Tolkien. Księga pamiątkowa

  • szt.
  • 25,00 zł
  • Niedostępny

Zbiór artykułów mających uczcić wspaniałą spuściznę literacką J.R.R. Tolkiena i duchowe wartości, które znalazły się u podłoża stworzonego przezeń Śródziemia. Tolkien. Księga pamiątkowa zawiera osobiste wspomnienia George'a Sayera i Waltera Hoopera, i wiele fascynujących tekstów autorów takich jak Stephen Lawhead, badających żródła inspiracji i cele najważniejszych utworów Tolkiena. Wsród omawianych zagadnień są min.: "Poczucie czasu we Władcy Pierścieni", "Tolkien: Mistrz Śródziemia" i "Lewis, Tolkien i mit chrześcijański". Teksty te stanowią nieoceniony wgląd w tajemnicę kreatywności Tolkiena, a ich głównym tematem jest katolickie "tło" twórczości tegoż pisarza. Jego utwory są odczytywane przez pryzmat doktryny chrześcijańskiej, albo też służą jako punkt wyjścia do szerszych rozważań na temat rozmaitych aspektów chrześcijaństwa.

Rok wydania: 2003
Stron: 184
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Joanna Kokot

Fragment tekstu:


Przedmowa

Pomysł tego tomu zrodził się podczas moich poszukiwań do książki Tolkien. Człowiek i mit, biograficznego i literackiego studium o Tolkienie. W trakcie pracy natrafiłem na wiele znakomitych esejów, które dotąd nie zostały opublikowane albo pojawiły się jedynie w mało znanych periodykach. Wydawało mi się, że zasługują na znacznie większy rozgłos i, na szczęście, James Catford z wydawnictwa HarperCollins zgodził się ze mną. Z jego poparciem i zachętą zabrałem się do zdobywania dalszych esejów, czego rezultatem są prace umieszczone w niniejszej książce. Nie tylko składają się one na księgę pamiątkową ku czci życia i twórczości Tolkiena, lecz także stanowią potężne i skuteczne odparcie zarzutów, stawianych przez jego krytyków.
Jak przystało, zbiór ten zaczyna się i kończy osobistymi wspomnieniami dwóch osób, które dobrze znały Tolkiena. Wspomnienia George'a Sayera i Waltera Hoopera dają wyjątkowe spojrzenie na charakter człowieka poza mitem i na pewno z radością powita je każdy, kto pragnie zrozumieć autora "książki stulecia". Te wspaniałe wspomnienia są ramą dla dwunastu esejów będących próbą zbadania rozmaitych aspektów książek Tolkiena. Kolejni badacze próbują zgłębić dzieła Tolkiena, omawiając Władcę Pierścieni, Silmarillion i Hobbita z perspektywy teologicznej, filozoficznej, socjopolitycznej, kulturowej, ekologicznej, mistycznej i historycznej. Każdy esej czerpie z głębokiej studni Tolkienowskiego wtórnego stwarzania i każdy jest świadectwem trwania odwiecznej mądrości w obliczu banalnych płycizn współczesnej krytyki. Nade wszystko zaś poniższy zbiór esejów jest właściwym sposobem uczczenia zarówno człowieka, jak i mitu poza Władcą Pierścieni.


Podziękowania

Przede wszystkim pragnę podziękować współautorom tego tomu. A są nimi: George Sayer, Stratford Caldecott, Patrick Curry, Robert Murray TJ, Charles A. Coulombe, James V. Schall TJ, Elwin Fairburn, Kevin Aldrich, Colin Gunton, Richard Jeffery, Stephen R. Lawhead, Sean McGrath i Walter Hooper. Podjęto wszelkie wysiłki, aby skontaktować się z nimi, a jeśli nie było to możliwe, pełne noty na ich temat pojawiać się będą w kolejnych wydaniach tej książki. Chciałbym podziękować autorom, którzy zgodzili się na wykorzystanie ich tekstów, a szczególnie dziękuję tym, którzy na moją prośbę napisali eseje specjalnie do tego tomu. Wyjątkowy dług wdzięczności mam wobec Stratforda Caldecotta z Centrum Wiary i Kultury w Oksfordzie, gdyż to on zapoznał mnie z niektórymi z tych esejów, kiedy zwróciłem się doń o pomoc podczas poszukiwań materiałów do mojej książki Tolkien. Człowiek i mit, literackiej biografii Tolkiena. Jestem też wdzięczny Walterowi Hooperowi za udzielenie mi wywiadu i za gościnność, jaką zawsze okazuje podczas moich wizyt w jego domu w Oksfordzie. Wdzięczność należy się też Aidanowi i Dorene Mackey, którzy okazują mi niezmienną życzliwość. Innymi wielce cierpliwymi przyjaciółmi, którzy nigdy nie zawiedli mnie w potrzebie, są Alfred Simmonds i Sarah Hollingsworth.
Wreszcie dziękuję wydawnictwu HarperCollins za zezwolenie na wykorzystanie cytatów z dzieł Tolkiena, a szczególne podziękowanie należy się Jamesowi Catfordowi za jego niezmienną wiarę w moje literackie poczynania.

