Szum skrzydeł Azraela

  • szt.
  • 35,90 zł 12,90 zł

W Szumie… wartka, sensacyjna akcja i dobrze opisane "sceny z życia frontowego" przeplatają się z wręcz filozoficznymi wynurzeniami narratorów, a także z sążnistymi, politologicznymi i historycznymi analizami. Dzięki książce można naprawdę poznać korzenie szyizmu, a także usłyszeć niewybredne dowcipy amerykańskich marines.
Max Cegielski, Szum medialny, "Gazeta Wyborcza", 13 grudnia 2003 roku

Zwalczanie stereotypów kulturowych jest trudne. Dziennikarz szuka tego, co szczególne, co inne i dziwne, przez co zachwiane zostają proporcje miedzy cechami istotnymi a przypadkowymi obcych nam kultur. Firlej i Kaczmarek nie pisali swojej książki po to, by przełamywać stereotypy. A jednak wniknęli w arabską kulturę tak głęboko, że zachowali równowagę między trzymającą w napięciu relacją, a solidnym opisem obcego nam i wrogiego z pozoru świata.
Prof. Janusz Danecki, arabista

Rok wydania: 2004
Stron: 376
Oprawa: twarda
Format: 125/195
Pakowanie: 16

Prolog

Miasto tańczyło już drugi dzień. Ulice rozedrgane upałem i muzyką podrygiwały całymi godzinami, nie przejmując się nieśmiałymi i całkowicie bezskutecznymi próbami uporządkowania radosnego chaosu przez bezduszną sygnalizację świetlną. Czerwone, pomarańczowe, zielone... wyczekiwanie, kiedy tysiące kół samochodów potoczy się do przodu. Wbrew wszelkim prawidłom ruchu drogowego miasto ruszało się jednak tylko w górę i w dół, falując od czasu do czasu na boki. Inny rodzaj ruchu zdawał się być zupełnie poza sferą jego zainteresowań, a może nawet i świadomości. Czerwone, pomarańczowe, zielone... i znowu nic. Wbrew poważnie zagrożonym interesom przepisów ruchu drogowego działali nawet policjanci: chroniąc taneczny zamęt, wspierali go, a czasami wręcz stawali się jego częścią. To wszystko z radości i dumy... miasto pląsało i ani myślało się zatrzymać czy też wypuścić z macek ulicznego festynu tych, którzy szukali odpoczynku z dala od rozlewającego się zgiełku.
- Przyłączcie się do nas! Bawcie się z nami!
Długi, biały wąż pianki, przypominającej konsystencją krem do dekoracji ciast, wystrzelił w półprzymkniętą szybę samochodu. Celem była najnowsza wersja luksusowego Lexusa. Kierowca jedną ręką zbierając puszysty pocisk z włosów, a drugą zgarniając go z kierownicy, miast złorzeczyć i pomstować, uśmiechał się tylko pod wąsem i kręcił głową z miną kogoś, kto myśli "a mogłem się tego przecież spodziewać". Arab Gulf Street, tak szeroka i gładka, że doskonałości mogłaby jej pozazdrościć każda autostrada na świecie, falowała zaś dalej, pilnowana przez szpaler rozłożystych palm z jednej i otoczona przez leniwie drapiące plażę wody Zatoki Perskiej z drugiej strony, aby nikt w tej zabawie nie przeszkodził albo nie uciekł z hasającego tłumu.
Dla kogoś nieznającego kuwejckich sposobów celebrowania dwóch świąt państwowych - Dnia Narodowego i Dnia Wyzwolenia, zakrawało to wszystko na czyste szaleństwo. Bez wyraźnej potrzeby właściwie nie warto wychodzić wówczas z domu, o ile nie ma się zamiaru wziąć udziału w ulicznej uroczystości. Spontaniczne wybuchy radości potrafią sparaliżować miasto równie mocno jak prawdziwe eksplozje, wywołane prawdziwymi ładunkami wybuchowymi. Uliczne korki, uważane przez większość kierowców całego świata za cywilizacyjne przekleństwo i zbrodnię przeciw zmotoryzowanej ludzkości, przez te dwa dni w roku są w Kuwejcie żywym, choć nieruchomym symbolem niepodległości.
