W górę rzeki

  • szt.
  • 25,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Barbara Kosmowska zachwyciła czytelników bestsellerem Teren prywatny, wyróżnionym nagrodą główną w konkursie pod hasłem "Dziennik polskiej Bridget Jones". Później przekonała wszystkich, że fascynuje i pochłania ją pisarsko nie tylko proza "lekka, łatwa i przyjemna", ale także ta, skierowana do bardziej wysublimowanych czytelników (Prowincja, Gobelin), również książki dla dzieci i młodzieży (Buba). W górę rzeki zachwyci i - z całą pewnością - zaskoczy miłośników jej prozy jeszcze bardziej! To powieść wielowątkowa; z całą galerią postaci o głębokich, bardzo wiarygodnych portretach psychologicznych, które reprezentują najróżniejsze postawy życiowe. Autorka stawia wobec bohaterów wobec dylematów, naprzeciw których nie stajemy codziennie... Przy czym pisarka nie rezygnuje z charakterystycznych dla siebie - autoironii i humoru, co sprawia, że jej najnowszą książkę czyta się jednym tchem!

Rok wydania: 2003
Stron: 260
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 32

Fragment tekstu:


Kosmosowi


1

Na pogrzebie Marka nie płakałam. Nie płakałam podczas jego choroby ani wcześniej, gdy jeszcze nierówno oddychał pod lekką kołdrą, ale było wiadomo, że nie zrobimy wspólnie żadnej z tych rzeczy, które, starannie zaplanowane, odkładaliśmy na bliżej nieokreślone potem. Jakby marzenia niczym nie różniły się od pięknie wyprasowanych koszul trzymanych w szafie na szczególną okazję, żeby nie powiedzieć "na ostatnią godzinę". Albo jakby stanowiły zapobiegliwy zapas mydła lawendowego. Lub jakąś bezcenną kolekcję znaczków, którą trzeba schować przed wścibskimi dziećmi sąsiadów.
Schowałam więc te niby-koszule, niby-mydła i niby-znaczki. Wyrzuciłam je poza siebie, starannie usunęłam z mieszkania, aby Marek przypadkiem nie zauważył ich podczas samotnych długich dni umierania. Pozostaliśmy bez marzeń, a w domu zrobiło się bardziej przestronnie. Łucja, nasza córka, skarżyła się nawet, że jest zbyt pusto, i często przynosiła kwiaty - do czasu, gdy się okazało, że kradła je z pobliskiego skwerku. Zapłaciłam za te kwiaty. Musiałam pójść do szkoły i wyjaśnić, że nie jest złodziejką. Potem obie siedziałyśmy na krzesłach u szkolnego pedagoga i z tępymi minami słuchałyśmy wykładu o przyczynach agresji i wandalizmu. Marek w tym czasie umierał, więc sprawa kwiatów, a właściwie ich braku, nie była dla niego tak ważna jak umieranie. Nie lubił, gdy przyłapywałam go na tym ostatecznym odchodzeniu. Ilekroć stawałam w drzwiach, zaczynał udawać, że żyje. Próbował poruszać zdrętwiałymi nogami, zacierał kostyczne ręce i wykrzywiał twarz w grymasie uśmiechu. Jego blade usta składały się na radosny okrzyk "Ho, ho, ho! Kogóż to widzimy?". A potem nieruchomiał pod białą kołdrą. Jak wysuszona ćma.
"Wyprowadźcie się stąd" - mówił, gdy zostawaliśmy we dwoje. Odgrodzeni od Łucji cienką dyktą ściany, która cierpliwie uczyła nas szeptu. Pokój przeznaczony na Markowe umieranie zaczynał wolno przenikać mdły zapach moczu. Towarzyszyła mu zupełnie obca woń jego bezradnego ciała. A może była to woń łóżka lub spod łóżka, ze stolika pełnego rozrzuconych lekarstw? Może wydobywała się ze sterty świeżo wypranych prześcieradeł? Trudno było ustalić, skąd wziął się ten zapach marnienia i znikania. Marek topniał. Tak jakby zamieniał się w feerię obcych zapachów. Jakby miał za chwilę wypaść oknem w postaci wielkiej rozczapierzonej chmury kadzidlanego dymu.
Jednak nie rozpłynął się całkiem, nie stał się przejrzystą, bolesną mgłą. Zostało go trochę do pochowania. Do umieszczenia w grobie. Do pomnika z napisem, że owszem, był i żył. Jako czyjś syn, czyjś mąż i ojciec.
- Wyprowadźmy się stąd - powiedziała Łucja dzień po pogrzebie. Stała w czarnym sweterku i ciemnej spódniczce przy oknie, z czerwonym nosem przyklejonym do szyby. Nie znosiła czynszowej odrapanej kamienicy, wspartej ścianami bliźniaczo brzydkich domów. "To trójkąt śmierci" - mówiła, patrząc z trzeciego piętra na krzyżujące się między oknami sznury z bielizną. Jakby to te sznury były skomplikowanymi łańcuchami DNA jej ojca. Jakby to one przywiązały nas na zawsze do pokoju, w którym wciąż czuło się odór śmierci i pustki.
Podążałam za jej wzrokiem. Trafiałam na chowające się w oknach głowy obojętnych mi kobiet, na małe figurki skaczących po betonie dzieci miłej pani Biller, które miały krzywicę, chroniczny katar i wszy. Leczyłam je wiecznie, a one wiecznie chorowały. Odnosiłam wrażenie, że sprawdzają moją cierpliwość naciągniętą niczym cięciwa łuku. Do ostateczności. W dodatku były niedożywione. Zatrzymałam wzrok na oknie z figlarną firanką. To za nią trwało wieczne święto miłości niefrasobliwie fundowanej podejrzanym typom przez pannę Henrykę. Była znana w pobliskiej wypożyczalni kaset wideo ze swego sentymentu do filmów miłosnych i erotycznych. Przy miłosnych płakała, a przy pornusach pracowała. Często można było podziwiać napisy końcowe szaleństw z ubiegłej nocy w postaci dwóch par czerwonych majtek schnących na zmurszałym parapecie.
- Zostańmy tu, Łucjo - poprosiłam. Uświadomiłam sobie, że przedtem nigdy nie mówiłam do niej takim tonem. Dziwnie błagalnym, płaczliwym. Jakbym się bała rozstać z tymi cudzymi majtkami, z tym niewidocznym dla oka wirusem nędzy wygrzewającym się niczym bezdomna kotka w trójkącie więziennego podwórka. Zapragnęłam zostać tu. Powracać myślą do chwil, kiedy Marka kroki szybkim, sportowym tempem przemierzały umarłe metry kamiennego świata i pięły się po krzywych schodach do naszego mieszkania. Jedynego miejsca w tym piekle, któremu nadaliśmy sens naszą obecnością. Nie znalazłam potrzebnych słów, aby Łucji to wytłumaczyć.