Dedykowane Owenowi Barfieldowi
1898-1997
Pierwszemu z Inklingów

 

W roku 1998 przypada dwudziesta piąta rocznica śmierci Tolkiena i setna rocznica urodzin C.S. Lewisa, a zarazem setna rocznica urodzin Owena Barfielda, pierwszego i nie zawsze pamiętanego Inklinga.
Owen Barfield, który zmarł w grudniu 1997 roku, wkrótce po swoich dziewięćdziesiątych dziewiątych urodzinach, zasługuje na zaszczytne miejsce obok swych dobrych przyjaciół, C.S. Lewisa i J.R.R. Tolkiena, i dlatego tom ku czci Tolkiena dedykowany jest jego pamięci.
Miałem szczęście spotkać pana Barfielda 31 grudnia 1996 roku, w wigilię Nowego Roku, który miał być ostatnim rokiem jego życia. Zgodził się na spotkanie, gdy poprosiłem go o pomoc przy mojej pracy o dwudziestowiecznych literackich konwertytach. Mimo pogarszającego się stanu zdrowia udzielił mi niezapomnianego wywiadu w swoim domu w Forest Row i podzielił się wspomnieniami o dawno już nie istniejącym literackim świecie. Wspominał, jak uczestniczył w debacie między Chestertonem a Shawem w jednym z teatrów londyńskich, i opowiadał o wielu spotkaniach z T.S. Eliotem, w tym o podwieczorku z Eliotem i Walterem de la Marem w jego "całkiem przyjemnym mieszkaniu" w Putney. Najbardziej godne pamięci były opowieści o jego przyjaźni z Lewisem i Tolkienem. Mówił o dyskusjach z Lewisem na temat Chestertona i wspominał, jak wraz z Lewisem przeczytał całą Iliadę, Odyseję i Boską komedię. Wspominał także z widocznym rozrzewnieniem długie spacery z Lewisem i dom Bede Griffithsem.
Wdzięczny jestem za to spotkanie z Owenem Barfieldem, którego Poetic Diction: A Study in Meaning opublikowana w 1928 roku miała znaczący wpływ zarówno na Tolkiena, jak i Lewisa. Podczas naszego - zbyt krótkiego - spotkania Barfield, mimo sędziwego wieku, wciąż przejawiał przebłyski owego geniuszu, który niemal sześćdziesiąt lat temu tak duże wrażenie wywarł na jego bardziej sławnych przyjaciołach.
"Nie jestem starym człowiekiem, jestem bardzo starym człowiekiem" - powiedział Walterowi Hooperowi, kiedy ten odwiedził go w jego dziewięćdziesiąte ósme urodziny, niespełna siedem tygodni przed moją wizytą. Wkrótce potem powiedział panu Hooperowi z charakterystycznym poczuciem humoru: "Nie posuwam się w latach, raczej się zsuwam". Parę miesięcy później istotnie "zsunął się", pozostawiwszy tym, którzy go poznali, wiele wspaniałych wspomnień o świecie, który, jak się zdaje, odszedł wraz z nim. Requiescat in pace.


1
Wspomnienia o J.R.R. Tolkienie
GEORGE SAYER
W latach 1949-1974 George Sayer był dyrektorem Wydziału Anglistyki w Malvern College. Wcześniej zaś studiował pod kierunkiem C.S. Lewisa w Magdalen College, w Oksfordzie. Później został jednym z najbliższych przyjaciół Lewisa - jest autorem książki Jack: C.S. Lewis and His Times [Jack. C.S. Lewis i jego czasy]. Był też dobrym przyjacielem Tolkiena. Poniższe wspomnienie, wygłoszone po raz pierwszy w 1992 roku podczas J.R.R. Tolkien Centenary Conference i opublikowane w materiałach z tej sesji, jest tej przyjaźni upamiętnieniem. Stanowi też doskonały wstęp do zbioru esejów upamiętniających życie i twórczość Tolkiena.

Za swego ziemskiego życia Ronald Tolkien uwielbiał przyjęcia. Choć więc jest już pośród nieśmiertelnych, sądzę, że będzie się znakomicie bawił i na tym przyjęciu, tak pełnym fantazji i doskonale zorganizowanym. Jedna czy dwie pozycje w jadłospisie mogłyby go zdziwić - na przykład, dlaczego pieczarkom i smardzom, tak pospolitym w angielskiej kuchni, nadano nazwy francuskie, zwłaszcza że nie był to jego ulubiony język. Ale to drobiazg. Mam nadzieję, że - jeśli oczywiście mnie słucha - nie urażę go niczym, co tu powiem, i że uda mi się zadośćuczynić niezmiernej życzliwości i uprzejmości, jakie mi zawsze okazywał.
Poznałem go przez C.S. Lewisa, który był moim opiekunem, gdy studiowałem anglistykę w Magdalen College. Lewis nisko oceniał poziom systemu nauczania w Oksfordzie - i myślę, że słusznie. Poradził mi, abym na pierwszym roku uczestniczył tylko w dwóch i pół cyklu wykładów. Jeden z tych cykli prowadził on sam, drugi - Nevill Coghill, a ową połowę - Tolkien. Ujął to tak:

Nie wiem, co powiedzieć o Tolkienie. Jest uczonym i potrafi być błyskotliwy, choć dla większości studentów jest chyba zbyt trudny. Ale na nieszczęście nie będzie pan słyszał większości tego, co mówi. Jest kiepskim wykładowcą. Mimo to radzę panu chodzić na jego wykłady. Jeżeli się pan zdecyduje, niech pan przychodzi wcześniej, siada z przodu i szczególnie uważa na jego częste improwizowane uwagi i komentarze. To zazwyczaj najlepsze fragmenty jego wykładów. W istocie rzeczy, by tak to ująć, wypowiada natchnione przypisy.

