową religię, kiedy dołączasz do tłumu tych, którzy ze śpiewem na ustach obejmują się i żegnają ze wszystkim, co niewinne w ich życiu, szybko poznajesz reguły zachowania w tym ekskluzywnym bractwie, gdzie wpisowe jest najdroższe na świecie. Pijesz do dna. Oznacza to, że nie możesz pić w dobrze oświetlonych miejscach ze zwykłymi ludźmi, ponieważ malująca się na twojej twarzy dewiacja psychiczna wyrzuca cię poza ich nawias. Szukasz więc innych pijaków, którzy znajdują się w tak złym stanie jak ty, a najlepiej jeszcze gorszym.
Jednak czas mija, a tobie kończą się możliwości geograficzne oraz ludzie, którzy stoją minimalnie niżej od ciebie, i bary, gdzie jedyną opłatą za wstęp jest cena butelki wina o szóstej rano.
Wtedy trafiasz do takich miejsc jak knajpa Sabelle Crown w Przejściu Podziemnym w Lafayette.
Kiedyś w Przejściu Podziemnym stał obskurny ceglany hotel i rząd tanich barów prowadzonych przez rodzinę syryjskich przestępców. Stare bary i ceglany hotel zrównano z ziemią, a ostatnią pozostałością po pijackim przybytku była właśnie knajpa Sabelle, mroczny, piętrowy, oszalowany budynek, który sterczał nad Przejściem Podziemnym jak pojedynczy ząb.
W barze nie było luster, a jedyne światło pochodziło od szafy grającej i neonowych reklam piwa nad barem. Papierowe ozdoby choinkowe wisiały przez okrągły rok; nigdy nie musiałeś oglądać własnego odbicia ani przeprowadzać niekorzystnych porównań między sobą a innymi. Chyba że brałeś pod uwagę Sabelle, która pracowała w Nowym Orleanie jako dziwka za dwadzieścia dolarów, zanim znikła na północy na kilka lat. Teraz była kobietą w średnim wieku, z kosmykami siwizny w kasztanowych włosach, ale wyglądała świetnie w dżinsach i beżowym sweterku w dekoltem w literę V. Twarz Sabelle zachowała ten rodzaj surowej urody, jaka budziła fantazje mężczyzn, którzy pili do późnych godzin i wciąż wierzyli, że mrok baru może wskrzesić okazje z młodości.
Sabelle otworzyła butelkę 7-Up i postawiła przede mną razem ze szklanką z lodem.
- Wszystko w porządku, Strzała?
- Nie najgorzej. A u ciebie, Sabelle?
- Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu na nic mocniejszego niż 7-Up.
W odpowiedzi tylko się uśmiechnąłem. Blat baru lepił mi się do przegubów.
- Dlaczego Mingo Bloomberg miałby się interesować twoim ojcem? - zapytałem.
- Nie mam pojęcia.
- Dziś po południu przejrzałem wszystkie dostępne materiały w sprawie Aarona. Myślę, że z dobrym adwokatem mógł liczyć na zwolnienie.
Sabelle przyglądała mi się z ciekawością. Reklama piwa na ścianie rzucała na jej włosy czerwone światełka podobne do iskier.
- Problem w tym, że Aaron powiedział kilku osobom, że to zrobił - zauważyłem.
Sabelle zgasiła papierosa w zapalniczce, potem postawiła przy moim łokciu kieliszek i butelkę sherry, obeszła bar i usiadła obok mnie, stawiając nogi na obręczy stołka.
- Ciągle jesteś żonaty? - spytała.
- Jasne.
Sabelle nie dokończyła myśli. Nalała sobie sherry do kieliszka i wypiła.
- Tata skończył trzy klasy. Zarabiał na życie, wożąc nawóz. Bogaci ludzie z East Main kazali mu wchodzić do nich tylnymi drzwiami.
Nie spuszczałem wzroku z jej twarzy.
- Posłuchaj, kiedy tego czarnego działacza zastrzelono ze strzelby taty, zaczął wymyślać różne historie. Ludzie o nim mówili. Miał swoje piętnaście minut - powiedziała.
- Kłamał na temat morderstwa?
- A chciałbyś być znany jako biały śmieć w takim mieście jak New Iberia?
- W takim razie zrobił doskonały interes - zauważyłem.
- Ani gorszy, ani lepszy niż inne.
Sabelle skinęła do barmana i wskazała na pudełko po butach stojące pod kasą. Barman wręczył je Sabelle i odszedł. Uniosła pokrywkę.
