Te wysokie, zielone wzgórza

  • 83-7298-246-5
  • Autor: Karon, Jan
  • Dostępność: Jest
  • szt.
  • Cena katalogowa: 39,00 zł
  • Rabat: -23,40 zł (60 %)
  • 15,60 zł

Kontynuacja powieści: W moim Mitford i Światełko w oknie. Przez lata z górą sześćdziesięcioletni pastor z Mitford był szczęśliwie poślubiony swojej parafii. Teraz jest poślubiony również Cynthii, pełnej wigoru sąsiadce. Życie ojca Tima jeszcze nigdy nie było tak pełne niespodzianek. Jego żona wprowadza zmiany w ich domu. Chłopiec, którego pokochał jak własnego syna, podejmuje niezwykle bolesną decyzję. A opanowanie kościelnego komputera okazuje się równie trudne, jak kontakty z nową parą domowników. Wszystko jest jednak niczym w porównaniu z wydarzeniami na biwaku w głuchej dziczy, z którego ojciec Tim wraca do domu zupełnie odmieniony. Te wysokie, zielone wzgórza zabierają czytelnika na kolejną, ciepłą i radosną wycieczkę do Mitford, którego ujmujący za serce mieszkańcy zawsze wywołują śmiech i łzy oraz dodają nowej otuchy.

Rok wydania: 2003
Stron: 396
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Mira Czarnecka

Fragment tekstu:

Rozdział pierwszy

PRZEZ ŻYWOPŁOT


Stał przy oknie w kuchni i przyglądał się jej, jak przechodzi przez żywopłot.
Co też tym razem ze sobą targała? Wyglądało to na misę i dzbanek. A może był to stos książek z misą na samej górze?
Pastor zdjął okulary, chuchnął na szkła i przetarł je chusteczką. Była to misa i dzbanek, bez wątpienia. Nie potrafił zrozumieć, jak sąsiedni mały, żółty domek zdołał pomieścić wszystkie te rzeczy, które ostatnio udało im się upchnąć w jego domu.
- Idealne na twoją komodę - wyjaśniła, gdy otworzył drzwi.
- Aha!
Wcale nie chciał, aby na jego komodzie stała misa i dzbanek. Blat komody był jego punktem odniesienia, jego schronieniem, jego oazą spokoju pośród szalejącego oceanu zmian. Tam właśnie było miejsce na jego kluczyki do samochodu, jego drobne monety, jego krzyżyki, jego spinki do mankietów, jego portfel, jego książeczkę czekową, pęk kluczy do pomieszczeń kościelnych i mały słoik z guzikami, igłą i nićmi.
Tam też leżało lusterko, w którym od czasu do czasu dokładnie oglądał czubek głowy. Czy włosy nadal mu się przerzedzały, czy też może dzięki jakiejś cudownej i wyczekiwanej zmianie zaczęły na powrót rosnąć?
- Cynthia - zaczął, idąc po schodach za swoją zgrabną żoną z blond włosami - co do tej misy i dzbanka…
- Mają cudowny kolor. Spójrz tylko na ten niebieski. Ożywi całe twoje bordo i brązy!
Wcale nie chciał, by jego bordo i brązy zostały ożywione.