- I love Kuwait, I love Amrika! - wydzierał się obchodzący co najwyżej po raz szósty w życiu kuwejckie święta państwowe malec w brązowym mundurze policjanta, wisząc w otwartym szeroko oknie jakiegoś samochodu.
- Amrika? Amrika? - pytał jego ojciec, wyciagając w naszą stronę kościsty palec.
- Bulanda .
Przypadkowego towarzysza niedoli, stojącego na sąsiednim pasie w tym samym gigantycznym korku, wyraźnie rozczarowała ta odpowiedź. Potrząsnął tylko głową na znak, że zrozumiał, a następnie odwrócił się do siedzącej na tylnym siedzeniu żony, wracając do przerwanej rozmowy. Zawód, który sprawiliśmy ojcu chłopca, nie przeszkodził w żaden sposób malcowi uparcie wymachiwać nam przed oczyma dwiema flagami: większą w kuwejckich barwach narodowych i mniejszą, żółtą z czarnym napisem POW .
- I love Kuwait, I love Amrika! - darł się wniebogłosy malec.
Chociaż ekspresja Kuwejtczyków na początku wydawała nam się przesadna, a właściwie, co tu dużo kryć - irytująca, po chwili zaczęliśmy się do niej przyzwyczajać, aż wreszcie na te szaleństwa spoglądaliśmy z pewnym podziwem. Europejczycy nie obchodzą w ten sposób świąt narodowych. Jesteśmy gotowi bawić się z każdego innego powodu, urodzin żony, kawalerskiego kolegi, pępkowego znajomego z pracy, traktując co najwyżej historyczne rocznice jako preteksty do wyrwania się z kołowrotu pracy. Dla poddanych emira Dżabira Al-Ahmada As-Sabaha święta państwowe były prawdziwie radosnym przeżyciem, pretekstem do wyrwania się ze spinających ich na co dzień okowów powagi, przyczynkiem do zabawy. Podczas gdy z podobnych okazji Europejczycy składają tylko wieńce pod pomnikami bohaterów narodowych - i to rano, aby jak najszybciej wymknąć się za miasto i odpoczywać przed powrotem do biura - mieszkańcy tego maleńkiego państewka nad Zatoką Perską, mając - tak jak na Arab Gulf Street - w głębokim poważaniu wszystkie przepisy ruchu drogowego, zatrzymują na środku ulicy samochody, śpiewają, tańczą i wymachują narodowymi flagami, opryskując się wzajemnie białą pianką.
Przez pozostałe 363 dni w roku Kuwejtczycy są wyniośli i opanowani, skażeni bogactwem ropy z wszystkimi konsekwencjami, które niesie to za sobą. Jeśli ropa jest heroiną współczesnego świata , to walka z tym nałogiem jest w Kuwejcie z góry skazana na niepowodzenie. Chorobliwie uzależniona jest od niej duża część mieszkańców tego kraju. Swoją ziemię uważają za pępek świata, dając każdym swym gestem do zrozumienia, że jest ona rajem na ziemi, oni zaś są dziedzicami tego Edenu XXI wieku. Kuwejtczycy różnią się tym od większości Arabów, których zdarzało nam się wcześniej spotykać - Jordańczyków, Egipcjan, Marokańczyków czy choćby mieszkańców Bahrajnu, rozkrzyczanych, tryskających emocjami, zbliżających nadmiernie swoje nosy do rozmówcy i szarpiących go za rękaw koszuli bez żadnego konkretnego powodu. Dopóki nie zobaczyliśmy Dnia Wyzwolenia, czy też jak kto woli: póki ulegle nie wzięliśmy w nim udziału, nie widzieliśmy ani jednego rdzennego Kuwejtczyka szczerze śmiejącego się, wybuchającego nieopanowanymi salwami radości, pokazującego wokół swoje zadowolenie i szczęście. Tym dziwniejsze i bardziej zaskakujące było obserwowanie, jak doskonale opanowani na co dzień ludzie pląsają na środku ulicy.