- Służyłeś w wojsku. Zobacz, co tu rozpoznajesz. Ja nie odróżniam jednego medalu od drugiego - powiedziała.
Ciężkie pudełko było pełne zegarków, pierścionków, scyzoryków i odznaczeń wojskowych. Wśród tych ostatnich rozpoznałem kilka Purpurowych Serc, co najmniej dwie Srebrne Gwiazdy. Leżał tam też rewolwer kaliber .32, z kolbą owiniętą taśmą izolacyjną.
- Jeśli medal ma filcowe pudełko, daję kredyt na trzy drinki - powiedziała.
- Dzięki za rozmowę - odparłem.
- Jak chcesz poznać prawdę o moim ojcu, to pogadaj z Bufordem LaRose. Jego książka zaprowadziła tatę do więzienia.
- Może tak zrobię.
- Kiedy będziesz rozmawiał z Bufordem, powiedz mu… - Potem jednak potrząsnęła głową i urwała w pół zdania. Ściągnąwszy usta, pocałowała powietrze.

Nazajutrz pojechałem do domu na lunch, a kiedy wyjechałem zza zakrętu nad zalewiskiem, zobaczyłem niebieską mazdę Karyn LaRose z opuszczanym dachem, która wyjechała z mojego podjazdu i ruszyła piaszczystą drogą w moją stronę. Karyn zatrzymała się tuż przede mną i zdjęła okulary przeciwsłoneczne. Odsłoniła w uśmiechu białe zęby, a słońce sączące się przez dęby znaczyło cętkami opaloną skórę i platynowe włosy.
- Co jest grane, Karyn?
- Pomyślałam, że byłoby świetnie zaprosić was wszystkich.
- Słucham?
- Och, daj już spokój z tymi głupotami, Dave.
- Posłuchaj, Karyn…
- Do zobaczenia, mały - powiedziała, wrzuciła pierwszy bieg i znikła w moim wstecznym lusterku.

Wjechałem na piaszczysty podjazd i zaparkowałem obok domu, który w czasach Kryzysu postawił z drewna cyprysowego mój ojciec, potężnie zbudowany, uśmiechnięty, ostro pijący Cajun, który zginął na morzu po wybuchu platformy wiertniczej. Przez lata blaszany dach galerii spurpurowiał od rdzy, deski w ścianach pociemniały i stwardniały od deszczu, burz piaskowych i dymu z wypalanych ściernisk. Moja żona Bootsie i ja powiesiliśmy na galerii donice z niecierpkiem, w oknach postawiliśmy skrzynki z kwiatami, obsadziliśmy klomby różami, malwami i hortensją, ale dęby i leszczyny przez prawie okrągły rok rzucały tak głęboki cień na dom, że sprawiał wrażenie żywcem przeniesionego z lat trzydziestych, jakby mój ojciec wciąż sprawował nad nim władzę.
Bootsie przygotowała kanapki z szynką i cebulą, mrożoną herbatę i sałatkę ziemniaczaną, wspólnie nakryliśmy do stołu w kuchni i zasiedliśmy do lunchu. Czekałem, aż wspomni o wizycie Karyn, ale tego nie zrobiła.
- Spotkałem na drodze Karyn LaRose - powiedziałem.
- A, prawda, zapomniałam. Chce, żebyśmy jutro wieczorem przyszli do nich na kolację i przyjęcie w ogrodzie.
- Co jej powiedziałaś?
- Wydawało mi się, że chyba nic nie mamy jutro w planach, ale powiedziałam, że spytam ciebie. - Bootsie przestała jeść. Poczułem jej wzrok na swej twarzy. - Nie chcesz iść?
- Raczej nie.
- Masz konkretny powód, czy po prostu mówimy ludziom, żeby spadali?
- Buford jest dla nich zbyt śliski.
- Jest terapeutą i wykładowcą uniwersyteckim. Może ten stan będzie miał w końcu gubernatora z więcej niż dwiema komórkami mózgowymi.
- Dobrze, chodźmy. Nie ma problemu - powiedziałem.
- Dave…
- Cieszę się na to przyjęcie.
Irytacja Bootsie w końcu ustąpiła uśmiechowi, potem śmiechowi.
- Ale z ciebie numer, Strzała.
Otarłem usta serwetką, potem wstałem, stanąłem za jej krzesłem, położyłem dłonie na jej ramionach i pocałowałem włosy. Zaczesane w grube loki, miały barwę ciemnego miodu i zawsze pachniały szamponem truskawkowym. Pocałowałem Bootsie w policzek, potem dotknąłem piersi.
