Widmo "Alchemika" t. I: Konsolidacja

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

Kontynuacja spektakularnej Dysfunkcji rzeczywistości, galaktycznej space opery, która uczyniła Petera F. Hamiltona jednym z czołowych twórców światowej fantastyki.
Odwieczny duch zagłady wyrywa się z Lalonde i burzy spokój Konfederacji. Ci, którzy mu się poddali, otrzymali moc niemal boską, nie kierują się jednak przykazaniami Ewangelii, bezlitośnie podbijając kolejne przyczółki cywilizacji.
Na planetach i asteroidach toczy się bój o przetrwanie z brutalną, jedyną w swym rodzaju armią, która zamierza zawładnąć wszechświatem. Rządy z trudem przeciwdziałają anarchii, wojsko resztkami sił powstrzymuje wroga, a orędownik ciemności wprowadza w życie plan okrycia świata wieczną nocą. W tych dramatycznych czasach ostatnią rzeczą, jakiej mogłaby potrzebować Konfederacja, jest nowa przerażająca broń o nazwie "Alchemik"...


"Międzygwiezdne pościgi, inteligentne kosmiczne habitaty, emitery promieniowania gamma, bomby z ładunkiem antymaterii... Widmo... to najwyższych lotów space opera, którą czyta się z zapartym tchem".
                                                                    David Langford, "SFX"

"Hamilton wywindował światową literaturę science fiction prosto między gwiazdy. Najlepsza galaktyczna saga od czasu "Fundacji" i "Diuny"".
                                                                                  "The Times"

Rok wydania: 2003
Stron: 648
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Dariusz Kopociński

Fragment tekstu:


1

Louise Kavanagh miała wrażenie, że okropny żar leje się z nieba od wielu niemiłosiernie długich tygodni, choć przed czterema dniami pokropił deszczyk. O tej głębokiej, niepokojącej martwocie, która zaległa nad wzgórzami, kobiety na wsi mówiły: wyziewy z diabelskiej kuchni. Pogoda jakby dostosowała się do nastroju pogrążonej w apatii dziewczyny, która czas od rana do wieczora spędzała na wyczekiwaniu. Widocznie było jej to sądzone.
Pozornie czekała na ojca, który na czele oddziału milicji z hrabstwa Stoke pomagał stłumić powstanie, wzniecone w Bostonie przez sympatyków Demokratycznej Partii Ziemi. Po raz ostatni dzwonił do rodziny przed trzema dniami, kiedy to w pośpiesznych słowach i zrezygnowanym tonem opowiadał, że sytuacja w mieście przedstawia się gorzej, niż to wynikało z opisu lorda porucznika. Odtąd matka żyła w ciągłym strachu, a to oznaczało, że córki musiały poruszać się po majątku Cricklade na paluszkach, aby nie ściągnąć na siebie jej gniewu.
Od tamtej pory zaginął wszelki słuch po ojcu i dowodzonych przez niego siłach porządkowych. Rzecz jasna, w hrabstwie huczało od plotek. Chodziły pogłoski o krwawych bitwach i niesłychanym barbarzyństwie rozjuszonych stronników Partii Ziemi. Louise starała się o tym nie myśleć; wyobrażała sobie tylko, że wszyscy są ofiarami złośliwej propagandy, szerzonej przez zwolenników powstania. W zasadzie nikt jednak nie wiedział, co się dzieje. Boston mieszkańcom hrabstwa mógł się wydawać miastem z innej planety. Nawet skąpe doniesienia o "zamieszkach", pojawiające się wcześniej w wieczornych programach informacyjnych, urwały się zupełnie, kiedy oddziały milicji otoczyły miasto. Pewnie cenzura rządowa.
Pozostało tylko cierpliwie czekać na triumfalny powrót milicjantów… który prędzej czy później musiał przecież nastąpić.
Louise i Genevieve spędzały kolejny ranek na bezcelowej włóczędze wokół dworu. Musiały przy tym zachować ostrożność: siedzenie z założonymi rękami było potwornie nudne, ale gdyby zwróciły na siebie uwagę, z pewnością powierzono by im jakąś nieciekawą pracę domową. Pod nieobecność młodych mężczyzn wszyscy, którzy pozostali, uwijali się w dwójnasób, by w ogromnym domostwie panował porządek. Z powodu niedoboru robotników na okolicznych plantacjach przygotowania do drugiego w tym roku zbioru zboża znacznie się opóźniały.
Mniej więcej w porze lunchu Louise zaczęła odczuwać zniecierpliwienie, zaproponowała więc siostrze wspólną przejażdżkę konną. Same musiały osiodłać zwierzęta, lecz zrobiły to chętnie, byle oddalić się na kilka godzin od dworu.
Wierzchowiec Louise ostrożnie stąpał po ziemi, którą palące promienie Diuka spiekły i pokryły mozaiką pęknięć. Miejscowe rośliny, zakwitające jednocześnie w okresie letniego przesilenia, dawno już powiędły. Przed dziesięcioma dniami trawiaste łąki upstrzone były cudownie białymi i różowymi gwiazdkami, teraz jednak pomarszczone płateczki pląsały bezładnie niczym jesienne liście. W zagłębieniach terenu tworzyły się swoiste wydmy, w których nogi zapadały się po kolana.
- Jak myślisz, czemu powstańcy tak nas nienawidzą? - zapytała Genevieve z ponurą miną. - Tato bywa porywczy, zgoda, ale to jeszcze nie oznacza, że jest złym człowiekiem.