"Wypowiada natchnione przypisy". NATCHNIONE. Słowo to utkwiło mi w pamięci, ale dopiero wiele lat później uświadomiłem sobie, że Lewis powiedział coś bardzo prawdziwego o tekstach i wykładach Tolkiena. Jest on w istocie natchnionym pisarzem. Ogólny poziom jego prac jest wysoki i co rusz natrafia się na fragmenty czy całe zdarzenia będące świadectwem tego natchnienia. Chociażby takie enty. Są cudownym wynalazkiem, wcześniej - o ile mi wiadomo - w literaturze nie spotykanym. Są czymś zupełnie odmiennym od wszystkiego, co istniało dotąd. Są czarujące i miłe, ale przepełnione też smutkiem, typowym dla ich twórcy, smutkiem, który stanowi istotną część jego usposobienia. Innym przykładem jest opis jazdy do Gondoru, gdzie proza narracyjna urasta do poziomu heroicznego - jest to wartość literacka najbardziej chyba podziwiana przez Tolkiena, jakże rzadka we współczesnej literaturze. Te tak zwane "dobre przypisy" niekiedy pojawiały się podczas prywatnych rozmów. Jeśli był w towarzystwie kilku osób i nie interesowało go szczególnie to, co mówili, potrafił mruczeć komentarze do swego sąsiada, które - o ile było je słychać - były naprawdę interesujące.
Ale mimo owych przypisów wykłady Tolkiena rozczarowały mnie. W przeciwieństwie do Lewisa, obdarzonego wspaniałym dźwięcznym głosem, głos Tolkiena był słaby, a w dodatku mówił on niewyraźnie, co jeszcze pogarszało sprawę. Próbowałem przychodzić wcześnie i siadać z przodu. Tym sposobem znalazłem się w samym środku grupki młodych kobiet, które bardzo dobrze się znały. Przynajmniej część z nich chodziła do niego na konsultacje. Wydaje mi się, że w owych odległych czasach żeńskie kolegia podsyłały mu studentki, ponieważ był żonaty. Gdyby był kawalerem, studentce nie wolno byłoby przychodzić doń na konsultacje samej. Musiałaby przyjść z przyzwoitką. Wydaje mi się, że utrzymywał kontakty z żeńskimi kolegiami jeszcze po zniesieniu czy zignorowaniu przepisu o przyzwoitkach.
Zauważyłem, że niektóre studentki określały go czule jako "przemiłego". Co bardziej rodzinnie usposobione lubiły odwiedzać go w domu w północnym Oksfordzie i widywać się z "małymi Tolkienami", jak ich nazywały - przypuszczam, że chodziło o Christophera i Priscillę. Wziąłem dobry przykład z moich sąsiadek i próbowałem robić notatki. Nie było to łatwe, bo Tolkien mówił dość szybko. Przypisy stanowiły na pewno najlepszą częścią wykładów, ale było ich dość mało. W dodatku podobały mi się z niewłaściwych czy wręcz nieintelektualnych powodów: Tolkien przejawiał w nich świetne poczucie humoru. Ale mimo to, jak kto głupi, wkrótce przestałem uczęszczać na te wykłady. Być może będzie to zaskoczeniem dla tych z was, którzy nie znają Oksfordu i Cambridge, więc lepiej wyjaśnię, że na tych starych uniwersytetach obecność na wykładach nie była obowiązkowa. Nadal tak jest i nie ma to żadnego wpływu na ostateczne wyniki. Moja pasierbica Sheena, która ostatnio studiowała w St. John's College, nie pojawiła się na żadnym wykładzie, a mimo to zdała z wyróżnieniem.
Moja prawdziwa znajomość z Tolkienem zaczęła się dopiero jakieś trzynaście lat później. Było to podczas wakacji w Malvern, gdzie podówczas wykładałem. Niedaleko college'u wpadłem na C.S. Lewisa i jego brata Warrena, którzy akurat wyruszali na pieszą wędrówkę. Mieli rozchełstane koszule, stare ubrania, tęgie laski, a jeden z nich niósł plecak o wiekowym wyglądzie. Zdziwiło mnie, że byli w Malvern, ponieważ C.S. Lewis, w przeciwieństwie do swego brata, zdecydowanie nie był typem oldboja. Wyjaśnili, że zamienili się na domy z Maureen, córką pani Moore, a żoną Leonarda Blake'a, dyrektora Wydziału Muzyki w Malvern College. Udała się do domu Lewisa, Kilns, by zaopiekować się jego chorą matką. Był z nimi Tolkien i człowiek, którego przedstawili jako Humphreya Havarda, ich "przyjaciela i lekarza". Lewis zaprosił mnie na piwo do gospody "Pod Jednorożcem". Tam wypytywał mnie o najlepsze trasy wędrówek w okolicy, a potem poprosił, abym dołączył do nich na parę dni jako przewodnik. Później odciągnął mnie na stronę i oświadczył, że byliby niezmiernie wdzięczni, gdybym przez większość czasu zechciał spacerować z Tolkienem, podczas gdy oni wysforują się naprzód.

To wielki człowiek, ale piechur nie naszego pokroju. Wyraźnie nie potrafi iść i rozmawiać jednocześnie. Wlecze się, a potem zupełnie się zatrzymuje, kiedy ma coś interesującego do powiedzenia. To szczególnie denerwuje Warniego.