- Jesteś zajęta? - spytałem.
- Musisz wracać do pracy.
- Przestępcy zrozumieją.
Bootsie sięgnęła za siebie i położyła dłoń na tylnej stronie mojego uda.
Cieniutkie białe zasłony w drobne kwiatki w sypialni wydymały się na wietrze, wiejącym przez drzewa na podwórzu. Kiedy Bootsie się rozebrała, jej ciało wyglądało jak wyrzeźbione, rozświetlone na tle okna. Miała najpiękniejszą skórę ze wszystkich znanych mi kobiet; kiedy się kochała, skóra promieniowała żarem, jak w gorączce, przybierając barwę świeżego płatka róży. Pocałowałem jej piersi, wziąłem sutki w usta, przesunąłem palcami po płaskim brzuchu, potem poczułem, że Bootsie sięga w dół i bierze mnie w dłoń.
Kiedy w nią wszedłem, zaplotła nogi wokół moich, wsunęła palce jednej dłoni w moje włosy, drugą położyła mi na krzyżu. Czułem na twarzy jej oddech, pot na brzuchu i między udami, potem jej język na szyi, wilgotne usta przy uchu. Chciałem się zatrzymać, dać więcej rozkoszy, niż sam brałem, ale ta straszna chwila samotnej męskiej przyjemności wzięła górę.
- Boots… - wychrypiałem.
- W porządku, Dave. Ty pierwszy - szepnęła.
Przesunęła oburącz po moim krzyżu, wepchnęła mnie głębiej, coś przerwało się jak tama, roztopiło się w moich lędźwiach, zamknąłem oczy i ujrzałem rybę latającą, która wzbiła się nad grzbiet fali, z pyszczkiem rozoranym przez haczyk, z błękitną, twardą skórą i różową pianą na skrzelach. Potem ryba znowu znikła w wodzie, fale denne wygładziły się nagle, smagana deszczem woda przetaczała się po ognistych koralowcach.

To powinno było być idealne popołudnie. Ale kiedy wychodziłem, Bootsie spytała, jakby dopiero jej się przypomniało:
- Czy był jakiś powód, dla którego nie chciałeś iść do LaRose'ów?
- Nie, oczywiście, że nie.
Próbowałem odwrócić wzrok, ale było za późno. Na twarzy żony ujrzałem wyraz zrozumienia, jak ostry, nieoczekiwany policzek.
- To było dawno temu, Boots. Zanim się pobraliśmy.
Skinęła głową, nie zdradzając myśli. W końcu powiedziała obojętnie:
- Dzisiaj wszyscy jesteśmy nowoczesnymi ludźmi. Jak sam powiedziałeś, Strzała: nie ma problemu.
Potem zeszła sama nad staw za domem z torbą skórek chleba dla kaczek.

 

Rozdział 3

Nazajutrz o wschodzie słońca, kiedy pomagałem Batistowi otworzyć sklep wędkarski przed wyjazdem do pracy, zadzwonił do mnie stary strażnik z więzienia Angola.
- Pamiętasz, jak wspominałem ci o ludziach z branży filmowej, którzy mnie odwiedzili? Jednego z nich mamy już z głowy - powiedział.
- Co się stało, kapitanie?
- Mam siostrzeńca w policji w pierwszym okręgu. Najpierw myśleli, że to był tylko biały amator kwaśnych jabłek, ale potem znaleźli kamerę.
Odłożywszy słuchawkę, napełniłem wiaderka drobnicą, spuściłem łódź motorową na wodę i zaciągnąłem brezent na kołowroty w przystani na wypadek deszczu. Batist sypał wióry orzechowe na węgle grilla, który skonstruował z rozciętej puszki na benzynę. Zabierał się do pieczenia kurczaków i kiełbas dla naszych klientów.
- To dzwonił ten stary z więzienia? - spytał.
- Obawiam się, że tak.
- Powiem to tyko jeden raz. Nie wiem, co taki człowiek może wnieść do twojego życia, ale na pewno nic dobrego.
- Jestem policjantem, wspólniku. Nie mogę być zawsze wybredny, jeśli o chodzi o rozmówców.
Batist odwrócił głowę i odszedł.
Zostawiłem wiadomość dla siostrzeńca z policji i pojechałem do biura właśnie w chwili, gdy zaczynała się zbierać mgła. Dwie godziny później oddzwonił, potem oddał słuchawkę detektywowi z wydziału zabójstw. Oto zrekonstruowany przeze mnie przebieg wydarzeń.