Patrzyła na mnie ze zdumieniem.
- Dla ciebie śmierć jest czymś tak zwyczajnym jak… jak życie - wyrzuciła. - Przylgnęła do twojego białego fartucha, do włosów i myślenia. Do całej ciebie. A ja nie chcę… Nie mogę…
- Możesz - odpowiedziałam spokojnie.
Trzasnęła drzwiami i sfrunęła z trzeciego piętra. Widziałam, jak w pośpiechu omijała dzieci pani Biller, jak susem przemierzała prowizoryczną piaskownicę i o mały włos nie wpadła na jedyny rachityczny modrzew, niewiele od niej wyższy. A potem nagle znikła za zwalistym murkiem, rozpłynęła się w popołudniowym mieście. Bezszelestnie. Bezwonnie, pewnie niezrozumiale dla samej siebie. Byłam pewna, że poszła nad rzekę. Bo gdzie mogłaby pójść ze swoim nabrzmiałym bagażem łez? W tej  mętnej podmiejskiej wodzie miała szansę odnaleźć rozmyte uśmiechy. Swoje, moje i ojca. Nasze słowa. Teraz toczące się cicho po zielonych kamieniach obrośniętych szlamem i brudnymi mchami. Nasze zapatrzenia. Teraz już nieważne. Umykające wąskim strumieniem obojętnej fali na jakiś drugi brzeg leżący nieopodal drugiej strony życia. Jeżeli, oczywiście, jest druga strona życia. Gdyby była, właśnie nad tą zapuszczoną i śmierdzącą chemikaliami rzeką, stałby tam Marek, przepełniony gestami, których nie zdążył wykonać. Pełen pokory, spokoju i dobrych uczynków. Jestem przekonana, że znalazłaby go tam i, być może, nie chciałaby wrócić na nasze zaniedbane podwórko. Bez niego. Bo tylko ojciec potrafił tak jej tłumaczyć świat, że godziła się nawet na jego tandetę i brzydotę. "To ty sprawisz, że świat będzie lepszy" - obiecywał jej zawsze, a ona wierzyła.
Usiadłam na pustym łóżku Marka i czekałam na Łucję. Nie pamiętam, ile to trwało, ale nie było we mnie miejsca na niepokój. Siedziałam i uczyłam się być ojcem i matką jednocześnie. Niepotrzebnie. Tak naprawdę niczego nie zdołałam pojąć i zrozumieć. Ten fakt przez następne lata przykrywałam stanowczością i nadmierną pewnością siebie. Kobiety, które zostają same, muszą być bardziej pewne siebie. I bardziej nieufne. Mamy to za darmo. Jak kolację w samotności i dużo miejsca na kanapie stojącej przed telewizorem.
Od tamtego czasu minęło sześć lat.
- Wyprowadzam się - powiedziała Łucja przy śniadaniu.
Zapomniałam o zmęczeniu po nocnym dyżurze.
- Dokąd?
- Do Maćka. Będę cię odwiedzać.
- A co ze mną? - zapytałam bezbarwnie.
Fronczakowa z góry klęła na swoją matkę, staruszkę cierpiącą na Alzheimera.
- Gdzieżeś ją, suko, schowała, pytam! Gdzie podziałaś moją torebkę?
- Też mnie możesz odwiedzać. - W głosie Łucji nie było drwiny. Brzmiał łagodnie. Jakby nim chciała uciszyć Fronczakową albo objąć subtelnym tembrem dobroci przerażoną staruszkę, która właśnie zaczynała boleśnie zawodzić.
- Nie będę cię odwiedzać. - Dobrze wyćwiczona obojętność zawsze dawała mi przewagę w rozmowach z córką. Nie tym razem.
Wzruszyła ramionami i wstała od stołu. Więc to o jej spakowany plecak potknęłam się w przedpokoju, gdy moje zmęczone stopy rozglądały się za lekkimi klapkami. A dwa obce, wielkie kartony, które pojawiły się już wczoraj pod wieszakiem, to książki. Spakowała, widać, całe swoje życie. Poza mną. Rozejrzałam się po kuchni. Wszystko było na swoim miejscu, wyłączając kubek Łucji z napisem "Siema". Lubiłam "Siema", ale nie znosiłam tego kubka.
- No, to cześć - ociągała się, jakby jeszcze o czymś zapomniała. Jakby chciała coś dodać. Jakąś brakującą część domina w naszej słownej grze. Zostałabym tu z podwójną przegraną i z ogromną ilością czasu na przemyślenie swojej klęski.
- Cześć - rzuciłam pośpiesznie, nie dając jej szansy.
- Nie masz prawa mi tu grzebać, stara wariatko. - Fronczakowej udało się przekrzyczeć zawodzenie matki. - Oddam cię do opieki jakiejś, jak mi Bóg miły! - wrzeszczała kłamliwie.
Łucja cicho zamknęła drzwi. Pamiętałam ten rodzaj ciszy. Taka sama panowała w kostnicy.
Wyjrzałam przez okno. Modrzew tak urósł w ubiegłym roku, tak wyciągał ku mnie koronę igieł, że poprzez nią trudno było cokolwiek dostrzec. Moje oczy spoczęły na najmniejszym dziecku pani Biller uwięzionym w inwalidzkim wózku oraz na kotnej kocicy wylegującej się na murze. Dziecko było wystawione na słońce, ale jakaś wewnętrzna przekora podszepnęła mi, że życie wystawiło je do wiatru. I to na zawsze. Obok tego muru szybko przebiegły nogi mojej córki. Poszły w swoją stronę, w swój własny niebezpieczny świat. I nic nie mogłam na to poradzić.


2

- A Łucja gdzie?
Maria była zawsze roztrzepana i nieobecna myślami. Należała do kobiet, które przebywały jednocześnie w kilku miejscach, komplikując tym wszechistnieniem życie sobie i innym. Artystka od gry na pianinie, chociaż pod względem medycznym raczej od siedmiu boleści. Wiecznie ratowałam jej siedem organów, bez których nie mogłaby ani grać, ani objadać mnie z wiejskiej kiełbasy, ani oddychać powietrzem zawsze zmieszanym z tytoniowym dymem.
- Pytam o Łucję - przypomniała, zapijając wiejską kiełbasę niezdrową kawą, niepomna tego, że jej wątrobę wysłałam na zasiłek zdrowotny. - Dawno jej nie widziałam.
- Dawno cię nie było.