Wiedział, że to nieuchronne.
Od pierwszego dnia małżeństwa, które zawarli siódmego września, spiskowała, by przynieść tę przeklętą szafę i postawić ją w pokoju gościnnym jego domu.
Targanie w jedną stronę to jeszcze nic, ale targanie z powrotem - to już zupełnie inna sprawa. Przytargali na przykład orientalny dywan, który znajdował się w jej piwnicy.
- Trzy na trzy sześćdziesiąt! - obwieściła, stwierdzając, że będzie idealnie pasował na gołą podłogę w jadalni.
Po wyniesieniu z ogromnym wysiłkiem stołu i krzeseł do holu, rozwijali ten dywan i rozwijali, nie mogąc skończyć. Wystarczyłoby go, żeby zakryć całą podłogę i ściany, a jego cztery końce spotkałyby się pod wiszącym nad stołem żyrandolem.
- Ten dywan nadaje się do sali gimnastycznej! - stwierdził, ocierając pot lejący mu się obficie z czoła.
Wyglądała na zupełnie zaskoczoną faktem, że dywan nie pasuje. Musieli więc wrócić do jej domu, dźwigając go przez żywopłot jak juczne muły.
Decyzja, aby zostawić i utrzymywać obydwa domy, była oczywiście genialna. Światło w jego domu nigdy nie dorównałoby światłu w jej pracowni w sąsiednim domku, gdzie już była zadomowiona ze swoimi książkami, farbami i stołem do rysowania. Oznaczało to również, że jego salon będzie mógł pozostać nie zmieniony - jego książki będą mogły zajmować te same półki, a ogromny zbiór notatek do kazań będzie mógł pozostać w zabudowanych wnękach.
Zawarcie małżeństwa po raz pierwszy w wieku z górą sześćdziesięciu lat samo w sobie było wystarczającą nowością. Kontynuowanie codziennego życia z jedynie niewielkimi zmianami w kwestiach ogólnych to błogosławiony luksus. Prawdziwą zmianą, w dodatku przyjętą z radością, było natomiast dzielenie łoża i stołu.
Pewnego ranka podczas śniadania zdobył się na odwagę, by zaznaczyć chęć znalezienia stałego miejsca dla mebli.
- Dlaczego nie możemy zostawić wszystkiego tak, jak jest… w obecnym stanie? Zdawało się to dobrze funkcjonować…
- No tak, podoba mi się, że nasze domy są odrębne, ale chciałabym też, aby były takie same - aby stanowiły rodzaj organicznej całości.
- Noszenie tej szafy tam i z powrotem nie przyczyni się do stworzenia organicznej całości. Już teraz nasz żywopłot wygląda, jakby przebiegło przez niego stado słoni.
- Ach, Timothy! Przestań być taki nudny! W twoim domu przydałoby się kilka nowych drobiazgów, a w moim - trochę więcej przestrzeni. Na przykład twoje krzesła chippendale nadałyby nieco powagi mojemu stołowi w jadalni.
- Twój stół w jadalni jest rozmiarów mebli w naszym przedszkolu.
Powiedziała dokładnie to, co spodziewał się usłyszeć.
- Moglibyśmy spróbować i sami ocenić.
- Cynthia, możesz mi zaufać. Moje krzesła nie będą wyglądać dobrze razem z twoim stołem, podobnie ten ręcznie malowany stojak na gazety nie będzie pasował do mojego fotela.
- W takim razie, po co w ogóle pobieraliśmy się?
- Przepraszam?
- Jeśli żadne z nas nie zamierza się ani trochę zmienić, jeśli mamy być dokładnie takimi samymi ludźmi jak przedtem, to po co?
- Wydaje mi się, że wiem, do czego zmierzasz. Czy nie pozostaje więc nic innego, jak tylko przenieść te krzesła do twojego domu? A co z moim własnym stołem? Zostanie pozbawiony krzeseł. Nie widzę w tym żadnego sensu.
Miał ochotę wyskoczyć przez okno i biec ile sił w nogach aż do granicy stanu.
- Krok po kroku - odparła z zadowoleniem. - Wszystko ułoży się doskonale.

"drOgi stuarcie,
dzięki za twoją kartkę re: spotkanie diecezjalne, i podziękuj marcie za zaproszenie by skorzystać potem z w. gościny. muszę jednak wracać do domu, prosto po spotkaniu - mam nadzieję, że zrozumiesz.
przy okazji, czy mógłbyś mi służyć radą:
dlaczego kobiety uwielbiają wszystko przestawiać? w szkole niedzielnej jena ivey kazała właśnie grupie młodzieżowej postawić biblioteczkę z książeczkami przedszkolaków na ścianie naprzeciw drzwi.
na gruncie domowym, moja pomoc domowa przestawiła krzesło z wysokim oparciem z mojej sypialni do holu, zupełnie lekceważąc fakt, że od 14 lat wieszam na nim spodnie i stawiam na jego siedzeniu buty, by móc je szybko znaleźć w razie potrzeby.
a na dodatek, a może przede wszystkim, gdyby C była w stanie podnieść mnie na moim fotelu i postawić przy oknie, gdy ja drzemię, nie omieszkałaby tego zrobić.
bez wątpienia, masz na głowie bardziej ważkie sprawy, ale powiedz mi, jak sobie z tym radzić?
śpieszę dodać, że nigdy w życiu nie byłem szczęśliwszy. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że takie szczęście - w takich ilościach - w ogóle istnieje".

Podpisał list, napisany na jego ręcznej maszynie do pisania marki Royal, wdzięczny, że Stuart Cullen jest nie tylko jego biskupem, ale również najbliższym przyjacielem od sielskich czasów spędzonych w seminarium.

"Ojciec Timothy Kavanagh,
Kaplica Naszego Pana i Zbawiciela
Old Church Lane, Mitford, N.C.