Dwa dni, dwa święta, dwie rocznice całkiem różne, choć w gruncie rzeczy sprowadzające się do tego samego - niezależności nieprzyzwoicie bogatego, choć niewielkiego kraju, który zdany tylko na siebie, bez możnych politycznych i militarnych protektorów, nie przetrwałby nawet ćwierćwiecza. W dodatku oba święta mają w mniejszym bądź większym stopniu związek z Irakiem i granicą między obu państwami.
Dzień Narodowy to święto upamiętniające proklamowanie przez Kuwejt niepodległości i wycofanie się z kraju oddziałów Brytyjczyków, którzy faktycznie decydowali o nim od 1899 roku. Pod protektorat Królestwa emirat, na czele którego stał wówczas Mubarak As-Sabah, członek dynastii rządzącej do dzisiaj, oddał się wiedziony zręcznością polityczną, widząc w tym mniejsze zło, bo dawało mu to z kolei szansę częściowego uniezależnienia się od osmańskiej Turcji (władającej wtedy także Irakiem). Przemyślna gra udawała się aż do 1913 roku, kiedy to Brytyjczycy w obliczu zbliżającej się wojny, w zamian za poparcie, i na korzystnych warunkach, zaproponowali "odstąpienie" Kuwejtu - jako autonomicznego okręgu - imperium osmańskiemu. Choć Turcy się na to pierwotnie zgodzili, opóźniali ostateczne podpisanie umowy, widząc szansę na sprzymierzenie się z Niemcami. I ten fakt znów został wykorzystany przez Mubaraka, który obiecał Jego Królewskiej Mości wspólną walkę przeciwko Osmanom w Iraku. Lojalność nie była jednak najmocniejszą stroną emira, który robił interesy z kim się dało, niekoniecznie ze sprzymierzeńcami, a na dodatek trudnił się podobno przemytem i nielegalnym handlem. Póki wojna trwała, Brytyjczycy cierpieli zniewagi z godnością, przymykając oczy na wyczyny szejka, lecz po jej zakończeniu odpłacili się Kuwejtowi pięknym za nadobne. Na zwołanej w 1922 roku z woli Jego Królewskiej Mości konferencji, której przewodniczył nota bene również wyspiarz, sir Percy Cox (przedtem wysoki komisarz pilnujący angielskich interesów w Bagdadzie), emirat stracił na rzecz Arabii Saudyjskiej wyłączne prawa do strefy przybrzeżnej na południu kraju. Została tam ustanowiona strefa neutralna, z której mogły korzystać plemiona obu krajów. Swoją drogą wszystkie granice, włączając tę między Kuwejtem a Irakiem, zostały także określone arbitralnie - sir Cox wyznaczył ją, używając ołówka i linijki, według własnego widzimisię. Radosna twórczość wysłannika rządu brytyjskiego zdeterminowała rozwój wypadków na wiele dziesiątków lat - w jej wyniku Irak stracił niemal całkowicie dostęp do Zatoki Perskiej oraz nadzieję na administrowanie wyspami, do których rościł sobie od dawna prawa, i z coraz większą drapieżnością zerkał na małego sąsiada na wschodzie, który cieszył się prawie pięciokrotnie dłuższą linią brzegową oraz najlepiej zlokalizowanym w całym regionie portem, choć po konferencji też miał swoje powody do zmartwień. Plotka głosi, że Cox złośliwie wyznaczył granicę tak, aby odebrać Irakijczykom, których nie darzył zbyt wielką sympatią, dostęp do morza. Wielu historyków twierdzi nawet, że jest to przyczyna współczesnych konfliktów w Zatoce. I trudno odmówić im racji. Z imperialnego punktu widzenia Coxa to nie granice były ważne, lecz strefy wpływów wielkich mocarstw. Co z tego, że Arabowie byli niezadowoleni, skoro Londyn i Paryż miały to, co chciały?