Podniosła na mnie zdziwione oczy. Żyła poza czasem i była przekonana, że jest u mnie niemal codziennie. Tymczasem wpadała na chwilę, którą wypełniała kilkoma pytaniami, spalała przy tym paczkę lightów o wciąż innej nazwie, informowała mnie, ile przytyła i z kim sypia. Na ogół nie czekała na moje odpowiedzi. Po tylu latach przyjaźni udzielała ich sobie sama. Ponoć nigdy nie powiedziałam jej niczego odkrywczego.
- Łucja ze mną nie mieszka. Od trzech tygodni.
Nareszcie powiedziałam coś, co uznała za odkrywcze. Spojrzała na mnie, jakbym była Newtonem, Archimedesem, Zenonem z Talesu albo przynajmniej Curie-Skłodowską.
- Nie mieszka? - mlasnęła z zachwytem. - Cudowna mała!
Zirytowało mnie i mlaśnięcie, i zachwyt.
- Czyją ty właściwie jesteś przyjaciółką? Moją czy jej?
- Waszą.
Wróciła do kiełbasy, ale w oczach miała koncert fortepianowy Mahlera. Ten, który najbardziej lubiła. Jeśli nawet nie nuciła pod nosem ulubionej frazy, to wiadomo było, że w chwili radości w Marii gra cała orkiestra symfoniczna. I pewnie z tego względu Pan Bóg uczynił ją kobietą dużą, w sam raz na pomieszczenie ogromnej liczby utajonych muzyków.
W Marii grało, a mnie zaczynało nosić. Nie przeszkadzało to żadnej z nas kończyć posiłek z pozornym spokojem.
- Czasami mam wrażenie, że Łucja jest twoją córką. - Znowu nie powiedziałam niczego odkrywczego.
- Ja też. Nawet częściej niż czasami. Zawsze tak mi się wydaje. Od kiedy przyszła na świat.
- To długo ci się wydaje. Dwudziesty drugi rok.
Byłam zazdrosna o Łucję i nie umiałam tego ukryć. Maria roześmiała się z nutką pobłażania.
- Mówisz… dwudziesty drugi… - Zamyśliła się i spoważniała. - Pamiętam dzień, kiedy ją urodziłaś…
- Dobrze, że nie znasz minuty zapłodnienia. Przynajmniej to umknęło twojej uwagi. Uczestniczysz w moim macierzyństwie z małpią, zoologiczną przesadą - dodałam mściwie, ciekawa, jak Maria zniesie aluzję do zoologii. Zniosła. Mahler w niej bębnił i patrzyła na mnie wzrokiem osoby gotowej w każdej chwili ruszyć za moją córką na spelunę bliżej nie znanego nam Maćka.
- Nic dziwnego, że Łucja zachowuje się co najmniej dziwnie - westchnęłam, wciąż szukając zaczepki. - Zwyczajne dzieci mają ojca i jedną matkę… Tymczasem Łucja ma dwie, w tym jedną biologiczną, a drugą, co tu dużo mówić, stukniętą…
W Marii wreszcie ucichły klawisze i smyczki. Osiągnęłam swoje.
- Chociaż robisz wszystko, aby reprezentowała smutną przeciętność - mówiła z zajadłą ironią - i zdaje się, że to szczyt twoich rodzicielskich marzeń.
Maria musiała oszaleć. Tak pomyślałam. Przychodzi do mnie w sytuacji, gdy potrzebuję jej wsparcia. Zna powód mojej cholernej i niewysłowionej męki. Wie, że nigdy nie zaakceptuję Maćka z jego ćpaniem, pochodzeniem i brudną przeszłością. Z jego paskudnym otoczeniem, butą i tym cholernym przekonaniem, że należymy do różnych światów, a ten jego jest lepszy… Nigdy to, co jego, nie będzie ani moje, ani Łucji. Doskonale o tym wiem! I próbuję to Marii powiedzieć. Moją twarz wykrzywia paroksyzm nienawiści. Zupełnie nad tym nie panuję. W dodatku nie wiem, co bardziej mnie przeraża. Czy to, że do ostateczności nie znoszę człowieka, z którym sypia moja córka, czy może to, że Maria widzi ten obrzydliwy węzeł zmarszczek, tę całą brzydotę niechcenia kogoś, która przylega mi do policzków i szyi. Dusi i sprawia, że za chwilę zacznę się siebie wstydzić.
- W niczym ci nie pomogę - nagle decyduje Maria. Zabiera swój kolorowy beret. Cieszę się po cichutku, że wygląda w nim jak idiotka. I tyle mojego.
Znowu zostałam sama. Zostawanie we własnym towarzystwie było chyba moją specjalnością. Kiedyś, gdy żył Marek, nasze mieszkanie mogło pełnić funkcję kościoła wszystkich wyznań. Czekałam w kolejce na możliwość skorzystania z własnej łazienki. Marek miał dar przyciągania inteligentów, doskonale radzących sobie z naszym winem i skromnymi zapasami w lodówce, w zamian za wielogodzinne dywagacje na temat naszego wspólnego udziału w kształtowaniu dziejów wszechświata. Ja kształtowałam dzieje, wymieniając puste butelki na pełne i robiąc idiotyczne maleńkie kanapki. Marek słuchał, pykając fajeczkę. I tak słowo po słowie zmienialiśmy świat i naszą wieczorną rzeczywistość.
Potem zachorował i wraz z nim zaczęły ulatywać małe koleżeństwa, wielkie przyjaźnie. Może podobnie jak on były rozczapierzoną chmurą ułudy? Tyle że nie wyfrunęły oknem, ale najnormalniej w świecie wyszły drzwiami, aby nigdy do mnie nie wrócić. Tak samo bez uprzedzenia, bez choćby grzecznościowego "przepraszam" opuszczali mnie pacjenci z wewnętrznego. Albo w asyście rodziny wynosili się do domu, albo, najchętniej w nocy, opuszczali po cichutku swoje schorowane ciała i dołączali do mojego Marka, gdzieś poza sferę wszelkich oczekiwań czy nadziei. I wcale nie była to wyłącznie ich sprawa. Nie potrafiłam pogodzić się z tym, że porzuca się nagle ciało i mnie. Odchodzi na wieczne cześć. A tu, na oddziale, pozostaje co najwyżej ich piżama, nie uregulowany rachunek za leczenie, czasami tranzystor i moje wątpliwości, czy zrobiłam wszystko, aby ich zatrzymać, przekonać, że na śmierć zawsze jest czas i niech to będzie czas przyszły.
Na Łucji odejście też jest jakiś czas, ustalony jeszcze przed jej urodzeniem. I nie sprzeciwiałabym się temu, co Natasza nazywała koleją rzeczy. Koleją, ale nie wykolejeniem. Tak teraz myślę, chrupiąc chipsy, które przyniosła Maria. Zawsze coś po sobie zostawia. Najczęściej pełne niedowierzania spojrzenia, swoje szalone czapeczki i tuczące chipsy.