Drogi Timothy,
zaprawdę, to niepokojące, gdy pomoc domowa, szefowa szkoły niedzielnej i własna żona robią coś takiego wszystkie jednocześnie.
Moja rada jest następująca: nie walcz z tym. Znudzi im się to.
W Jego pokoju,
Stuart

PS. Martha dodałaby kilka słów, ale jest zajęta przestawianiem mojej komody w przeciwległą część sypialni. Ponieważ ja zajmuję się pilną sprawą dotyczącą Domu Biskupów, nie udało się jej wymóc na mnie pomocy, zdołała więc w końcu umieścić mebel na starej kapie i słyszę w tej chwili, jak ciągnie go po podłodze, tuż nad moją głową. Ta konkretna aktywność drzemała w niej przez prawie siedem lat i nagle, na powrót, się rozbudziła.
Może to coś z wodą".


Stosunkowo wcześnie dostrzegł, że łóżka stanowią problem, który trzeba będzie rozwiązać.
Noc poślubną spędzili w łóżku w jego domu, gdzie sturlali się każde ze swojej krawędzi i wpadli na siebie na środku.
- Skąd się wziął w twoim łóżku ten rów? - zapytała.
- Ja tutaj śpię - wyjaśnił zawstydzony.
Przez całą noc byli ściśnięci jak sardynki, co jemu niezmiernie się podobało, ale jej nie.
- Czy myślisz, że to właśnie znaczą słowa: "będą oboje jednym ciałem?" - zapytała szeptem, wtulona policzkiem w jego twarz.
Kolejnej nocy przeszedł potulnie przez żywopłot, niosąc ze sobą piżamę i szczoteczkę do zębów w torbie na zakupy ze Sklepu.
Jej łóżko było ogromnych rozmiarów i stanowiło największy mebel w jej maluteńkim domku.
Szerokością wydawało mu się zbliżone do stanu Teksas, albo nawet terytorium Saskatchewan. Czy tam w oddali biegło w jego kierunku stado bawołów, czy też może psi zaprzęg?
- Cynthia! - zawołał w bezkresną czeluść i czekał na echo.
Zamówili nowy materac do jego domu natychmiast po powrocie z miesiąca miodowego, który spędzili w domku letniskowym Stuarta Cullena. Tam, na skalistym wybrzeżu stanu Maine, słuchali krzyku nurów, trzymali się za ręce, spacerowali wzdłuż brzegu i rozmawiali aż do wczesnych godzin porannych. Słońce nadało jej jasnej cerze kolor lekko przyrumienionego tostu, który wydawał mu się fascynujący i wyjątkowy; i obserwował, jak na grzbiecie jej nosa pojawiają się trzy piegi niczym gwiazdy na niebie. Wykonując razem każdą najzwyklejszą rzecz, wiedzieli, że są bardziej szczęśliwi niż kiedykolwiek przedtem.
Pewnego wieczoru, wkrótce po zainstalowaniu w jego domu nowego materaca i sprężyn, zastał ją siedzącą na łóżku, gdy wychodził spod prysznica.
- Mam cudowny pomysł, Timothy! Kominek! Dokładnie w tym miejscu, gdzie stoi komoda.
- A co zrobię z komodą?
Spojrzała na niego, jakby wyturlał się z kościelnego przedszkola.
- Postawisz ją w wykuszu, oczywiście.
- Wtedy nic nie będzie widać przez okno.
- Ale ile czasu spędzasz, wyglądając przez okno w wykuszu?
- Gdy paradowałaś z Andrew Gregorym, to bardzo dużo.
Jego twarz oblał rumieniec, gdy mówił te słowa, ale tak, był zazdrosny o przystojnego handlarza antykami, który nie odstępował jej na krok przez kilka miesięcy.
Uśmiechnęła się, przechylając głowę na bok w sposób, który tak chwytał go za serce.
- Kominek byłby taki romantyczny!
- Uhm.
- Dlaczego mam być jedynym romantykiem w rodzinie, podczas gdy ty obstajesz przy swoim konserwatywnym stanowisku z gatunku "niczego-nie-zmieniajmy"?
Usiadł obok niej.
- Jak szybko zapominasz. Gdy chodziliśmy ze sobą, powiedziałaś, że jestem niesamowitym romantykiem.
Roześmiała się i pocałowała go w policzek.
- I miałam rację, oczywiście. Przepraszam, mój ukochany staruszku.
Wcale nie chciał być czyimś ukochanym staruszkiem.
- Sama sobie bądź ukochaną staruszką - odparł niezadowolony. - Jestem przecież tylko sześć lat starszy od ciebie.
- Rocznikowo - zgodziła się łaskawie, mając na myśli, jak przypuszczał, coś zgrzybiałego w jego ogólnym stosunku do życia.
Do tematu kominka w każdym razie już nie wrócili.