Wkrótce odkryłem, że bracia lubili szybkie i forsowne marszruty, trwające pół godziny, przy czym to Warnie mierzył czas, bo Jack nigdy nie nosił ani nawet nie miał, o ile mi wiadomo, zegarka. Potem zatrzymywali się na tak zwany popas. Wtedy siadali lub kładli się na czas potrzebny do wypalenia papierosa. Później drugi z nich brał worek, jak nazywali plecak, i znowu szli forsownym marszem kolejne pół godziny. Humphrey Havard był tak miły, że przez większość czasu dotrzymywał towarzystwa Tolkienowi, ale następnego dnia musiał wracać do Oksfordu.
Udało się wspaniale. Tolkien był wyraźnie zadowolony, że pozostał w tyle za Lewisami, których określił jako "bezlitosnych piechurów, naprawdę bezlitosnych". Oczywiście nie był przyzwyczajony do tego typu wędrówki i szybko tracił oddech, kiedy szliśmy pod górę. Zupełnie tak, jak powiedział C.S. Lewis, zwykł zatrzymywać się, a przynajmniej zwalnianiać tempo, kiedy miał coś ciekawego do powiedzenia. Lubił przystawać i patrzeć na drzewa, ptaki i owady, które mijaliśmy. Nie był dobrym towarzyszem dla kogoś, kto jak bracia Lewisowie wędrował głównie dla zdrowia, dla nabycia kondycji. Ale mnie się to podobało. Mówił tak wspaniale, że mogłem go słuchać bez końca; chociaż kiedy szło się u jego boku, niekiedy trudno było zrozumieć, co mówił. Mówił szybciej niż ktokolwiek znany mi w jego wieku, a do tego w dziwny nerwowy sposób. Nadto często skakał z tematu na temat albo wtrącał uwagi, które nie miały większego związku z tym, o czym akurat opowiadał. Zagadnienia z historii naturalnej znał o wiele lepiej niż ja, a na pewno lepiej niż Lewisowie, i wciąż wygłaszał interesujące informacje o roślinach, które mijaliśmy. Pamiętam jeden czy dwa przykłady. Tak oto mówił o pospolitym kukliku:

"Oto kuklik pospolity, po łacinie herba benedicta. Jak pan myśli, co to znaczy?"
"Błogosławione ziele".
"Właśnie, chociaż Anglicy wolą tłumaczyć to jako "ziele świętego Benedykta". Jest błogosławione, ponieważ strzeże przed diabłem. Jeżeli umieści się je w domu, "diabeł nie może nic tam zdziałać, a jeśli nosi się je przy sobie, żadna jadowita bestia nie podejdzie na zasięg zapachu"".

A tak mówił o glistniku:

Czy wie pan, że podczas zbierania glistnika należało odmawiać specjalną kombinację Zdrowaś Mario i Ojcze nasz? Jest to jeden z licznych przypadków, kiedy chrześcijańskie modlitwy weszły w miejsce pogańskich, bo w dawnych czasach trzeba było wypowiadać przy tej okazji zaklęcia runiczne.