Nie martwi mnie to. W takiej paczce chipsów zdarzają się nagrody. Tak jak w życiu. Jestem pewna, że jeszcze kiedyś wygram jakiś gadżet. Koszulkę trykotową, czapkę, walkmana. A może jeszcze raz uda mi się wygrać Łucję? Przecież w każdej chwili może tu wejść. Przyznać się, że popełniła błąd. W końcu ma prawo go popełnić. Nie jest lekarzem jak ja.
Wyobraziłam sobie Łucję gramolącą się po ściankach paczki z chipsami. Poczułam przypływ macierzyńskiej wiary w jej powrót i nastąpił ten jeden z nadzwyczajnych momentów, kiedy nawet najbrzydszy beret twojej przyjaciółki zaczyna ci się podobać. Lubię być w porządku. Szkoda tylko, że ani Łucja, ani Maria nie chcą tego zauważyć.


3

- Twoja matka znienawidzi mnie jeszcze bardziej.
- To raczej niemożliwe.
Łucja łagodnie przeciągnęła się i spojrzała na zegarek. Nosiła go od lat. Z dziecinnym pajączkiem na tarczy, ślamazarnie pokonującym kolejne minuty i godziny. Lubił ten jej zegarek. Rozbrajał go. Łucja z takim zegarkiem wcale nie musiała być tą samą dziewczyną z wolontariatu, która przed dwoma laty wyciągała go z szamba. Tamta Łucja - nie odstępująca go na krok podczas terapii - była silna, stanowcza, a nawet agresywna. Nazwałby ją nachalną, wredną suką, gdyby nie to, że zaczęli być razem. A ta, z zegarkiem, jest całkiem inna. Prywatna mała dziewczynka, która od kilku tygodni budzi się w jego ramionach i słodko przeciąga. Sypia w króciutkich trykotowych koszulkach, które zawsze reklamują coś miłego. Ostatnio batoniki Milano. Jak patrzy na Łucję, na jej piersi ozdobione smakowitymi batonikami, ma na nią apetyt. Mógłby ją jeść w nieskończoność. Dobrze, że nikt Łucji nie proponuje reklamowania marychy. Wtedy żarłby tę cytatą marychę jak oszalały. Niestety, obiecał Łucji, że już nigdy tego nie zrobi. Koniec wszelkiego ćpania. Taki jest układ. Pierwszy zawarty z kimś, kto nie jest dealerem. Miło być człowiekiem honoru, ale bez przesady. Jej się wydaje, że ma go na własność. A prawda jest taka, że na własność ma się tylko siebie. I swoje pragnienia. Jak będzie miał inne pragnienie niż batoniki Milano, też po nie sięgnie, bo najważniejsza jest wolność. I każdy, kto był wolny, doskonale to wie.
Łucja ma łatwiej. Bez problemu staje się małą dziewczynką, gdy tylko skończy swój darmowy etat w grzebaniu po ludzkich śmietnikach. Wraca do niego, wskakuje w swoją koszulkę i to jedyna zmiana, jaka w niej zachodzi, żeby być prywatną małą dziewczynką. Teraz patrzy na niego spod przymkniętych powiek. Ma gładkie czoło. Żadna z jego sióstr nie miała tak gładkiego czoła. No, może najmniejsza, Basia, ale teraz Basia nie wygląda na najmniejszą. Zresztą trudno ocenić, jaka jest, bo Basię wcięło i nikt nie wie, co się z nią dzieje. Pół roku temu poszła na krawieckie lekcje do tej swojej zawodówki i zaraz skroiła numer. Już nie wróciła do chaty. Bo też jaka to chata, dwa pokoje bez kibla. Większa siara niż więzienie. Ktoś ją ponoć widział w agencji, ale to nic pewnego. Bo jak taka mała znika, to następnego dnia wszyscy ją widzieli w burdelach, poprawczakach albo w tirach, a niektórzy przy szosie. Ludzie zawsze widzą więcej od nas samych. On raczej broniłby Basi, bo chociaż trochę narwana, to jednak zawsze miała swój dziecięcy honor. Trzeba uczciwie powiedzieć, że i tak długo wytrzymała z matką. Może za długo, więc wzięła sobie wolne i kombinuje na własną rękę. Jej ręka. Jej prawo. Co innego, że źle się stało. Bardzo niedobrze. Małe dziewczynki są zazwyczaj głupie i dlatego niedobrze, że znikają.
Co do Basi Łucja go trochę uspokaja. Mówi, że teraz on jest najważniejszy… Gdyby to chłopaki słyszały! Przecież nigdy nie był ważny. Nawet dla samego siebie. A jeśli się ma o sobie nie najlepsze zdanie, to pożegnaj się raz na zawsze z szacunkiem innych. Sam siebie nie cenisz, na drugich nie licz. Kiedyś był dość ważny dla matki, ale to dawne czasy, a teraz jeszcze za wcześnie, żeby do tego wracać. Tak mówi Łucja, gdy jest tą niby dużą dziewczyną, gdy zamienia się w panią nauczycielkę od "można" i "nie można". Na szczęście pani nauczycielka, która jest w Łucji, ma wychodne. I Łucja nic takiego nie mówi. Tylko patrzy spod przymkniętych powiek. Jak w ten sposób patrzy, to warto zaryzykować i spóźnić się na próbę zespołu. Ostatecznie bez niego grać nie zaczną. A Łucja może bez niego w każdej chwili wstać. Włożyć cierpliwie czekające na nią dżinsy i polecieć na wolontariat. I znowu będzie na nią czekał cały wiek. A jak się, nie daj Boże, wkurwi, może na nią czekać w tym samym wstrętnym miejscu, gdzie go znalazła. Wszystko jest możliwe, jak się nie ma jeszcze w sobie całej stanowczości. Bo, dajmy na to, ona wraca ze swoich wykładów o dobroci i miłości do człowieka, a on siedzi po uszy w starym błocie. W pełnej fekaliów i rzygowin rzece, która przeleje się przez całą Polskę, zanim nadejdzie następna silna i nachalna dziewczyna. Taka, co miałaby ochotę pochylić się nad tą rzeką i dostrzec w niej zatrutą rybę. Pływający szkielet. Człowieka z utopioną duszą. I nawet, gdyby znowu ktoś przystanął na czystym brzegu, to wątpliwe, aby tym kimś była Łucja. Tak się przecież mówi, że nie ma wstępu do tej samej rzeki. Bo wstyd czy coś takiego. W każdym razie on, Maciek, spróbuje tę rzekę omijać wielkim łukiem. I wtedy jest niemal pewne, że Łucja będzie sobie dalej siedziała na jego materacu. Chciałby tego. Chociaż na krótką chwilę, daną mu z łaskawości pająka, spokojnie spacerującego po Łucji zegarku.