Prawdę powiedziawszy, brak mu było słów, by opisać własne szczęście. Z każdym dniem stawało się jeszcze głębsze, jak przy kopaniu studni, i zadziwiało go swoim ciepłem i siłą. Zdawał się nie panować nad wyrazem własnej twarzy, na której - według stałych klientów baru Main Street Grill - nieodmiennie gościł głupi uśmiech.
- Kocham cię… strasznie - oświadczył, starając się to wyrazić.
- Ja też cię strasznie kocham. To przerażające. A co, jeśli to się skończy?
- Cynthia, na litość…
- Wiem, że nie powinnam mówić o końcu, skoro to cudowny początek…
- W takim razie nie mów - przerwał jej zdecydowanie.


Nigdy nie zapomni Barnabie gestu, jakim było tak chętne zrezygnowanie ze spania w nogach łóżka swojego pana i wybranie posłania na chodniku w holu. Nie dość, że jego pies lubił osiemnastowiecznych poetów i poddawał się bez protestu cotygodniowej kąpieli, to jeszcze był dżentelmenem.


Decyzje zapadły i obydwie strony były w tej sprawie jednomyślne.
Będą sypiać głównie w domu pastora, a od czasu do czasu - w małym, żółtym domku. Mimo że jak zwykle będzie tam pracowała, będą go traktować przede wszystkim jako drugi dom, miejsce odpoczynku i prywatnego wytchnienia.
Obiecał, że w każdą sobotę po południu jego kazanie będzie nieomal gotowe, by mógł spędzić z nią czas i odpocząć wieczorem. Jak do tej pory, do jego obowiązków będzie należało przygotowanie śniadania w niedzielę.
Pokazał jej, gdzie przechowuje testament, i obiecał, że go zmieni. Ona wyznała, że nie ma testamentu, i obiecała, że każe go przygotować.
Gdyby kiedykolwiek, niech Bóg broni, zdarzyło im się pokłócić, żadne z nich nie ucieknie do drugiego domu, by tam się dąsać.
Pogodna i przedsiębiorcza Puny Guthrie, z domu Bradshaw, nadal będzie dbała o porządek w jego domu przez trzy dni w tygodniu, a Cynthia będzie korzystała z jej usług w czwartym dniu, w sąsiednim gospodarstwie.
Nadal będą utrzymywać odrębne konta w banku, poczynią kilka wspólnych inwestycji, będą zasięgać wzajemnej rady w kwestii prezentów i nigdy nie wydadzą więcej niż pewną ustaloną kwotę bez uprzedniej zgody drugiego z nich.
Zaproponował pięćdziesiąt dolarów jako ustaloną kwotę.
- Sto! - rzuciła kontrpropozycję.
Był zadowolony, że rozpoczął licytację od niskiego poziomu.
- Niech będzie w takim razie sto i zatrzymuję tę starą marynarkę, którą odłożyłaś na wentę dobroczynną.
- Zgoda!
Roześmiali się.
Uścisnęli sobie dłonie.
Poczuli ulgę.
Nadanie właściwego kursu małżeństwu na samym starcie wcale nie było taką łatwą sprawą.


- A już myślałem, że słuch po tobie zaginął - powiedział Percy, wystukując na klawiaturze kasy w barze Grill należność za jego lunch.
- Jak to? - nie zrozumiał pastor.
- Żonaty i tak dalej, nie będziesz już stałym klientem, rozumiem.
Właściciel baru Grill czuł się zraniony i zdradzony, widział to wyraźnie.
- Jesteś w błędzie, mój przyjacielu.
- Naprawdę? - rozchmurzył się Percy.
- Będę tak stałym klientem, jak tylko można sobie zamarzyć. Moja żona ma własne życie zawodowe jako ceniona autorka książek dla dzieci i ilustratorka. Nie będzie mi podsuwać codziennie pod nos, w porze lunchu, gorących dań - zdecydowanie nie.
Percy spojrzał na niego podejrzliwie.
- A co ze śniadaniami?
- A to - odparł pastor, wkładając do kieszeni resztę - już zupełnie inna sprawa.
Percy zmarszczył brwi. Lubił, aby jego stali klienci byli poślubieni jego miejscu pracy.