Obyczajówka zidentyfikowała prostytutkę jako Brandy Grissum, czarną heroinistkę w wieku dwudziestu pięciu lat, która miała za sobą odsiadkę w więzieniu Świętego Jana Chrzciciela za posiadanie i sprzedaż narkotyków.
Brandy pracowała z trzema czy czterema alfonsami i naciągaczami w dzielnicy. Alfonsi zajmowali się regularnym, długofalowym interesem. Naciągacze zaczepiali turystów, zwłaszcza pijanych, żonatych, ogólnie szanowanych, uczestnikach zjazdów, żyjących w strachu przed policją i szefami z pracy.
Numer był prosty. Brandy wchodziła do baru świetnie ubrana, może w kostiumie, siadała na końcu baru albo samotnie przy stoliku, rzucała leszczowi nieśmiałe spojrzenie, składała rączki na podołku jak pensjonarka i czekała cierpliwie, aż jej wspólnik ubije interes.
- Moja pani, która tam siedzi, nie jest zawodowcem, wiesz, co mam na myśli? Jest raczej jak uczennica, która wypuściła się na miasto. - Tutaj naciągacz się uśmiechał. - Potrzebny jest jej ktoś, kto pokazałby jej świat, chwytasz? Potrzebuję sześćdziesięciu dolarów na pokój, pójdziemy tam razem, nigdzie nie zniknę. Jak zechcesz jej dać jakiś prezent czy coś takiego, to sprawa między wami.
Tym razem różnica w scenariuszu polegała na tym, że leszcz miał własny pokój i własne plany.
Nazywał się Dwayne Parsons, był nominowany do Oscara i dwukrotnie otrzymał Nagrodę Emmy za filmy dokumentalne. Dwayne posiadał też inną twórczą pasję, nie znaną dziwce, naciągaczowi ani drugiemu czarnemu, który miał się wkrótce pojawić: kamerę wideo ustawioną na statywie w szafie, z obiektywem zwróconym przez szparę w drzwiach na łóżko wodne w mieszkaniu, które Parsons wynajmował o przecznicę od Bourbon.
Parsons i kobieta rozebrali się, położyli na prześcieradłach z czarnego atłasu, kiedy ktoś głośno, natarczywie zapukał do drzwi. Dwayne poderwał głowę z poduszki, najpierw zaskoczony, potem po prostu zbity z tropu i poirytowany.
- Zaraz sobie pójdą - powiedział.
Spróbował objąć dziewczynę i usadowić na sobie, ale wyślizgnęła się.
- To mój chłopak. Nie daje mi spokoju. Wyłamie drzwi - powiedziała, po czym zaczęła zasłaniać ubraniem piersi i brzuch.
- Słuchaj, czy ja wyglądam na skończonego frajera? - spytał Parsons. - Nie otwieraj tych drzwi… Słyszałaś…? Nie nabierzesz mnie, pieprzony czarnuchu.
Dziewczyna odryglowała drzwi i nagle w obiektywie kamery pojawiły się plecy oraz wygolona po bokach głowa czarnego mężczyzny gargantuicznych rozmiarów. Kimkolwiek był, z pewnością nie jego spodziewała się Brandy Grissum. Przełknęła ślinę, jakby miała w gardle brzytwę.
Jednak Dwayne Parsons nadal nie trzymał się scenariusza.
- Jak chcesz mnie obrabować, skurwielu, to po prostu weź forsę z szafki. Ta spluwa to rekwizyt teatralny?
Uzbrojony czarny nie odpowiedział, ale przerażenie na twarzy dziewczyny nie pozostawiało wątpliwości co do decyzji, jaką odczytała z twarzy tamtego.
- Nigdy wcześniej cię nie widziałem. Próbujesz pracować na własną rękę? - zapytał.
- Nie… To znaczy tak. Nie znam tu nikogo. Nie jestem z Nowego Orleanu. - Przycisnęła ubranie do piersi i krocza. Usta jej drżały.
Jedną przecznicę dalej, na Bourbon grała uliczna orkiestra dęta. Czarny zastanawiał się jeszcze przez chwilę, potem wskazał lufą na drzwi. Dziewczyna wciągnęła spódnicę i bluzkę, bieliznę, buty i torebkę zbiła w jeden kłąb i prawie wyfrunęła przez drzwi.
Dwayne Parsons zbladł. Zaczął wstawać z łóżka.