Chociaż był ogólnie zainteresowany ptakami i owadami, szczególną miłością darzył drzewa. Kochał je od dzieciństwa. Często kładł dłonie na pniach mijanych drzew. Ich bezsensowny czy niepotrzebny wyrąb traktował niemal jak morderstwo. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem z jego ust słowo ORKOWIE, kiedy usłyszeliśmy w pobliżu dziki dźwięk piły mechanicznej. "To urządzenie - rzekł - jest jedną z największych okropności naszego wieku". Powiedział wtedy, że czasami wyobrażał sobie powstanie drzew przeciwko ludzkim dręczycielom. "Niech pan pomyśli o potędze takiej maszerującej puszczy. Jak by to było, gdyby las Birnam naprawdę ruszył na Dunzynan".
Miałem wrażenie, że nigdy przedtem nie spacerował po wzgórzach, chociaż podziwiał ich odległy widok z doliny Avonu nieopodal Evesham. Nazwy miejsc, które widzieliśmy ze wzgórz, dały początek "przypisom" etymologicznym. "Malvern" powstało ze zniekształcenia dwóch walijskich słów, moel - niedźwiedź i vern, wywodzącego się z byrn albo fryn - wzgórze. To oczywiście sugerowało, że teren ten był w dawnych czasach gęsto zalesiony w przeciwieństwie do dziesięciomilowej grani. Główna przełęcz grzbietu zowie się Wyche. To dało Tolkienowi pretekst do wykładu na temat rozmaitych znaczeń słowa Wyc.
Lewisowie mieli w zwyczaju zachodzić do gospody i zjadać przyniesiony ze sobą chleb oraz ser i zapijać to paroma kuflami piwa - było to zawsze bitter. Lubili piwo beczkowe i proste prymitywne gospody, koniecznie bez muzyki z radia. Tolkien podzielał te gusty. Mogę sobie wyobrazić, że nie zgodziłby się wejść do gospody tylko z powodu włączonego radia. Ale uwielbiał pić piwo i palić fajkę w gospodzie pośród przyjaciół.
Zwykle był towarzyski i odprężony, jak gdyby wolny od trosk codziennego życia. Pamiętam, że kiedy siedziałem z nim i Lewisami w gospodzie, fascynowało mnie, jak wyraz jego twarzy zmieniał się w zależności od tego, co mówił. Często uśmiechał się jowialnie albo przekornie. Moment później potrafił wdać się w gwałtowną dyskusję i wygłosić miażdżącą krytykę, przybierając groźną minę. A potem znów wyglądał dobrodusznie. W jego gestykulacji było coś aktorskiego, ale większość z tego, co mówił, było niezmiernie poważne.
Przez następne dwa lata widywałem Tolkiena jedynie na spotkaniach Inklingów. Lewis składał mi o nim sprawozdania i wiele mówił o Władcy Pierścieni, o wielkości tej powieści i o trudnościach związanych z jej publikacją. Uważał, że Tolkien sam jest winien tym trudnościom, ponieważ upierał się przy publikacji przydługich dodatków interesujących głównie z filologicznego punktu widzenia. Podczas negocjacji z wydawnictwem Collinsa nalegał nawet, aby wydać Władcę Pierścieni wraz z wcześniejszym Silmarillionem - który Lewis próbował czytać w maszynopisie, ale uznał, że ciężko mu to idzie. Obydwie książki tworzyłyby tom składający się z ponad miliona słów. Nawet samemu Władcy Pierścieni, jak uważał Lewis, przydałoby się nieco skrótów. Był tam spory fragment, który jego zdaniem obniżał wartość książki.
Naturalnie oboje z żoną zaraziliśmy się entuzjazmem Lewisa i zapragnęliśmy przeczytać książkę. Lewis obiecał, że spróbuje zdobyć dla nas egzemplarz, chociaż nie bardzo wiedział jak. Wreszcie podczas jednej z moich wizyt w Magdalen oznajmił mi, że Tolkien porzucił wszelkie nadzieje na opublikowanie książki. Była to prawdziwa klęska, ale mnie przyniosła szczęście. "Proszę spojrzeć - powiedział Lewis - co mam dla pana!" Na stole leżał maszynopis Władcy Pierścieni. Oczywiście miałem na niego bardzo uważać, przeczytać w ciągu miesiąca, lub jeszcze szybciej, i zwrócić go osobiście autorowi, najpierw umawiając się z nim telefonicznie, żeby mogł go odebrać. Był zbyt cenny, by powierzać go poczcie sprzed czterdziestu lat.
Oczywiście wraz z żoną doświadczyliśmy pasjonującego przeżycia, znanego wszystkim tu obecnym. Na długo zanim upłynął miesiąc, przywiozłem maszynopis Tolkienowi, który mieszkał wówczas w Holywell. Zastałem go wyraźnie przygnębionym i zaniedbanym. Wyjaśnił, że żona jest w Bournemouth, a wszyscy jego przyjaciele wyjechali z Oksfordu. Z radością przyjął moje zaproszenie do Malvern na parę dni. "Ale co mam zrobić z drugą książką? Nie mogę jej tu zostawić". Więc zawiozłem Tolkiena do Malvern z maszynopisami Władcy Pierścieni i Silmarillionu na tylnym siedzeniu wozu. Cóż za cenny ładunek!
Mówił teraz głównie o swoich książkach. Pracował nad Władcą Pierścieni czternaście lat, a przedtem wiele lat nad Silmarillionem. Były to naprawdę dzieła jego życia. W pewnym sensie planował je, jeszcze zanim poszedł do szkoły, a jeden czy dwa wiersze napisał, kiedy był jeszcze uczniem - chyba były to wiersze związane z Tomem Bombadilem. Nie miał już przed sobą żadnych perspektyw, z wyjątkiem pogarszającego się stanu zdrowia i konieczności przeżycia za zbyt skromną emeryturę. Był tak nieszczęśliwy i tak niezdolny do zainteresowania się czymkolwiek poza własnymi problemami, że byliśmy poważnie zaniepokojeni. Co zrobić, by złagodzić jego depresję? Mogłem z nim spacerować albo wozić go po okolicy w ciągu dnia, ale jak przebrnąć przez wieczory? I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Zaryzykuję i zapoznam go z nowym urządzeniem, jakie sobie sprawiłem w nadziei, że okaże się cenną pomocą naukową. Była to duża czarna skrzynia, ferrograf, wczesny model magnetofonu. Skonfrontowanie z nim Tolkiena było nieco ryzykowne, bo najwyraźniej nie cierpiał on wszelkiej maszynerii. Mógłby przekląć to urządzenie, a i mnie przy okazji, ale istniała szansa, że zainteresuje go nagrywanie i słuchanie własnego głosu.
I zainteresowało go to. Najpierw nagrał Ojcze nasz w języku gockim, żeby wypłoszyć diabła, który z pewnością zalągł się w urządzeniu. Nie była to zwykła fanaberia. Całe życie było dlań kosmicznym zmaganiem się sił dobra i zła, Boga i diabła. Odtworzyłem mu nagranie. Był zaskoczony i bardzo zadowolony. Brzmiało to znacznie lepiej, niż oczekiwał. Później nagrał kilka wierszy z Władcy Pierścieni. Niektóre z nich śpiewał na melodie, które przyszły mu do głowy, kiedy je pisał. Był zachwycony rezultatem. Jego głos brzmiał zaskakująco lepiej, gdy został nagrany i wzmocniony. Poprosił, aby zarejestrować ową wspaniałą scenę z grą w zagadki z Hobbita. Przeczytał ją wspaniale i szczególnie był zadowolony ze swojego wcielenia jako Golluma. Potem zaproponowałem, aby nagrał jedną czy dwie najlepsze sceny z Władcy Pierścieni, powiedzmy "Drogę Rohirrimów" i fragment opowieści o zdarzeniach na Górze Przeznaczenia. Kiedy odtwarzałem nagranie, słuchał uważnie i jak mi się zdawało - z niepokojem. "Wie pan - powiedział - wszyscy się mylą. Mylą się wydawcy i ja sam, że utraciłem wiarę w moje dzieło. Jestem pewien, że jest dobre, naprawdę dobre. Tylko jak je opublikować?"
Oczywiście nie miałem pojęcia. Ale żeby coś powiedzieć, spytałem: "Czy nie ma pan jakiegoś dawnego studenta wśród wydawców?" Po chwili odparł: "Jest tylko Rayner". "No to niech mu pan wyśle maszynopis i poprosi o pomoc".
Nie powiem wam, co się potem zdarzyło - usłyszycie to z ust samego Raynera Unwina.
A Tolkien nagrywał dalej, aż skończyła się taśma.
Oczywiście w porównaniu z tym żadne inne zdarzenia związane z moją znajomością z Tolkienem nie mają większej wagi, ale jeszcze trochę opowiem. Nie sądzę, że smakowało mu jedzenie w czasie pobytu u nas, ponieważ moja żona akurat studiowała francuską książkę kucharską, a Tolkien wyraźnie nie znosił wszystkiego, co francuskie - nie mam pojęcia dlaczego. Sądziliśmy, że nie ma apetytu. Mimo to przysłał mojej żonie czarujący list z podziękowaniem za gościnę, napisany w języku elfów wraz z pełnym tłumaczeniem na angielski.
Kiedy przebywał u nas, zaoferował się z pomocą w pracach domowych albo w ogrodzie. Był domatorem, nie miał w sobie nic z niezaradnego akademika. Zaproponowaliśmy mu ogród, który nie był ani wypielony, ani porządnie utrzymany. Wybrał obszar jakichś dwóch jardów kwadratowych, częściowo pas kwiatów, częściowo trawnik, i uprawiał go doskonale: wypielił kwiaty, wyrównał i spulchnił ziemię; trawę przystrzygł nożycami krótko i równo. Dużo czasu mu to zabrało, ale zrobił to naprawdę wspaniale. We wszystkim był perfekcjonistą. Myślę, że jego praktyka w pracach domowych, ogrodowych, w doglądaniu kur i innych stworzeń przydała jego pisarstwu owej swojskości i przyziemności. W niedzielę zabraliśmy go na mszę świętą do kościoła, do którego sami uczęszczaliśmy. Zanim wyszliśmy z domu, spytał, czy przed mszą można przystąpić do spowiedzi. Powiedzieliśmy, że tak. Wyjaśnił, że lubi wyspowiadać się przed przyjęciem komunii świętej. Nie sądzę, aby miał na sumieniu jakieś grzechy ogólnie uważane za poważne. To prawda, był, jak to określają duchowi przewodnicy, "skrupulantem", to znaczy miał tendencję do wyolbrzymiania zła w owych niekarnych i grzesznych myślach, jakie nękają większość z nas. Ale nade wszystko był żarliwym i surowym katolikiem w starym stylu, którego wychowano w przekonaniu, że jeśli to możliwe, najpierw należy przystąpić do spowiedzi. Była to powszechna w dziewiętnastym wieku postawa. Wciąż przetrwała na dalekiej prowincji. Żona mówiła mi, że w jej wiosce w hrabstwie Kerry w latach trzydziestych nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, żeby przyjąć komunię bez wcześniejszej spowiedzi. W ławce przed nami siedziało dwoje czy troje dzieci, które próbowały śledzić tok nabożeństwa w małym ilustrowanym mszaliku. Tolkien był wyraźnie bardziej zainteresowany nimi niż tym, co działo się przy ołtarzu. Pochylił się ku nim, by im pomóc. Kiedy wychodziliśmy z kościoła, odkryliśmy, że nie ma go z nami. Wróciłem i ujrzałem go, jak klęczał przy ołtarzu Matki Boskiej wraz z owymi dziećmi i ich matką i rozmawiał z nimi radośnie, opowiadając im, jak sądzę, historie o Najświętszej Panience. Znałem tę kobietę i dowiedziałem się od niej później, że byli nim oczarowani. Było to typowe dla Tolkiena; kochał dzieci i miał dar nawiązywania z nimi porozumienia. "Mamusiu, czy możemy zawsze chodzić do kościoła z tym miłym panem?" Epizod ten ilustruje także jedną z najważniejszych jego cech - ogromny szacunek i cześć dla Najświętszej Panienki. Wiele lat później otrzymałem od niego list, w którym pisał mi, że wszystko, co piękne w jego utworach, zawdzięczał właśnie Jej wpływowi, "największemu wpływowi w moim życiu". Tak właśnie myślał. Najlepszym tego przykładem jest postać Galadrieli.
Te kilka dni, które spędził w Malvern z owym wczesnym modelem magnetofonu, w czasie gdy był "w depresji", jak to ujął w liście, sprawiło, że staliśmy się przyjaciółmi. Prosił, bym go odwiedził, kiedy będę w Oksfordzie, i z niezwykłą szczerością opowiadał mi nie tylko o Władcy Pierścieni i innych swoich utworach, ale też zwierzał mi się ze swoich prywatnych trosk dotyczących pieniędzy, religii czy rodziny.
Wiosną 1953 roku przeprowadził się do domu przy Sandfield Road, przecznica London Road na Headington Hill. O ile pamiętam, kiedy tam zachodziłem, zawsze otwierała mi pani Tolkien. Jednym z jej zajęć było chronienie męża przed ludźmi, którzy mogliby przeszkadzać mu w pracy. Potem szła na górę, by powiadomić go, że byłem to ja, mile widziany gość. Zawsze znajdowałem go siedzącego za wielkim biurkiem albo za stołem zawalonym papierami w pokoju pełnym książek i stosów prac. Dowiedziałem się także, że w pomieszczeniu, które mogłoby być garażem, gdyby Tolkienowie mieli samochód, znajdował się skład na książki i rodzaj biura. Zanim Władca Pierścieni nie odniósł sukcesu, Tolkien mówił dużo o swoich niedolach. A miał na co narzekać. Koszt przeprowadzki sprawił, że brakowało mu pieniędzy, a jednak musiał zainwestować więcej, niż było go stać, w publikację Władcy Pierścieni. Być może stan jego umysłu najlepiej odda tych kilka słów, które napisał do mnie w liście z końca sierpnia 1953 roku. List ten także poświadcza, z jak dużym entuzjazmem zaczął traktować magnetofon:

Kiedy otrzymałem Twój list, byłem zupełnie wyczerpany. Nie, żebym był w stanie odpocząć, poza dłuższym snem rano.
Życie stało się strasznie skomplikowane i trudne - ta cała domowa krzątanina, trudności z urządzeniem wszystkiego dla ojca Johna, niepokój o córkę we Francji. A do tego jeszcze muszę całe dnie i (szczególnie) noce wykonywać - wydawałoby się bez końca - galerniczą pracę przy Wielkim Dziele, która nagromadziła się podczas ustnych egzaminów, przy rysunkach, mapach i runach; teraz doszedł do tego t. II. A jeszcze przy Sir Gawainie.
Zaraz po ustnych egzaminach objawił się u mnie Newby z Talks Department. W końcu biorą całe moje tłumaczenie, bez skrótów, jako podstawę do sześciu bożonarodzeniowych audycji. Ale nie są w równym stopniu zachwyceni mną jako wykonawcą. Tak czy owak jadę jutro do Londynu na przesłuchanie. Tu właśnie bardzo pomocny okazałby się magnetofon. Najlepsze, co udało mi się wypożyczyć w okolicy, to okropny stary Mirror, ale i tak bardzo pomógł mi przy wyliczeniu czasu i tempa. Z pomocą Christophera i Faith robiłem eksperymenty z czytaniem na trzy głosy i ze sceną kuszenia. To niezmierne usprawnienie - i pomoc dla słuchacza. Pod koniec nagrania Chris już stał się znakomitym - choć trochę oksfordzkim - Gawainem.
23 sierpnia byłem w pobliżu Malvern - w Evesham - na ślubie mojego bratanka, Gabriela Tolkiena, któremu John udzielał ślubu. Nie bez tęsknoty myślałem o Dark Hills w oddali, ale musiałem wracać prosto do domu.