Spojrzał na nią ze swojego krzesła w salonie. Znowu wałki.
- Musiałam nawinąć wałki - wyjaśniła, jakby czytając w jego myślach. - Jadę jutro do Lowell.
- Do Lowell? Po co?
- Do szkoły. Chcą, żebym przeczytała ich francuskiej klasie Violet jedzie do Francji, a potem abym przedstawiła program w auli.
- Musisz?
- Czy co muszę? Przeczytać Violet jedzie do Francji? Właśnie o to mnie poprosili.
- Nie o to mi chodzi. Czy musisz jechać do Lowell?
- No tak, muszę.
Nie chciał powiedzieć niczego tak idiotycznego, ale będzie mu jej brakowało, jak gdyby miała pojechać na drugi koniec świata.
Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której Cynthia usadowiła się z podwiniętymi nogami na sofie i otworzyła jakieś czasopismo. Próbował czytać, ale nie mógł się skupić.
Nigdy nie myślał o tym, że będzie musiała wyjeżdżać w związku ze swoją pracą. Niezadowolony czekał, aż oswoi się z tą nowiną. Lowell. Kogoś tam niedawno zastrzelili, i to w biały dzień, na środku ulicy.
A poza tym - Lowell jest oddalone o sto sześćdziesiąt kilometrów. Czy ma sprawne hamulce? Dość benzyny? Kiedy ostatnio zmieniała olej?
- Co z twoim olejem? - zapytał posępnie.
Roześmiała się, jakby powiedział coś szalenie zabawnego. Następnie zeszła z sofy, podeszła do niego i pocałowała go w czoło. Natychmiast spowił go zapach wistarii i poczuł znajomą miękkość w kolanach.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Kocham, gdy tak mówisz. Z moim olejem wszystko w porządku, a z twoim?
- Cynthia, Cynthia - odparł, wciągając ją na kolana.

- Zgadnij co? - zwróciła się do niego Emma, która przyklejała do ściany obok swojego biurka zdjęcie nowego wnuka.
Była to ulubiona gra jego sekretarki. On jednak szczerze jej nienawidził.
- Co takiego?
- Zgadnij!
- Zastanówmy się. Zamierzasz rzucić pracę w Kościele episkopalnym i przenieść się do baptystów.
Marzenie.
- Chciałabym - odparła, przewracając oczami. - Spróbuj jeszcze raz.
- Do cholery, Emmo, nie cierpię tej gry.
- Dobrze ci to zrobi, ćwiczysz w ten sposób umysł.
- Przepis na ciasto pomarańczowe Esther Bolick ukaże się w sekcji kulinarnej "New York Timesa".
- Widzisz? Nawet się nie starasz. Tak tylko mówisz, żeby mówić. Spróbuj jeszcze raz.
- Daj mi jakąś wskazówkę.
- Ma to coś wspólnego z tym, że ktoś jest wściekły.
- Rada parafialna. To musi dotyczyć rady parafialnej.
- Nie trafiłeś. Chcesz, żebym ci powiedziała?
- Błagam.
- Marge Wheeler zostawiła swój najlepszy koszyk w kuchni, po brunchu z biskupem w czerwcu, i Flora Lou Wilcox przeznaczyła go na wentę dobroczynną. Ktoś kupił go za sto dolarów! Dasz wiarę? Sto dolarów za koszyk z naderwanym uchem! Marge jest wściekła jak osa i zagroziła, że poda ją do sądu. Ale Flora Lou twierdzi, że Marge nie ma żadnych formalnych podstaw, ponieważ ty zawsze umieszczasz w biuletynie informacje o tym, żeby zabierać rzeczy zostawione w kuchni.
- Uhm. Informuj mnie o tym na bieżąco.
- Minęły już cztery miesiące od brunchu, rozumiem więc Florę Lou, która twierdzi, że Marge powinna go była zabrać i zanieść do domu. Poza tym, skąd Flora Lou miała wiedzieć, że wypletli go Indianie Navajo w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku?
Emma westchnęła.
- Oczywiście, nie można też odmówić racji Marge, prawda?
Prawda, ale dobrze wiedział, że lepiej nie interweniować, chyba że zostanie o to wyraźnie poproszony. Jego praca to przecież usługi i sprzedaż.
Przejrzał pocztę. List od jego kuzyna Waltera i jego żony Katherine, którzy wybrali się razem z nim na wyprawę do Irlandii rok temu…

"Drogi Timothy,
skoro już raz udało nam się postawić stopę na irlandzkiej ziemi, to dlaczego nie mielibyście pojechać tam z Cynthią, razem z nami, latem? Pomyślałam, że zaszczepimy wam ten pomysł, by mógł dojrzeć do wiosny.
Nigdy nie zapomnimy, jaki byłeś przystojny, stojąc po drugiej stronie ambony ze swoją piękną panną młodą. Kochamy ją tak bardzo jak Ciebie, to znaczy całym sercem i nieustannie,
Katherine
PS. Proszę, powiedz mi, czy kannę i cebulki lilii należy rozsadzać na jesieni, próbuję znaleźć hobby, które nie będzie miało nic wspólnego z maszynką do makaronów
T, Walter".