Prosta jak drut, choć niezbyt przemyślana granica została ostatecznie potwierdzona w 1932 roku, ale - jak można się było tego spodziewać - nie bez oporu Iraku, który wysuwał kolejne roszczenia terytorialne. Wtedy już wydobycie i wykorzystanie ropy naftowej, jako surowca zastępującego węgiel, zaczynało przeżywać prawdziwy rozkwit. Wprawdzie w samym Iraku było go pod dostatkiem, ale Kuwejtowi też go nie brakowało. Po raz pierwszy od setek lat malutkie państewko na skraju Zatoki dostało od losu szansę na dynamiczny rozwój i pozbycie się etykietki "ubogiego krewnego", kraju pasterzy i handlarzy. Kąsek, który dotychczas przypominał tylko suchą skórkę od chleba, stawał się z dnia na dzień prawdziwym rarytasem. Pod koniec lat 30. król Iraku Ghazi I, znany ze swych nacjonalistycznych poglądów i sympatii wobec nazistowskiej Rzeszy, po raz pierwszy sformułował ideę aneksji Kuwejtu. Przez zainstalowaną w swoim pałacu radiostację wygłaszał nawet żarliwe mowy, w których między innymi przedstawiał władcę emiratu jako zacofanego i nieporadnego feudała, trzymającego się przy władzy wyłącznie dzięki protektorowi z odległych Wysp. Za sprawą wpływowych rodów kuwejckich zaczęła tracić wpływy dynastia Sabahów, których przed upadkiem jeszcze raz uratowało wsparcie Brytyjczyków. W 1939 roku król Ghazi, szalejąc sportowym samochodem po ulicach Bagdadu, uderzył w latarnię uliczną i zginął na miejscu. Następca tronu Fajsal II, który na skutek niespodziewanej śmierci ojca wstąpił na tron mając cztery lata i był w gruncie rzeczy marionetką w ręku swego stryja, nawet po osiągnięciu dorosłości nie miał ani charyzmy, ani ambicji politycznych, aby kontynuować dzieło ojca. Niektórzy Irakijczycy do dziś uważają przyczyny wypadku Ghaziego za niewyjaśnione i doszukują się w nich zakulisowej działalności Brytyjczyków, lecz słychać też głosy, że w tym incydencie nie ma nic dziwnego, bo młody król był typem playboya lubiącego sprawdzać możliwości szybkich aut, a w dodatku w chwili śmierci był podobno kompletnie pijany.
I tak Kuwejt, dzięki sprzymierzeńcom i zbiegom okoliczności, przetrwał jeszcze ponad 20 lat w swojej zależności od wyspiarzy, zanim Wielka Brytania 19 czerwca 1961 roku nie przyznała mu całkowitej suwerenności. Wprawdzie jeszcze później iracki przywódca Abdul Karim Kassim zgłaszał roszczenia do terytorium Kuwejtu, powołując się na historyczny fakt, że w czasach imperium osmańskiego był on częścią prowincji Basra, ale bez większego skutku. Tym razem za maleńkim państewkiem ujęła się już nie tylko Wielka Brytania, ale i Liga Arabska. I tak w 1961 roku przypieczętowany został los Kuwejtu jako suwerennego państwa, a jego obywatele świętują ten fakt do dziś w Dzień Narodowy - 25 lutego.