Wątpił, czy wiele osób kupi książkę za wysoką cenę 25 szylingów za tom. Obawiał się też, że ci nieliczni, którzy ją przeczytają, potraktują ją jako alegorię czy moralitet na temat bomb atomowych czy okropności wieku maszyny. Ciągle uparcie powtarzał, że książka ta jest z gruntu opowieścią, pozbawioną jakichkolwiek dodatkowych znaczeń. "Opowieści o Krainie Baśni - powiadał - należy opowiadać wyłącznie dla nich samych".
Jedną z zalet mieszkania na Sanfield Road był fakt, że lekarz Tolkiena, Humphrey Havard, mieszkał na tej samej ulicy, kilka domów dalej. Czasem zabierał Tolkiena do kościoła. Kiedyś spytałem pisarza o zdrowie i tak mi odpowiedział:

Teraz już wszystko dobrze, ale było ze mną bardzo źle. Humphrey odwiedził mnie i powiedział, że muszę się wyspowiadać i że przyjedzie w niedzielę wczesnym rankiem, żeby mnie zabrać do spowiedzi i do komunii świętej. Takiego mam lekarza.

Ta historia dowodzi jego pokory. Miał bardzo niewielkie mniemanie o swoich zaletach i łatwo wpadał w depresję, kiedy myślał o swoich ułomnościach i brakach. Życie to walka między dobrem a złem. Był przekonany, że sakramenty chroniły przed zniewoleniem przez Saurona. Pewnego razu opowiadał mi o Irlandii, po tym jak spędził tam część letnich wakacji, pracując jako egzaminator. "To tak, jakby tamtejsza ziemia była przeklęta. Emanuje z niej zło, trzymane w karbach jedynie przez praktykę chrześcijańską i potęgę modlitwy". Nawet ziemia, gleba, odgrywała swoją rolę w kosmicznych zmaganiach dobra i zła.
Uważał, że nienawiść do katolików jest w Wielkiej Brytanii powszechna. Jego matka, z którą łączyła go głęboka więź, była męczennicą z powodu swego oddania wierze katolickiej, a jego żonę, Edith, opiekun wyrzucił z domu, kiedy nawróciła się na katolicyzm. W 1963 roku tak pisał w liście:

I to wciąż trwa. Mam przyjaciela, który szedł w procesji podczas kongresu eucharystycznego w Edynburgu i który dotarł do końca z twarzą ociekającą śliną tych, którzy stali wzdłuż trasy. Jedynie konna policja powstrzymała ich przed poszarpaniem ubrań i twarzy katolików.