- Chyba lubię, jak się kochamy - szepce Łucja.
Niepotrzebnie mówi to "chyba". Głupie słowo, bo niepewne, trzymające w szachu. W jej oczach panuje porządek i spokój. Oczy wzorowej uczennicy. Prymusek to on nie znosił do bólu, ale dla Łucji zrobił wyjątek. W niej jest dużo rzeczy do pozazdroszczenia. W szczególności właśnie spokój. Ma go w nadmiarze. Mogłaby trochę oddać swojej matce. Bo matka Łucji nie jest spokojna, choć małomówna. Zachowuje się tak jak pewna kelnerka z baru "Fernando". Chamsko milczy. Jak milczy, to człowiekowi odechciewa się żyć. Milczenie jako kara śmierci. Milczenie jako grom z jasnego nieba. Milczenie jako topór. Tak można o nich obu powiedzieć. O matce, znaczy się, i o kelnerce. Za to milczenie Łucji jest drżące. Skomponował nawet taki utwór, Milcząc, kochamy. I to dla niej, dla Łucji go napisał. A teraz go wykonuje. Cierpliwie. Nuta po nucie. I Łucja śpiewa razem z nim, wtóruje mu głośnym oddechem. I te dźwięki są tak ciche, tak namacalne, jakby pieścił wszystkie najpiękniejsze instrumenty świata, nie dotykając ich strun i klawiszy. Nie dmuchając w nie i nie szarpiąc. Gładząc tylko ich metalowe lśniące ciała, ich drewniane owale, ich plastikowe klawiatury. Cholera! Jeszcze trochę, a jak nic zostanie poetą. Chłopaki by lały…
Mija dużo miłego milczącego czasu, ale wreszcie i on się kończy.
- Pójdę dzisiaj do mamy - mówi Łucja, wciągając sweter. I jest już gotowa do wymarszu na inny brzeg. A nawet nad inną rzekę, bo Łucja pochodzi z innego brzegu, co do tego nikt nie może mieć wątpliwości. Tylko czy ktoś powiedział, że z lepszego? Gdyby naprawdę z lepszego, to czy przyszłaby do niego ze swoim plecakiem, miesiączkami i gumkami do warkoczyków? Kolorowe te gumki, a każda inna. Łucje przeczesuje włosy i bierze jedną. Robi fryzurę, która się tak idiotycznie nazywa. Koński ogon. A dlaczego nie, na przykład, szczurzy? Zwłaszcza że Łucja nie ma za dużo tych włosów w ogonie. Widać, jej matka lubi, kiedy tak jest uczesana.
Chciałby mieć swój udział w jej decyzji, ale nie ma. Nie on ją namówił i skłonił. On mógłby co najwyżej próbować zatrzymać Łucję, ale nie robi tego z jednego powodu. Owszem, jest perfidny, ale rozumie, że będzie dobrze, jeśli ona jednak pójdzie do swojej matki. Do tej niedopieszczonej, pełnej pretensji baby, która jakiś czas temu patrzyła na niego i go w ogóle nie widziała. Nienawiść można wybaczyć, ale nie widzącego wzroku - nigdy. Łucja to co innego. Ją ta zimna matka zobaczy. Ale już inną. Bo teraz, czy ona tego chce czy nie, zawsze patrzy na jego Łucję. Na jego małą dziewczynkę, co do której on, Maciek, ma pewne plany. I też już nawet lubi ten koński ogon. A że jest w pewien sposób człowiekiem wybaczającym, więc pozwala Łucji pójść do niej na chwilę, bo już się kiedyś przekonał, że z matkami też różnie bywa. Jak z siostrami. Czasami wydaje się, że są, gotują swoje obrzydliwe obiady, kłócą się i żrą ze światem jak złośliwe suki. Albo mają w oczach niebo i modlitwę. A tak naprawdę wcale ich nie ma. I nie wiadomo, dokąd i kiedy odeszły.


4

Wolę nocne dyżury, chociaż w szpitalu nigdy nie wiadomo, co jest nocą, a co dniem. Nie ma tu żadnego zegara regulującego porę, bo gdyby wymyślono taki zegar odmierzający minuty ludzkiego cierpienia odtąd dotąd, połowa personelu byłaby bezrobotna. Takim małym mechanizmem, pewnie jedynym poza eutanazją, do którego doszła ludzkość, jest morfina. I właśnie wypisuję zlecenie na zastrzyk. Na jedną spokojną noc dla sympatycznego staruszka, który już dawno powinien leżeć na onkologii, ale umieścili go między trzema wyrostkami robaczkowymi i dwoma przypadkami cukrzycy. Każdy ma jakieś swoje miejsce i w zasadzie to miejsce wcale nie musi być właściwe. Łucja też wybrała sobie niewłaściwe. Można powiedzieć, że na własną prośbę położyła się obok nie doleczonego ćpuna, czyli nigdzie. W błocie, na dworcu, w wielkomiejskiej cuchnącej beznadzieją kanalizacji. Ładnie zaczyna jako psycholog. Od indywidualnej kuracji pacjenta i praktycznych zajęć przebywania przez całą dobę w jego nieznośnym towarzystwie. Jakaż ona naiwna! A tyle razy jej mówiłam, że lekarz nie powinien wiązać się ze swoim pacjentem. A jeśli już musi, to warto dokładnie przeczytać jego dane osobowe…
Pani Krysia sceptycznie spogląda na wypisaną dawkę.
- Oj, będzie mało. Wystarczy dziadkowi najwyżej na dwie godziny.
- Trudno - mówię. Postanawiam być bezwzględna, choć lubię dziadka bardziej niż Krysia.
- Co pani myśli o szpitalnych miłościach? - Patrzę na nią z uśmiechem.
- Że niby ja i ten staruszek? Pani doktor… - Krysia robi minę, która ma wskazywać, że nie jest idiotką. I z tą miną dopiero głupio wygląda.
- Pytałam ogólnie. No, wie pani… Czy jest w porządku, że na przykład lekarz zakocha się w swojej pacjentce albo odwrotnie.
- Z tą miłością to różnie. Wczoraj widziałam taki film…
- Nie w filmie, w życiu - precyzuję i już zaczynam żałować, że wciągnęłam ją do rozmowy. Chyba nie należy do kobiet, które podpisują się pod moimi poglądami.
- Albo to wiadomo, kto i kiedy będzie pacjentem? - Krysia pyta mnie chytrze.