Żaden z nas nie pamięta, po co w następujący po Dniu Narodowym Dzień Wyzwolenia wybraliśmy się wieczorem do Salmijji, handlowej i reprezentacyjnej dzielnicy miasta Kuwejt, uwielbianej przez młodzież z majętnych domów, pełnej ekskluzywnych sklepów, drogich restauracji, oświetlonej ultrafioletowymi neonami i pachnącej kawą ze Starbucksa. Salmijja wręcz ocieka bogactwem na każdym metrze ulicy i chodnika, stanowiąc miejsce o prawdopodobnie największym natężeniu krezusów i burżujów na Bliskim Wschodzie, a kto wie, może nawet na świecie. Od Beverly Hills czy Alei Gwiazd w Hollywood różni ją chyba tylko zaniedbane zaplecze, pełne odrapanych kontenerów na śmieci. Od Salmijji dzieliło nas zaledwie pół godziny jazdy samochodem z naszego hotelu w szarym i nudnym Bunajd al-Gar, więc chętnie robiliśmy zakupy w jej kolorowych domach handlowych; czasami jadaliśmy w ulubionej knajpce, miłej, lecz trochę pretensjonalnie stylizowanej na tropikalną dżunglę. Czasami po prostu jeździliśmy, żeby się trochę powłóczyć i, co tu dużo kryć, pogapić się na Kuwejtki, które akurat tam chętniej niż gdzie indziej pozwalały sobie na odsłanianie twarzy, celowo i z pełną premedytacją przyciągając wzrok wszystkich wkoło mocnym makijażem i wielkimi oczami o uwodzicielskim spojrzeniu.
Zapewne z podobnych pobudek i w Dzień Wyzwolenia wsiedliśmy do samochodu i skierowaliśmy się na Arab Gulf Street, na końcu której rozciągała się Salmijja, natychmiast pakując się w gigantyczny korek. W tempie żółwia pokonywaliśmy kolejne metry, przyglądając się Kuwejtczykom, nie zdejmującym z radości ręki z klaksonu, wymachującym flagami i wykonującym ruchy, które przypominały taniec, nawet wewnątrz przeraźliwie drogich aut o lśniących karoseriach. Pół godziny później nie byliśmy nawet w jednej trzeciej drogi, rozpaczliwe szukanie objazdu nie przyniosło rezultatów - wszędzie rozstawione były policyjne blokady, na których funkcjonariusze bezlitośnie nie przepuszczali kierowców, którzy tak jak my postanowili skrócić sobie drogę. Chcesz, to jedź - ale w korku, zdawali się mówić, choć najczęściej, zajęci wymachiwaniem rękami, nawet nie otwierali ust. Wlekliśmy się więc coraz bardziej źli i zmęczeni tłokiem. Nawet zwariowani Kuwejtczycy przestali nas bawić. Po godzinie, nie dojeżdżając nawet do połowy drogi, zaciskając zęby wykorzystaliśmy terenowe właściwości auta, zawracając przez wysoki krawężnik i pas zieleni, aby wjechać na przeciwległy pas ruchu. Z przyjemnością dojechaliśmy do nudnego Bunajd al-Gar, mijając kilkudziesięciopiętrowy hotel od góry do dołu obwieszony kolorowymi lampionami, z których jak świeczki na urodzinowym torcie układała się monstrualnych rozmiarów flaga. Happy birthday Kuwait, wszystkiego dobrego...