Louise pocieszyła młodszą siostrę uśmiechem. Wszyscy zwracali uwagę na podobieństwo między nimi - rzec by można, bliźniaczkami urodzonymi w odstępie czterech lat. Faktycznie: czasem miała wrażenie, że spogląda w lustro. Te same rysy twarzy i ciemne, bujne włosy, ten sam zgrabny nosek i niemal orientalne oczy. Genevieve była jednak niższa i troszkę pucołowata. A ostatnio jeszcze przejmująco markotna. W ciągu ostatniego tygodnia okazywała wyrozumiałość wobec zmiennych nastrojów starszej siostry, wystrzegając się słów, które mogłyby ją niepotrzebnie rozzłościć.
"Wpatruje się we mnie jak w obraz", pomyślała Louise. "Szkoda, że nie ma lepszego wzoru do naśladowania".
- Tu nie chodzi o tatusia ani o Kavanaghów - powiedziała. - Powstańcy chcą zmienić życie na Norfolku.
- Dlaczego? W hrabstwie Stoke wszyscy są szczęśliwi.
- W naszym hrabstwie nikt nie żyje w nędzy, ale odpowiedz sobie na jedno pytanie: Jak byś się czuła, gdybyś dzień w dzień, przez całe życie, musiała pracować w polu i patrzeć, jak dwie takie jak my zabawiają się przejażdżkami po okolicy?
Genevieve namyślała się krótką chwilę.
- Sama nie wiem.
- To by cię denerwowało, chciałabyś zamienić się miejscami.
- Chyba tak… - Uśmiechnęła się blado. - Potem oni by mnie denerwowali.
- Cały problem w tym, że zawsze są dwie strony.
- Ale słyszałaś, co ludzie mówią o powstańcach… - powiedziała niepewnie Genevieve. - Rano podsłuchałam rozmowę pokojówek. Mówiły straszne rzeczy. Szybko stamtąd uciekłam.
- Kłamały. Na pewno nasza rodzina najwcześniej wiedziałaby, co dzieje się w Bostonie. Pokojówki dowiedzą się ostatnie.
Genevieve uśmiechnęła się do siostry z nabożnym uwielbieniem.
- Jesteś taka mądra, Louise.
- Ty też jesteś mądra. Nie zapominaj, że mamy te same geny.
Genevieve znów się zaśmiała, po czym spięła konia do szybszego biegu. Za nią pognał ich owczarek Merlin, który roztrącał w biegu sterty brązowych płatków.
Kierując się w stronę odległego o milę Lasu Wardley, Louise odruchowo ponagliła wierzchowca do kłusa. Dawniej, kiedy było lato, siostry bawiły się tam w poszukiwaczy przygód, jednak niedawno ów las nabrał całkiem nowego uroku. Teraz wiązały się z nim wspomnienia Joshui Calverta… a także rzeczy, które razem robili wśród kamieni nad wodą. Wspomnienia wszystkich tych karygodnych aktów miłosnych, jakich powinna się wystrzegać prawdziwa szlachetnie urodzona dama na Norfolku. Aktów, których powtórzenia nie mogła się doczekać.
Ale to one właśnie sprawiły, że przez ostatnie trzy dni wymiotowała co rano. Za pierwszym i drugim razem niania, jak zwykle, okazała jej wielką troskę. Na szczęście dzisiaj Louise zdołała ukryć mdłości, inaczej powiadomiono by o wszystkim matkę. A wtedy rozpętałoby się piekło.
Na twarzy Louise odmalował się wyraz tęsknoty. Wszystko będzie dobrze, kiedy wróci Joshua. Od jakiegoś czasu powtarzała to jak hinduską mantrę.
Dobry Boże, nie znoszę tego czekania.
Genevieve miała już tylko ćwierć mili do lasu, a Louise sto jardów więcej, kiedy dał się słyszeć stukot pociągu. Hałas niósł się daleko w nieruchomym powietrzu. Nastąpiły trzy krótkie gwizdy, a po nim jeden długi - znak, że skład zbliżał się do otwartego przejazdu kolejowego w Collyweston.
Genevieve osadziła cuglami konia i zaczekała, aż siostra ją dogoni.
- Zaraz wjedzie do miasta! - wykrzyknęła dziewczynka.
Obie znały na pamięć rozkład jazdy. Pociąg osobowy zatrzymywał się w Colsterworth tylko dwanaście razy dziennie. Ten nie przyjechał zgodnie z planem.
- Wracają! - pisnęła Genevieve. - Tatuś przyjechał!
Jej podniecenie udzieliło się Merlinowi, który biegał wokół konia i szczekał radośnie.
Louise zagryzła wargę. Nie przychodziło jej do głowy żadne inne wyjaśnienie.
- Mam nadzieję.
- Mówię ci, że to oni!
- No dobrze, zobaczmy.