Najwyraźniej odwraca kota ogonem i ma satysfakcję, że ja, niby taka mądrala z dyplomem, a wpadam w jej sidła, choć to ona nosi nocnik od czasu, gdy zwolnili nam wszystkie salowe.
- Bo lekarze też chorują - ciągnie niestrudzenie. - Albo mąż pani doktor, jeśli mogę użyć tego przykładu. Skąd pani doktor miała wiedzieć, że po ślubie założy szpital we własnym domu…
- Niech pani zrobi ten zastrzyk - przerywam, ale łagodnie. Żeby nie miała satysfakcji. - Nad ranem damy mu nową porcję - uprzedzam jej pytanie. Na wszelki wypadek. Żeby ostatnie słowo w tym dialogu należało do mnie. Też noszę nocnik, jak trzeba. Ale staram się dbać o własną pozycję. Gdyby tak wszyscy dbali… Znowu moje myśli zaczynają krążyć wokół Łucji. Odpędzam je łykiem kawy i biorę się za wypisy.
Dawno nie myślałam o Piotrze, ale od pewnego czasu dręczy mnie podejrzenie, że może źle zrobiłam, mówiąc mu, że nie widzę dla nas przyszłości. Wprawdzie Łucja go akceptowała, nawet lubiła. Umiał sprytnie omijać jej chimery, nie zrażał się, gdy wypadał na chwilę z łask. Przeczekiwał czas buntu, aby w odpowiednim momencie odzyskać przywilej bycia jej starszym doradcą i kumplem. Małej to imponowało, mnie nie. Może gdyby traktował mnie jak ją… Przyjął podobną taktykę, nasze "bycie obok" toczyłoby się do dziś po nierównej ścieżce uczuciowych wzlotów i upadków. Jak piłka w towarzyskiej siatkówce na plaży. Bo w tej grze też nie chodzi o wynik, ale o wysiłek deptania po rozgrzanym piasku i eksponowanie walorów nowego bikini, a także zawartości tego fikuśnego stroju. Nie wspomnę o wysiłku wzajemnego porozumienia polegającego na adresowaniu do siebie piłki. Więc, krótko oceniając dawno miniony romans, mogę śmiało powiedzieć, że nie chciałam serwować na plaży. Nie miałam ochoty sypać piaskiem innym po oczach. I w żaden sposób nie podniecał mnie fakt, że Piotr był ze mną w jednej drużynie.
Poza tym drażnił mnie szybkim przechodzeniem na rodzinne pozycje. Robił wszystko "zbyt". Zbyt gorliwie zabiegał o względy Marii, której to się zbyt podobało. Zbyt długo zajmował łazienkę i zbyt wcześnie zasypiał. Miał zwyczaj siorbania przy zupie, które też było "zbyt". Nie znoszę, gdy ktoś siorbie. Niekoniecznie przy zupie. Wystarczy, że przy mnie. Uśmiechał się do ulicznych kwiaciarek, od których kupował fatalne wiązanki. Takie w złym guście. Wykazywał zbyt wielką niecierpliwość, manipulując przy pilocie telewizora. Krążył po kanałach jak szczur, zapominając, że wciąż jest naszym gościem. Zdarzyło mu się zdrzemnąć przed ekranem i idiotycznie obudzić na dźwięk wypadającego z rąk urządzenia do otwierania wirtualnych światów. A jak spał, miał zawsze półotwarte usta i wyglądał jak idiota. Z czasem nabierałam podejrzeń, że Piotr chce u nas pozostać poprzez "zasiedzenie". I przyniósł kiedyś swoje kapcie. To był duży błąd. Zapytałam, dlaczego to zrobił, dając mu szansę na inteligentną odpowiedź, traktowaną przeze mnie jak afrodyzjak najwyższego lotu. A on odpowiedział, że ma odciski. I dlatego je przyniósł. Te cholerne kapcie w kratkę, którym brakowało tylko pompona, by natychmiast trafił mnie szlag. Łucja uśmiechnęła się do kapci, które chciały z nami zamieszkać, i przyniosła mu maść na odciski. Okazało się, że też je miała. Wybiegała je sobie, uprawiając jogging w za ciasnych adidasach. Tyle że Łucja miała prawo do odcisków, bo była moim dzieckiem, nigdy niesiorbiącym przy zupie. I nie od niej oczekiwałam romantycznej róży bez sztucznych ozdobników z jarmarcznego kreponu.
Poza tym Piotr był przystojny i miał markę niezawodnego adwokata. Doceniałam oba fakty, ponieważ nie po to pracowałam nad sobą, aby zadawać się, jak moja córka, z menelami. Nie przeceniłam ich jednak. Widać, w przeciwieństwie do Łucji wciąż byłam bardzo wymagająca.
Nuda nocnego dyżuru dawała mi się we znaki, a myślenie o Piotrze nabrało barwy tak intensywnego realizmu, że nie miałabym nic przeciwko temu, aby przywieziono go na mój dyżur, zamotanego w koce, z jakąś drobną dolegliwością, która po dokładnej obdukcji okazałaby się niegroźnym początkiem choroby wrzodowej. Tyle że w ten sposób Piotr kwalifikowałby się do roli mojego pacjenta. A to, jak wiadomo, jest gorsze od całego sklepu z kapciami przyozdobionymi dziesiątkami pomponów.
Zamiast Piotra pogotowie przetransportowało na mój użytek kolejną ofiarę, która uległa apetycznej woni denaturatu. Dykciarzy poznawałam po wszystkim. Po ich wyniszczonym ciele, umyśle, ubraniu i oczach, które, jeśli rejestrowały świat, to były przerażone w tym samym stopniu światem co sobą. Zrozumiałam to dopiero po długich seriach szkoleń, gdyż medycynę skończyłam z przeświadczeniem, że alkoholizm jest zjawiskiem społecznym i z chorobą nie ma nic wspólnego. Nie mieścił się, biedak, na liście eleganckich dolegliwości. Był, tak jak jego nosiciele, poza nawiasem medycznej kultury. Częściej leczyły go służby porządkowe niż lekarze. I pewnie takie myślenie wciąż jeszcze funkcjonuje. Na szczęście od dawna poza mną.
Asystowałam przy odtruwaniu nieszczęśnika, który na długą chwilę wyłączył się z myślenia, z zastanawiania się, dlaczego chwiejne i uparte nogi prowadzą go wciąż do tych samych melin. Leżał i rzęził, pozwalając, aby jego ciałem rządziła inna niż alkohol siła. Nie miał nic do ukrycia. Posypał się w tych swoich ucieczkach od siebie. Dotarł do granicy, za którą oddech jest już czynnością zupełnie niepotrzebną. Stracił pewnie wszystko, czyli znacznie więcej niż zęby i włosy, niż miejsce przy rodzinnym stole albo niezłą toyotę, która już stała i błyszczała dla niego w jakimś samochodowym salonie. Wiedziałam od razu, że zgubił najważniejsze. Wiarę i godność. Ten ułamek podziwu dla samego siebie, bez którego nie chce nam się zwykle rozpoczynać nowego dnia. Tylko prawa do bycia człowiekiem nie stracił. I dzięki temu mogę go teraz otulać kocem, bo trzęsie się w malignie, poci i drętwieje.