Sformułowane przez króla Ghaziego I roszczenia wobec Kuwejtu wybuchały jeszcze w późniejszych czasach wielokrotnie. Irakijczycy z przyjemnością wchłonęliby malusieńki emirat, kraj mlekiem i miodem płynący. Przywódcy iraccy (włącznie z Saddamem Husajnem) podpierali swoje zapędy mniej lub bardziej zręcznie, "dowodami" o naturze historycznej, żeby nie powiedzieć archeologicznej. Na przykład, już po rozpoczęciu wojny w Zatoce dziennik "Baghdad Observer" przez wiele tygodni przekonywał, że plemiona protoplastów obywateli Iraku zamieszkiwały obszar Kuwejtu dwa tysiące lat przed Chrystusem, na co dowodem miała być gliniana figurka znaleziona na jednej z kuwejckich wysp. Z kolei naukowcy malutkiego emiratu wydawali masowo publikacje, w których udowadniali, że ludność, która żyła od zamierzchłych wieków na terytorium rządząnym obecnie przez ród Sabahów, była odrębna kulturowo i etnicznie od swych zachodnich sąsiadów. Kuwejtczycy zresztą nigdy nie mieli takich ambicji jak Irakijczycy, którzy początki swojej państwowości widzą w starożytnej Mezopotamii. Kiedy wspominają o swoich korzeniach, skromnie wskazują na plemię Utub, którego część (genealogiczni przodkowie obecnej rodziny królewskiej) na przełomie XVII i XVIII wieku, wędrując prawdopodobnie w poszukiwaniu wody, ze środkowej części Półwyspu dotarła aż nad samą Zatokę - mniej więcej tam, gdzie usytuowana jest obecnie stolica państwa. Ród Sabahów wzniósł tam niewielką nadmorską warownię (stąd zresztą wzięła się nazwa Kuwejt, będąca zdrobnieniem od wyrazu kut - fort). Ludność żyła tam z połowu pereł, rybołówstwa i szkutnictwa. Dziś jednym z najbardziej popularnych symboli Kuwejtu jest mały żaglowiec - dawa, sztandarowy produkt Utubów, który pozwolił im zająć się handlem na masową skalę.
Czy Irakijczycy mieli podstawy do wysuwania żądań terytorialnych? Trudno było nam sobie wyobrazić, aby te dwie żyjące obok siebie kultury miały wspólny rodowód, aby społeczności zamieszkujące graniczące przecież ze sobą kraje, w ogóle miały cokolwiek wspólnego prócz języka i religii, a im dłużej o tym rozmawialiśmy, tym więcej dostrzegaliśmy między nimi różnic. Kuwejtczycy - owoc globalizacji czerpiący pełnymi garściami ze zdobyczy świata zachodniego, otwarci na nowinki - z konsumpcji uczynili niemal doktrynę filozoficzną. Irakijczycy byli nieufni wobec wszystkiego co obce, podejrzliwi, konserwatywni w stylu bycia, ciężko doświadczeni historią.
Rzecz w tym, że kolejni przywódcy Iraku zdawali się tych różnic nie dostrzegać, a nawet jeśli je widzieli, to i tak uparcie trwali przy swoim punkcie widzenia, że malutkiemu emiratowi tuż pod bokiem nie należy się suwerenność i swoboda. Nie da się ukryć, że Kuwejtczycy rozdrażniali jeszcze te nastroje swoim bogactwem i stylem bycia. Przez lata oba państwa rozwijały się w zupełnie przeciwnych kierunkach. Podczas gdy jedno z nich kupowało masowo sprzęt wojskowy, drugie otwierało kolejne centra handlowe i pierwszą w świecie arabskim giełdę papierów wartościowych. Irak pracował nad programami budowy broni biologicznej, chemicznej i nuklearnej, a Kuwejt przodował w liczbie samochodów i magnetowidów przypadających na mieszkańca, zajmując w tej dziedzinie pierwsze miejsce na świecie. Gdy Saddam Husajn toczył wieloletnią, wyniszczającą wojnę z Iranem, rządzący sąsiednim krajem Sabahowie próbowali u niego wykupić swoje bezpieczeństwo, pożyczając dyktatorowi zawrotną sumę dziesięciu miliardów dolarów. Ponieważ Irak był już uwikłany w jeden krwawy konflikt, ambicje aneksji Kuwejtu ucichły. Trwało to jednak krótko. Tak to już jest z szantażystami.