Przejrzał wszystkie listy, zaglądając na sam spód stosu.
Aha!
List od Dooleya Barlowe'a, z tej wymyślnej szkoły dla chłopców, na którą jego najstarsza parafianka, panna Sadie Baxter, wykładała konkretne pieniądze.

"Hej. Nie podoba mi się tutaj. Ten mózg w słoiku, który widzieliśmy, jest ze szkoły medycznej. Wciąż nie wiem, do kogo należy. Kiedy przyjedziesz? Przywieź Barnabę i dziadka, i Cynthię. Myślę, że przydałoby mi się ze dwadzieścia. Dooley".

No proszę! Wszystkie "e" i "a" z ogonkiem i pełne zdania od początku do końca. Alleluja!
Kto mógłby przypuszczać, że ten chłopiec, który kiedyś miał kłopoty z poprawnym wysławianiem się, skończy w elitarnej szkole w Wirginii?
Patrzył na list, potrząsając głową.
Niewiele ponad dwa lata temu Dooley zawitał do jego kancelarii brudny, obdarty i bosy, szukając jakiegoś "ustronnego miejsca". Jego dziadek był zbyt chory, żeby opiekować się chłopcem, który został porzucony przez zbiegłego ojca i matkę alkoholiczkę. Dooley ostatecznie zamieszkał u niego. Tylko dzięki łasce Boskiej udało mu się przetrwać razem z Dooleyem te trudne czasy.
- Zastanawiałam się… - przerwała ciszę Emma, spoglądając na niego sponad okularów. - Czy Cynthia zamierza się włączyć w prace Kościoła?
- Jej wkład zależy od jej chęci. Zostawiam to do jej decyzji.
- Zawsze mi się wydawało, że żona kaznodziei powinna się udzielać.
Zwinęła usta w sposób, którego nie cierpiał.
- Gdybyś chciał znać moje zdanie, o co mnie nie prosiłeś, parafia będzie tego oczekiwać.
Tak, w istocie, gdyby udało mu się nakłonić baptystów do wybawienia go z roli pracodawcy Emmy, byłby szczęśliwym człowiekiem.


- Panno Sadie - przywitał ją, gdy odebrała telefon w Fernbank - dostałem list od Dooleya. Pisze, że nie podoba mu się w tej wymyślnej szkole.
- Czy chce, czy nie, musi się z tym pogodzić - odparła wesoło.
- Wykładając dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie, może pani sobie pozwolić na to, by być twarda, panno Sadie.
- Gdybym nie potrafiła być twarda, ojcze, nie miałabym dwudziestu tysięcy dolarów do wyłożenia.
- Na pewno z radością się pani dowie, że dyrektor szkoły jest zdania, iż Dooley dobrze sobie radzi. Ma pewne początkowe braki, ale nie daje za wygraną z tymi bogatymi dzieciakami. Prawdę powiedziawszy, nie wszystkie są bogate. Kilkoro z nich dostaje stypendium i nie mają żadnej przewagi nad Dooleyem.
- Bardzo dobrze! Wspomni ojciec moje słowa, że to mu wyjdzie na dobre. I proszę, żeby nie robił się ojciec lepszy ode mnie i nie dał się mu nakłonić do zabrania go stamtąd w środku nocy.
- Może pani na mnie liczyć - obiecał.
- Louella i ja prawie doszłyśmy do siebie po tych wszystkich uroczystościach w czerwcu…
- Czerwiec był rzeczywiście wyjątkowy.
- Jak ojciec wie, nie jesteśmy już takie młode.
- Ja dałbym się oszukać.
- Na kolejne urodziny będę miała dziewięćdziesiąt lat, ale Louella nie zdradza swojego wieku. W każdym razie, zamierzamy zaprosić ojca z Cynthią na kolację. Co planowałyśmy podać, Louello?
Usłyszał donośny mezzosopran Louelli, dobiegający z drugiego końca kuchni.
- Pieczony kurczak, tłuczone ziemniaki, sos i sałatkę z kapusty!
- A niech mnie! - wykrzyknął, cytując Dooleya.
Wyliczanka ciągnęła się dalej.
- Gorące pieczywo, gotowane jabłka, siekane jajka, pikle chlebowe…
Dobry Boże! Nagły atak cukrzycy sprawi, że wyląduje na pogotowiu, zanim reszta biesiadników zdąży odejść od stołu.
- A co zamierzałyśmy podać na deser? - zawołała szczebiotliwie w głąb kuchni panna Sadie.
- Ciasto kokosowe domowej roboty!
No cóż, tego wystarczyłoby na dobrą śpiączkę, i to na miejscu. Prawie nikt z jego parafian nie pamiętał, że choruje na tę przeklętą chorobę. Ta wiadomość zdawała się wpadać jednym i wylatywać drugim uchem.
- Proszę zapytać Louellę, czy za mnie wyjdzie - poprosił.
- Louello, ojciec chce wiedzieć, czy za niego wyjdziesz…
- Proszę mu powiedzieć, że ma krótką pamięć, bo właśnie ożenił się z panną Cynthią.
Roześmiał się, rad ze słodyczy, jaką niosła ze sobą ta długoletnia przyjaźń.
- Proszę podać godzinę - odparł. - Przybędziemy niezawodnie.