Nad ranem sięgnęłam po kolację, która zdążyła stać się śniadaniem. Bułka z masłem i szynką. Rzecz sama w sobie doskonała. Dla kogoś, oczywiście, kto ma uporządkowane życie. Kto ma również apetyt na szynkę i świadomość, że zarówno apetyt, jak i możliwość posiadania bułki z szynką nie są dane w jednakowym stopniu wszystkim. Jadłam tę bułkę, dbając, aby nie naruszyła mojej koronki na trójce. Droższej od regulowanego łóżka szpitalnego. I myślałam, że jestem szczęśliwa. I że dobrze się stało z tymi Piotrowymi kapciami, które teraz tkwią pod jakąś inną wersalką i czekają, podobnie jak ja, na domowy poranek. Ciepły i miękki, niczym futro bezdomnej kocicy od tygodnia witającej mnie miauknięciem z wyżyn podwórkowego muru.


5

- Łucjo! - Przed gmachem Polskiego Radia stała Maria. - Łucjo! - krzyczała w stronę przystanku, machając rękami i śmiesznie podskakując.
Trudno było jej nie dostrzec. Wielka góra kobiecych kilogramów, uwieńczona kolorowym beretem.
- Beret, rewelacja! - Łucja z radością uścisnęła Marię, lekko dysząc po kłopotliwej przeprawie na drugą stronę ulicy. - Co tu robisz, ciociu?
- Dasz wiarę, że chcą, abym całej Polsce opowiedziała na antenie o radości walenia w klawisze? Będę gościem audycji "Mam na imię muzyka".
- Z uwagą cię wysłucham. Znam takiego jednego, co też radośnie szarpie drutami. Ciekawe, czy wasze radości są podobne?
- Na pewno inaczej brzmią. - Maria zaśmiała się głośno, jak miała w zwyczaju.
Minęło tyle lat, a Łucja z przyjemnością wsłuchiwała się w tubalny śmiech Marii. Uczyła się jej głośnej obecności w swoim życiu przez całe dzieciństwo. Kiedyś chodziły razem do kina. Maria z upodobaniem wybierała komedie. Łucja do dziś pamięta kreskówki, na które wpadały zawsze spóźnione. Potem ten irytujący moment, gdy Maria z trudnością lokowała swe obfite ciało w małym foteliku. Nie dość tego, wiecznie szeleściła papierkami od miętusów, narażając się na niecierpliwe syczenie kinowych sąsiadów. Nic z sobie z tego nie robiła. Częstowała wszystkich wokół miętusami i uśmiechem, wyrażając w ten sposób najwyższą miłość do gatunku ludzkiego. Ideałem w tym gatunku byli dla niej ludzie muzyki i kina. W Łucji rosło zawstydzenie, jak owa góra papierków na kolanach Marii. Ale nagle następował cudowny moment i Łucja zapominała o całym wstydzie, bo jej towarzyszka każdorazowo dokonywała cudu na małej ciemnej kinowej sali. Zaczynała się zanosić perlistym śmiechem. Tak zaraźliwym jak katar. Śmiech Marii przetaczał się przez wszystkie foteliki, sprawiając, że było go w ciemnościach coraz więcej i więcej. Potężniał, rozwijał się i cały czas dołączały do niego najpierw nieśmiałe, a z każdą chwilą coraz wyraźniejsze salwy kolejnych zarażonych chichotem dzieciaków. Gdy więc Łucja opuszczała kinową salę, mocno ściskając rękę Marii, czuła się tak, jakby szła przez anonimowy tłum z kimś bardzo ważnym. Była zresztą niemal pewna, że Maria w jakiś tajemniczy sposób ma ogromny udział w produkcji kreskówek, bo zawsze wiedziała, kiedy i jak należy się śmiać.
- Widziałam się z twoją mamą. - To było tylko stwierdzenie i Łucja mogłaby je przemilczeć, ale nie chciała.
- Od pewnego czasu… - rozpoczęła. - Od niedawna…
Maria nie pozwoliła jej skończyć.
- Wiem. Ale powinnaś ją częściej odwiedzać. To mogłoby pomóc.
- Pomóc? - Łucja wydęła z lekceważeniem wargi, jednak natychmiast przywołała je do porządku. - Właśnie się do niej wybieram. I wiesz co? Zaczynam rozumieć ludzi, którzy nie lubią chodzić do lekarza. - Zaśmiała się z własnego żartu, patrząc na Marię.
Ale obok niej stała już inna Maria. Maria, która nie lubiła się śmiać, gdy komedia przestawała być komedią. Maria pozbawiona krzty poczucia humoru. Zupełnie poważna, co przytrafiało jej się niezwykle rzadko. Nawet kolorowy beret, skrywający pierwszą siwiznę, przybladł i nie raził już szaloną pstrokacizną. Jakby również stracił na swojej śmieszności. Łucja zrozumiała, że nie wciągnie Marii w subtelną grę słów. Zdanie, w które Łucja włożyła swe rozżalenie, a może nawet gniew, przemknęło obok Marii jak tramwaj skrzypiący przy braniu zbyt ostrego zakrętu.
- Wiem, co mówię - powiedziała Maria, mrużąc po sztubacku oko. - Rozmawiaj z matką jak najczęściej. Słowa mogą pomóc. Czasami są lepsze niż najlepszy lekarz.
I ruszyła do Radia - wolno i ciężko. Tak jakoś smutno, że Łucja wracała na przystanek z poczuciem ogromnej winy. Jak kiedyś, gdy się wstydziła wstydzić z powodu Marii, ilekroć razem przemierzały kolejne kinowe sale osiedla mające na wyposażeniu te same, niewygodne foteliki, w których Maria nie mogła się zmieścić.
Nikt nie podszedł do drzwi, więc Łucja sięgnęła po swoje klucze. Ich dźwięk musiał zwabić matkę. Stała obok. Jak zawsze elegancka. W nowej satynowej piżamie, która uświadomiła Łucji, że dawno jej tu nie było.
- Śpisz?
Pytanie należało do zastępczych i obie o tym wiedziały.
- Miałam nockę. Wejdź.