- Nie, nie, człowieku - powiedział czarny i ruszył w jego stronę, zasłaniając twarz Parsonsa przed kamerą. - Hej, to spotyka każdego. Zaliczyłeś numerek z tą małą. Mogło być gorzej. Powiedziałem: nie ruszaj się, człowieku. I tak wyjdzie na to samo. Po co się męczyć.
Podniósł poduszkę, przycisnął do siebie, cofając ramię, podczas gdy ciało Dwayne'a Parsonsa drgnęło jak ryba. Uzbrojony mężczyzna cofnął się szybko, dwukrotnie strzelił w poduszkę - pach, pach - po czym zniknął sprzed kamery; zarośnięta szczęka człowieka z Cro-Magnon i złoty ząb błysnęły jak profil rekina w akwarium ogrodu zoologicznego.
W oddali orkiestra uliczna grzmociła Fire House Blues. Ciało Dwayne'a Parsonsa, z głową ciągle zakrytą poduszką, wyglądało jak biały robak rozdeptany na środku jezdni.

Plantacja LaRose'ów znajdowała się w głębi okręgu, prawie przy St. Martinville. Główny dom, zbudowany w 1857 roku, miał matowy kolor muszli ostryg, a okalające frontowy taras z kolumnami dęby sięgały drugiego piętra. W zabudowaniach na tyłach, gdzie dawniej mieszkali niewolnicy, piętrzyło się siano, a starą ceglaną kuźnię przerobiono na stajnię. W łukowych oknach nadal tkwiły oryginalne żelazne okiennice, z których pomarańczowa rdza sączyła się jak z rany.
Bootsie i ja minęliśmy sklep spółki LaRose, z oksydowanymi, popękanymi witrynami i galerią krytą blachą, gdzie beczki z orzechami laskowymi stały przy skrzydłowych drzwiach, przez które przechodziły tysiące zadłużonych lokatorów, aż ruch praw obywatelskich w latach sześćdziesiątych położył kres pracy na farmie za pięciodolarową dniówkę. Potem skręciliśmy na ogrodzony białym płotem podjazd prowadzący za dom, gdzie przyjęcie toczyło się już pełną parą na tle dębów, mchu i różanego nieba, które zdawały się zapewniać nas wszystkich, że babie lato naszego życia będzie trwało wiecznie.
W czasie gdy na stołach turystycznych przygotowywano bufet, Buford zorganizował mecz piłkarski i nakłonił nawet najoporniejszych gości, by odstawili drinki i przyłączyli się do jednej bądź drugiej drużyny. Niektórzy goście pracowali na uniwersytecie w Lafayette, ale większość stanowili ludzie dobrze znani w na pozór lekkodusznym i karnawałowym świecie luizjańskiej polityki. W przeciwieństwie do ich odpowiedników z lesistych okręgów na północy, byli błyskotliwi, wykształceni, skorzy do biesiad, nie kryli hedonizmu; bardziej troszczyli się o naruszenia protokołu niż ideologię.
Podnieceni alkoholem i grą, stanowili miłe towarzystwo; śmiech dźwięczał wśród drzew, ilekroć ktoś rzucał piłkę, nogi tupotały po ziemi, rozlegały się głośne uderzenia.
Czarnoskóry mężczyzna w białym smokingu zadzwonił w metalowy trójkąt i wszyscy wrócili radośnie do zastawionych stołów.
- Biegnij, Dave! Rzucę ci jedną poważną! - zawołał Buford, zamierzając się do rzutu. Miał na sobie tenisówki i białe spodnie; rękawy zarzuconego na ramiona śliwkowego swetra związał wokół szyi.
- Dla mnie wystarczy - powiedziałem.
- Nie zgrywaj "emeryta" - odparł Buford, cofnął ramię do silnego rzutu, potem uśmiechnął się i rzucił łatwą piłkę, która wylądowała w moich rękach, jakby ją wrzucił do kosza.
Buford dogonił mnie i położył mi rękę na ramieniu.
- Kurczę, jakbym dotykał worka z kamieniami. Ile ty wyciskasz? - zapytał.
- Tylko tyle, żeby nie rozsypać się w proch.
Buford wysupłał mi piłkę i cisnął ku stajni. Patrzył, jak odbija się i turla w zapadającym zmroku, jakby obserwował nie uformowaną myśl we własnym umyśle.
- Dave, myślę, że za miesiąc zwyciężymy.
- To dobrze.
- Sądzisz, że mógłbyś zamieszkać w Baton Rouge?
- Nigdy o tym nie myślałem.