W górach nadchodziła jesień.
Tu omiatała językami ognia czerwone klony, tam pokrywała patyną rdzy i żółci dęby. Grube śliwy daktylowe nabierały koloru stopionego złota w oczekiwaniu na mróz, który przemieni cierpką gorycz ich miąższu w miód. Sasafras, derenie, topole, grójeczniki - wszystkie dotknięte rdzawym językiem jesiennego ognia prezentowały swój wielobarwny dywan na każdym wzgórzu i grzbiecie górskim, w każdym zakątku i wąwozie.
Szpaler klonów, ciągnący się dumnie od kościoła baptystów do domku Winnie Ivey na Mitford Creek, spowity był ogniem przed jedenastym października.
- Jeszcze nigdy nie wyglądały tak cudownie! - To ocena kilku mieszkańców, którzy przybiegli ze swoimi aparatami, aby uwiecznić to zjawisko.
Wydawca lokalnej gazety, J.C. Hogan, zrobił zawrotną liczbę sześciu rolek filmu. Po raz pierwszy od obchodów dwóchsetlecia państwowości czytelnicy ujrzeli kolorową fotografię na pierwszej stronie "Mitford Muse".
Oślepiające światło, padające skośnie od strony Gabriel Mountain, oraz dochodzące z okolic szkolnego boiska odgłosy treningu piłkarskiego zdawały się przyśpieszać tempo życia w całym miasteczku.
Avis Packard umieścił na zielonej markizie Sklepu następujący napis: "Świeże szynki z doliny już teraz, kapusta wkrótce".
Dora Pugh przygotowała nową wystawę w sklepie z artykułami żelaznymi, na której znalazły się grabie do grabienia liści, pompki do rowerów, żywe króliki i żelazne rondle.
- Jaki jest temat twojej wystawy? - ktoś zapytał.
- Natura - odparła Dora.
Biblioteka zapoczątkowała jesienny program czytania i zaprosiła autorkę książek o Violet, aby opowiedziała wszystkim, skąd bierze pomysły.
- Nie mam pojęcia, skąd biorę pomysły - wyznała Avette Harris, prowadzącej bibliotekę. - Same przychodzą mi do głowy.
- W takim razie - kontynuowała Avette - czy ma pani jakieś pomysły na kolejny temat?
Kościoły w miasteczku uzgodniły, że tegoroczna wspólna uczta wszystkich Kościołów z okazji Święta Dziękczynienia odbędzie się w kościele episkopalnym oraz że wszystkie chóry młodzieżowe zaśpiewają razem na Boże Narodzenie w kościele prezbiterian.
W Lord's Chapel kompozycje na ołtarzu przygotowane zostały z tykwy i dyni, z akcentem w postaci ognistych gałązek czerwonego klonu. O tej porze roku pastor lubił osobiście zajmować się kościelnymi dekoracjami. Przyznał, że jest to jego ulubiona pora roku, a jego kazania - jak ktoś zauważył - zrobiły się tak elektryzujące jak ostre, czyste powietrze.
- Weźcie je - powiedział pewnego niedzielnego ranka, unosząc w kierunku zgromadzonych kielich i hostię - na pamiątkę śmierci Chrystusa i napełnijcie nimi swoje serca poprzez wiarę i dziękczynienie.
Podawanie komunii jego własnej żonie było aktem, który być może nigdy nie przestanie go poruszać i zadziwiać. Kawaler przez ponad sześćdziesiąt lat, a teraz to - widok jej twarzy uniesionej w radosnym oczekiwaniu i ciepło jej dłoni, gdy umieszczał w niej opłatek.
- Ciało naszego Pana Jezusa Chrystusa, które zostało wydane za ciebie, Cynthio.
Nie mógł nie zauważyć smugi kolorowego światła, które padało na jej głowę przez witrażowe okno obok balasek przed ołtarzem, jakby została wybrana do jakiegoś cudownego celu. Z pewnością nie mogło być nic cudownego w konieczności spędzenia reszty życia razem z nim, z jego starymi nawykami i diabelną cukrzycą.
Z kościoła wrócili do domu razem, trzymając się za ręce, a on niósł pod pachą notes z notatkami do kazania. Czuł się tak wolny jak uczeń, tak lekko jak powietrze. Jak mógł sobie zasłużyć na miłość Boga i jeszcze jej na dodatek?
Sęk w tym, że nie mógł. To wszystko było łaską, czystą łaską.