Łucja już dawno przekroczyła próg mieszkania, więc zaproszenie padło poniewczasie. Uśmiechnęły się z zakłopotaniem. Jednocześnie.
- Zrobię kawy.
- Jeżeli szukasz mojego kubka…
- Już nie szukam.
Łucja zapatrzyła się w matczyne plecy. Leżał na nich imponujący ciężar gładkich blond włosów. Równiutko przycięte, świetliste zapowiadały kobietę zadbaną i uporządkowaną. I nie wprowadzały w błąd uważnego obserwatora. Gdy matka odwróciła się w stronę Łucji, było już wiadomo, że zapanowała nad emocjami. Teraz posiedzą przy kawie i pogadają, jakby były przyjaciółkami. Uda im się przemilczeć lub zakrzyczeć nachalnie cisnący się na usta temat. Zachowają się tak, jakby tematu nie było, bo to nie czas i miejsce.
Tak przynajmniej uważa jedna z nich. Starsza. Potrafi z doskonałą intuicją poruszać się na nitce słów. Waży każdą sylabę, świadoma, że drobny błąd może spowodować upadek. Poślizgnie się na własnym języku i stoczy w przepaść pustki. Nie pozwoli sobie na to. Zbyt długo czekała na córkę. Bladą, milczącą dziewczynę. Żeby przyszła. Żeby zajęła swoje miejsce. Bo tu, przy oknie z perkalową firanką, pomiędzy parapetem kuszącym południowymi owocami a sosnowym stołem przystrojonym w jedwab, jest jej miejsce. Wśród tego skromnego, gustownego dobrobytu, na który ona, Lena, pracowała przez lata. W tym porządku życia, opłacanym regularnymi rachunkami i wizytami u dentysty. Tylko tu powinna dalej rosnąć i trwać. Przynajmniej na razie. I jeśli nie dla siebie, to dla niej, dla Leny. Bo tyle się matkom należy. Może nie wszystkim. Taka Fronczakowa jest fatalną matką i jeszcze gorszą córką, więc pewnie nic się jej nie należy. Może co najwyżej należy się jej w dziób. Ale to też nic pewnego, bo Fronczakowa żyje innym życiem i w innym świecie. Więc może w świecie Fronczakowej są jakieś szczególne prawa takiego, a nie innego traktowania własnej matki. Ona, Lena, na szczęście nie musi tego wiedzieć. Jest uprzywilejowana, bo ma możliwość w ogóle nie patrzeć na Fronczakową i zawsze z tej możliwości korzysta. To Fronczakowa przychodzi do Leny z prośbą o lekarstwa albo receptę, albo nawet pieniądze. Prawda jest taka, że Fronczakowej bez Leny żyłoby się znacznie trudniej. Tymczasem dla Leny Fronczakowa może w każdej chwili zamienić się w podwórkowego gołębia, w psią kupę lub w tę obrzmiałą kocicę na murze. I nic takiego się nie dzieje. A może dzieje się lepiej, bo do chorej na Alzheimera matki Fronczakowej będzie przylatywać niezwykła gołębica i rozweselać porannym gruchaniem, zamiast kląć na czym świat stoi.
Gdyby tylko Łucja spróbowała zrozumieć tę subtelną różnicę. Gdyby chciała podpisać z matką kontrakt na przynależność do lepszego świata… Gdyby spojrzała na siebie, zobaczyła, jaka jest delikatna… Jak inna od parszywych dziewuch z marginesu, ze śmietnika, po którym z upodobaniem chodzi z legitymacją studentki psychologii… Gdyby tylko zechciała to dostrzec, wszystko wróciłoby do normy. Na przykład ten Krzyś z piątego roku ASP… Ułożony, miły… Rodzice kulturalni, bo przecież taki chłopak nie rodzi się na kamieniu. Widać gołym okiem, z jakiego jest domu… Oczywiście, teraz jej o tym nie powie, bo Łucja aktualnie z wielkim upodobaniem buszuje po śmietnikach. A głos Leny do śmietników nie dociera. Łucja nie chce słyszeć, że tam, gdzie ją niesie, trafi co najwyżej na zarazki, na bakcyle niebytu, na jakiegoś wirusa śmierci… I kto ją z tych bakcyli otrząśnie? Jakie to okrutne, że czasami trzeba bezradnie czekać. Lena wie, że trzeba, że są sprawy, których za nas nie załatwi nawet potężna medycyna. Trzeba czekać. Często na cud.
- Dlaczego tak wzdychasz? Pomyślałaś o czymś przykrym?
Łucja z uwagą obserwuje tężejącą twarz matki.
- Przykrym? Ależ nie. Zastanawiałam się, czy nie brakuje ci pieniędzy… Używasz drogich kosmetyków…
- Teraz nie używam. Nie mam czasu. Zapisałam się na dwa nowe szkolenia. Na trening interpersonalny i STU.
- Zmizerniałaś.
- Bo mało śpię.
Łucja nie potrafi zrezygnować z odtworzenia porannej sceny. Ciało Maćka. Z kropelkami wody po szybkim prysznicu. Prysznic, co za prowizorka! I nigdy nie wiadomo, jaka będzie woda - lodowata czy ciepła. Dzisiaj była lodowata, dlatego uciekali spod natrysku jak szaleni. Na wyścigi. Maciek ten wyścig wygrał. Zaczaił się za drzwiami, złapał Łucję w trakcie poszukiwania ręcznika i mokrą, mokrusieńką zaniósł do łóżka. To znaczy na materac, bo droga do prawdziwego łóżka jest tak daleka jak do prawdziwego prysznica. Gdyby ona wiedziała, gdyby chciała wiedzieć, jak bardzo Łucja jest szczęśliwa. Ale Łucja zna matkę. Wie, że matka nie chce wiedzieć. Nie potrafi wiedzieć tego, czego nie przeżyła. Czego nie wyczytała w swoich mądrych medycznych podręcznikach, gdy nocami, z nogami zanurzonymi w misce z zimną wodą zakuwała do egzaminów. Biedna mama. Nie trafiła na podręcznik o miłości. A może zajęta układem trawiennym opuściła wykład o wybrykach serca? Coś w tym musi być, bo o układ trawienny bardzo dba…
- Są zrazy, które lubisz. Odgrzeję, dobrze?
- Nie, dzięki. Muszę się zbierać.
- Skoro musisz…
"Gdyby nas obie nagrać, jak rozmawiamy - myśli Łucja, przeskakując po trzy schody jednocześnie - trzeba by nakręcić niemy film. Taki z chmurkami. W każdej chmurce jedno zdanie. Każde inne. Jakby pochodziły z różnych obrazów. Babska Babel, taka z nas wieża. Babska Babel" - powtarza rytmicznie przy kolejnych przemierzanych schodach.