Ktoś zapalił japońskie lampiony na drzewach. Powietrze pachniało skorupami orzechów laskowych i dymem z grilla wykopanego w ziemi. Buford stanął.
- Czy chciałbyś zostać szefem policji stanowej? - zapytał.
- Zarządzanie nigdy nie było moją mocną stroną, Buford.
- Spodziewałem się, że powiesz coś podobnego.
- Tak?
- Jak ci się zdaje, Dave, dlaczego zawsze mieliśmy najgorszy rząd stanowy w całych Stanach? Dlatego, że dobrzy ludzie nie chcą zasiadać we władzach. Czy nie dostrzegasz w tym ironii?
- Doceniam twoją propozycję.
- Chcesz ją przemyśleć?
- Pewnie, czemu nie?
- Świetnie - zakończył Buford, po czym wmieszał się w tłum gości, a z jego przystojnej twarzy biła doskonałość wieczoru i doniosłe wydarzenia, które zdawał się zapowiadać.
Spomiędzy drzew wyszła do mnie Karyn z pieczoną kaczką, dziczyzną i brązowym ryżem na papierowym talerzyku w dłoni; w drugiej ściskała niezdarnie butelkę piwa Corona i stożkowaty kieliszek z plasterkiem limony na brzeżku. Poszukałem wzrokiem Bootsie.
- Pozwoliłam sobie - powiedziała Karyn, stawiając przede na stole talerz, kieliszek i piwo.
- Dziękuję. Dokąd poszła Boots?
- Myślę, że jest w domu.
Karyn usiadła tyłem na ławie z desek, zakładając nogę na nogę. Włosy związała czerwoną bandaną, haftowaną płócienną koszulę wpuściła w dżinsy. Twarz wciąż miała rozgrzaną, zarumienioną po meczu. Piwo Corona i kieliszek przesunąłem w jej stronę.
- Już w ogóle nie pijesz? - zapytała.
- Nie.
- Chcesz colę?
- Niczego mi nie trzeba, Karyn.
- Czy Buford rozmawiał z tobą o stanowisku szefa policji stanowej?
- Owszem.
- Kurczę, Dave, prawdziwy z ciebie gaduła.
Wziąłem do ust kęs sałatki, potem wsunąłem kawałek kaczki w bułkę i zjadłem.
- Czy on cię obraził? - spytała Karyn, otwierając szeroko oczy.
- Oto, jak się mają sprawy, Karyn. Płatny zabójca pracujący dla mafii w Nowym Orleanie, prawdziwy socjopata nazwiskiem Mingo Bloomberg, powiedział mi, że postąpię właściwie, nie mieszając się do sprawy Aarona Crowna. Powiedział, że się mną zaopiekują. Teraz zaproponowano mi posadę.
- Nie wierzę ci.
- W co nie wierzysz?
- Nie wierzę tobie. Nie wierzę w twoje pieprzone domysły i obłudę.
- Powiedziałem ci, co się wydarzyło. Możesz z tym zrobić, co zechcesz.
Karyn odeszła przez cień, po liściach i gnijących łupinach orzechów laskowych, do męża, który rozmawiał z grupą ludzi. Ujrzałem, że oboje oddalają się od grupy, Karyn mówi coś, gestykulując, potem Buford odwrócił się w moją stronę.
Po chwili znalazł się obok mnie, ręce zwisały mu luźno po bokach.
- Nie wiem, co począć, Dave. Trudno mi uwierzyć w to, co powiedziałeś Karyn.
Widelec położyłem na talerzu, złożyłem serwetkę i rzuciłem na stół.
- Może powinienem sobie pójść - powiedziałem.
- Bardzo ją zmartwiłeś. Chyba nie wystarczy, jeśli powiesz, że sobie pójdziesz.
- W takim razie przeproszę.
- Wiem o tobie i Karyn. Czy to jest przyczyną naszego problemu? Nie chowam za to urazy.
Poczułem, jak wzbiera we mnie fala gorąca, jakby ktoś uchylił drzwiczki od pieca.
- Słuchaj, wspólniku, facet taki jak Mingo Bloomberg nie jest abstrakcją. Dokumentalista, którego właśnie rozwalili w Dzielnicy, też nie.
Na twarzy Buforda malowało się zamyślenie graniczące ze smutkiem, jakby patrzył na człowieka upośledzonego.
- Dobranoc, Dave. Wierzę, że nie żywisz złych zamiarów - powiedział i wrócił do gości.
Z twarzą płonącą z zażenowania patrzyłem na czerwone słońce nad polami trzciny cukrowej.