Nie znajdował niczego niedobrego w Kościele przedsoborowym i dlatego uważał reformy z lat sześćdziesiątych za chybione i niepotrzebne. Często narzekał na nowe angielskie przekłady tekstów łacińskich używanych podczas katolickich nabożeństw, ponieważ były one niedokładne albo napisane kiepską angielszczyzną.
Lewis twierdził, że spośród wszystkich jego przyjaciół "jeden Tolkien był odporny na wpływy". W większości to prawda. Nie była to żadna skaza. W połączeniu z wiarą we wszystkie tradycyjne cnoty, takie jak odwaga, lojalność, czystość, dobroć i prawość, cecha ta dała i jemu jako człowiekowi, i Władcy Pierścieni potężną siłę moralną. Był niezachwianie wierny chrześcijańskiej religii, jaką przekazał mu jego opiekun i dobroczyńca, ojciec Francis Morgan.
Częstym przedmiotem rozmów był nasz wspólny przyjaciel, C.S. Lewis. Ich kontakty przed wojną były bardzo bliskie, tak bliskie, że Edith Tolkien nie podobało się, iż spędzają ze sobą tyle czasu. Lewis, świadom tego, nie spotykał się z Tolkienem tak często, jak by tego pragnął - określał go jako "najbardziej żonatego mężczyznę, jakiego znam". Ale poza tym, że jeden z nich był żonaty, dzieliły ich też odmienne poglądy na przyjaźń. Tolkien chciał być pierwszy pośród przyjaciół Lewisa. Choć mógł być równie bliski Lewisowi, ten pragnął, by Tolkien był po prostu jednym z wielu przyjaciół. Tolkien zazdrosny był o pozycję, jaką Charles Williams, którego nie do końca aprobował, zajmował w sercu Lewisa. Rozdzielił ich także sukces cyklu narnijskiego, którego pierwszy tom pojawił się, gdy Tolkien wciąż biedził się nad tym, jak wydać Władcę Pierścieni. Uznał, że ów cykl jest "tak zły, jak to tylko możliwe". Był napisany powierzchownie i zbyt szybko (myślę, że chyba trochę zazdrościł Lewisowi łatwości pisania), miał zbyt oczywiste przesłanie, ale nade wszystko był mieszaniną postaci z różnych i nieprzystawalnych fikcyjnych światów. Doktor Kornelius, Ojciec Czas, Biała Czarownica, Święty Mikołaj i driady nie powinny pojawić się w tej samej opowieści. Nigdy nie przekonała mnie ta krytyka.
W końcu, kiedy trzy tomy odniosły sukces, Tolkien, jak to określił Lewis, "szaleńczo się cieszył" i z ogromnym entuzjazmem rozprawiał o pirackim wydaniu w miękkiej oprawie i o zadziwiającym wzroście kultu swojej osoby. Lubił otrzymywać listy w mowie elfów od chłopców z Winchesteru i podobało mu się, że obrali ją sobie za swój sekretny język. Trapił go zalew listów od wielbicieli i nieproszonych gości. Cudownie było mieć w końcu mnóstwo pieniędzy, więcej, niż potrafił wydać. Kiedyś rozpoczął nasze spotkanie słowami: "Przez całe życie byłem biedny, a teraz po raz pierwszy mam tyle pieniędzy. Może byś chciał trochę?"
W czasie moich późniejszych odwiedzin formalnie pracował nad przygotowaniem Silmarillionu do publikacji. Po jakimś czasie jednak zacząłem się zastanawiać, ile tak naprawdę zrobił. Pamiętam dwie wizyty, które dzielił od siebie miesiąc. Jestem pewien, że za drugim razem maszynopis otwarty był na tej samej stronie co poprzednio. Mówiono mi, że większość czasu spędza na czytaniu opowieści detektywistycznych. Nie winię go za to. Dzieło jego życia było ukończone.
Kiedyś spytałem go o źródła Silmarillionu i Władcy Pierścieni. Oba te teksty wydawały się bardziej niż cokolwiek innego zakorzenione w filologii. Kiedy wychodziłem, by udać się na przechadzkę z C.S. Lewisem, Tolkien wręczył mi stos papierów. "Jeżeli jesteś ciekaw, rzuć na to okiem".
Zabraliśmy je z Lewisem do gospody i obejrzeliśmy przy chlebie i serze. "Wielkie nieba! - wykrzyknął Lewis. - On najwyraźniej wymyślił nie jeden, ale trzy kompletne języki i to razem z dialektami. To chyba najinteligentniejszy człowiek w Oksfordzie. Ale nie możemy tego zatrzymać. Zanieś mu te papiery, a ja wypiję jeszcze kufelek".
Kiedy pojawiałem się o odpowiedniej porze po południu, Tolkien prowadził mnie na podwieczorek do saloniku piętro niżej. Był to pokój Edith Tolkien. Panowała w nim zupełnie inna atmosfera, nie było tam niemal żadnych papierów i tylko niewiele książek. Mówiła głównie Edith i to wcale nie o literaturze. Głównym tematem były osiągnięcia ich dzieci, szczególnie Christophera, wnuki, ogród, gdzie Ronald lubił pracować, niegodziwości Partii Pracy, rosnące ceny żywności, zmiany na gorsze w oksfordzkich sklepach i trudności z zakupem niektórych towarów. Okolica podupadła od czasu, kiedy się tam wprowadzili. Kiedyś był to cichy zaułek. Teraz otwarto drugi koniec dla ruchu i przejeżdżały tamtędy ciężarówki i samochody w kierunku budowy albo boiska Oxford United. W okolicy mieszkali też hałaśliwi ludzie. Jako bliskich sąsiadów Tolkienowie mieli nawet początkującą grupę pop.
Ronald (nazywam go Ronaldem, kiedy do was mówię, ale zawsze używałem jego przezwiska od Inklingów - Tollers) powiedział mi, że Edith w młodości była dobrą pianistką. Część rozmowy obracała się wokół muzyki. Pewnego razu puściła nam na bardzo prostym starodawnym gramofonie płytę, którą właśnie kupiła. Jej mąż był rozluźniony i wyraźnie cieszył się domową atmosferą. W każdym razie była to ważna część jego życia. Bez ukochania tego, co domowe i swojskie, nie mogłby napisać Hobbita ani wymyślić Froda czy Sama Gamgee, postaci, które sprawiają, iż świat Władcy Pierścieni jest tak przekonujący, łącząc konwencje dawnego romansu z tym, co codzienne i zwyczajne.
Powiedział mi, że przeprowadza się do Bournemouth, ponieważ obecny dom jest zbyt duży i Edith ma zbyt wiele pracy z jego utrzymaniem, a także po to, aby uniknąć wizyt i listów wielbicieli. Nie pojechałem tam. Ostatnim razem spotkałem go w Oksfordzie. Był z jakimiś dziećmi (może były to jego wnuki) i bawił się w pociąg: "Jestem Tomek Lokomotywa. Puf! puf! puf!" Coś takiego. Mnie zatrudniono w charakterze semafora. Ta miłość do dzieci i umiłowanie dziecięcych zabaw i prostych przyjemności to istotne cechy, które składały się na pełnię jego człowieczeństwa i sukces jego książek.