Siedział w fotelu przy kominku, czytając gazetę. Barnaba przyszedł wolnym krokiem z kuchni i rozciągnął się u jego stóp.
Cynthia, bez pantofli i w swoim ulubionym szlafroku, siedziała na sofie i pisała coś w notatniku. Wilgotne włosy miała zawinięte w jeden z jego wiekowych ręczników. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do jej widoku, gdy tak siedziała na jego sofie i wyglądała na osobę zadomowioną, jakby tutaj mieszkała, co - jak często stwierdzał ze zdziwieniem - było faktem.
- Czyż nie było cudownie? - zapytała.
- Kiedy?
- Na naszym ślubie?
- Och, tak!
Wracała do tego tematu dość często, a on zdał sobie sprawę, że nie ma już nic nowego do powiedzenia na ten temat.
- Uwielbiam o tym myśleć - oznajmiła, poklepując szydełkową poduszkę i umieszczając ją za głową. - Smoking i koloratka stanowią piorunujące połączenie.
- Mówisz serio?
Nigdy tego nie zapomni.
- Myślę, że powinieneś się ubrać w ten sam sposób przy pierwszej sposobności.
Roześmiał się.
- Nie trzeba ci wiele.
- To prawda, najdroższy, z jednym wyjątkiem, a mianowicie mojego nowego męża. W tym przypadku trzeba mi było dość sporo.
Poczuł, jak na twarz wypływa mu ten głupi, trudny do opanowania uśmiech…
- Pomysł, aby poprosić Dooleya, żeby dla nas zaśpiewał, był cudowny. Był absolutnie porywający. I dzięki Bogu za kamerę wideo Raya Cunninghama. Podobają mi się ujęcia ciebie i Stuarta w jego biskupim stroju, jak stoicie w ogrodzie… i ten kawałek, gdy panna Sadie i kaznodzieja Greer śmieją się razem.
- Jeszcze jeden przypadek dwóch serc, które biją jak jedno.
- Chciałbyś oglądnąć to jeszcze raz? Zrobię prażoną kukurydzę.
- Może jutro albo pojutrze.
Czyż nie oglądali jej zaledwie tydzień temu?
- To było bardzo słodkie i czarujące, że nalegałeś, aby osobiście ugotować szynkę na nasze przyjęcie.
- Zawsze gotuję szynki na ślubne przyjęcia w Lord's Chapel - wyjaśnił. - Stało się to moją drugą naturą.
- Czy mógłbyś mi coś powiedzieć…?
- Wszystko!
Czy rzeczywiście był gotów powiedzieć jej wszystko?
- Jak udało ci się wyjść na tyle ze swojej natury, aby mi się oświadczyć? Co się stało?
- Zrozumiałem… to znaczy…
Przerwał zamyślony i podrapał się w podbródek.
- Prawdę powiedziawszy, nie mogłem się powstrzymać.
- Uhm - odparła, uśmiechając się do niego z drugiego końca pokoju. - Wiesz, bardzo mi się podobało, że uklęknąłeś na jednym kolanie.
- Szczerze mówiąc, byłem gotów paść na obydwa kolana. Gdy jednak uklęknąłem na jednym, ty wiedziałaś, na co się zanosi, i byłaś z tego tak zadowolona, że stwierdziłem, iż nie warto zadawać sobie trudu padaniem na obydwa.
Roześmiała się swobodnie i wyciągnęła do niego ramiona.
- Proszę, podejdź tu do mnie, najdroższy. Jesteś tam tak daleko!
Właśnie rozpoczynały się wieczorne wiadomości, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił jego lekarz i przyjaciel, Hoppy Harper, ze szpitala.
- Jak szybko możesz się tutaj znaleźć?
- No…
- Wyjaśnię ci wszystko potem. Przyjedź do nas.
Nie minęło trzydzieści sekund i był już za drzwiami.