Położony wśród olbrzymich, genetycznie zmodyfikowanych cedrów, dwór Cricklade był imponującą budowlą z kamienia, wzniesioną na wzór wystawnych rezydencji w Anglii - równie odległej w przestrzeni, co i w czasie. Na oszklonych ścianach zdobnej oranżerii, wczepionej we wschodnie skrzydło domu, złote promienie Diuka układały geometryczne refleksy, gdy siostry przecinały biegnący niżej trawnik.
W kręgu drzew Louise zauważyła niezgrabny zielono-niebieski samochód terenowy, który prędko pokonywał długi żwirowy podjazd. Z radosnym okrzykiem na ustach popędziła konia. Na wsi tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na pojazd silnikowy. Nikt też nie jeździł tak szybko jak tato.
Louise wysforowała się przed siostrę. Dobre pół mili z tyłu wlókł się zmęczony Merlin. Do gazika upchało się sześć osób. Co prawda, za kierownicą z pewnością siedział tato, lecz wśród pasażerów nie było znajomych twarzy.
Gdy przed domem zaparkował pierwszy samochód, na podjeździe pojawiły się dwa następne. Marjorie Kavanagh, w licznej świcie służących, zbiegła szerokimi schodami, aby powitać przybyłych.
Louise zeskoczyła z siodła i puściła się biegiem do ojca. Zanim się zorientował, o co chodzi, zarzuciła mu ręce na szyję. Miał na sobie ten sam mundur milicyjny, co w dniu swego wyjazdu.
- Tatusiu! Jesteś cały i zdrowy! - Potarła policzkiem szorstką bluzę w kolorze khaki. Znowu czuła się jak pięcioletnia dziewczynka. Jej oczy wezbrały łzami.
On tymczasem znieruchomiał w jej namiętnym uścisku i spojrzał z ukosa. Kiedy podniosła na ojca rozkochany wzrok, zobaczyła cień zdziwienia na jego surowej, ogorzałej twarzy.
Straszna myśl zaświtała jej w głowie. Czyżby już wiedział o dziecku? Wtem jednak wykrzywił mu usta ohydnie fałszywy uśmiech.
- Cześć, Louise. Miło cię znowu zobaczyć.
- Proszę? - Cofnęła się dwa kroki. Co mu się stało? Zerknęła zdziwiona na matkę, która właśnie do nich dotarła.
Marjorie Kavanagh bystrym spojrzeniem objęła całą rozgrywającą się scenę. Grant wyglądał okropnie: był blady, zmęczony, dziwnie nerwowy. Cóż, na Boga, działo się w Bostonie?
Podeszła do męża, nie komentując oczywistej przykrości, jaką wyrządził Louise.
- Witaj w domu - mruknęła oschle. Dotknęła ustami jego policzka.
- Cześć, kochanie - odparł Grant Kavanagh tonem osoby najzupełniej obcej. Odwrócił się i niemalże z pokorą - co jeszcze wzmogło podejrzliwość Marjorie - skinął głową na jednego z towarzyszących mu mężczyzn. Nie pochodzili z tych stron, nawet nie mieli na sobie mundurów milicji z hrabstwa Stoke. Obok pierwszego hamowały dwa kolejne samochody. W nich też nie dostrzegła nikogo znajomego. - Marjorie, przedstawiam ci Quinna Dextera. Quinn jest… księdzem. Zatrzyma się u nas ze swoimi uczniami.
Ruchy młodzieńca, który wysunął się do przodu, od razu skojarzyły się Marjorie z nastoletnimi nicponiami, jakich czasem spotykała w Colsterworth. Ksiądz, akurat!
Quinn nosił luźne szaty z niezwykłego czarnego materiału. Wyglądały na habit mnicha-milionera, tylko krzyżyka nie dało się zauważyć. Twarz, pałająca uśmiechem spod ogromnego kaptura, była mimo to chłodna, pełna chytrości. Spostrzegła, że wszyscy inni dokładają starań, aby nie zbliżyć się zanadto do księdza.
- Ojciec Dexter. Intrygujące - powiedziała z nieukrywanym szyderstwem.  Zmrużył powieki i pokiwał głową w zamyśleniu, jakby przyjmował do wiadomości, że nie zdoła zamydlić jej oczu.
- Po co pan tu przyjechał? - zapytała Louise, ciężko dysząc.
- Damy w Cricklade schronienie sekcie Quinna - oświadczył Grant Kavanagh. - Boston jest zniszczony, więc zaproponowałem mu gościnę w naszej posiadłości.
- Co tam się właściwie wydarzyło? - spytała Marjorie. Dzięki temu, że w ciągu tylu lat narzucała sobie dyscyplinę, niezbędną jej pozycji, zdołała teraz zapanować nad głosem. W duchu pragnęła jednak chwycić Granta za kołnierz bluzy i wrzasnąć mu prosto w twarz. Kątem oka dostrzegła Genevieve, która zsunęła się z siodła i biegła przywitać się z ojcem. Jej delikatna buzia promieniała szczęściem. Zanim Marjorie otworzyła usta, Louise wyciągnęła rękę i zatrzymała w biegu młodszą siostrę. "I całe szczęście" - pomyślała Marjorie. "Trudno przewidzieć, jak tacy antypatyczni przybysze zareagują na widok rozradowanej dziewczynki".
Genevieve zrobiła płaczliwą minę, wpatrując się w swego zobojętniałego ojca oskarżycielskim wzrokiem. Louise wciąż obejmowała ją opiekuńczo ramieniem.
- Zamieszki ustały - oznajmił Grant. Nawet nie zauważył nadejścia Genevieve.
- To znaczy, że schwytaliście powstańców z Partii Pracy?
- Zamieszki ustały - powtórzył Grant jak automat.
Marjorie nie wiedziała, co począć w tej sytuacji. Z oddali dobiegało ujadanie Merlina, który nie okazywał nigdy tyle agresji. Stare spasione psisko zbliżało się ostrożnie do grupy ludzi.
- Nie ma na co czekać, zaczynamy! - oświadczył nagle Quinn. Ruszył prędko schodami ku szerokim dwuskrzydłowym drzwiom. Wokół nóg falowały mu ciężko długie fałdy szat. Służba dworu, którą ciekawość wywabiła na szczyt schodów, rozstąpiła się przed nim z pewnym niepokojem. Za księdzem skwapliwie podążyli jego towarzysze.
Twarz Granta wykrzywiła się z lekka, jakby chciał przeprosić Marjorie, gdy nowo przybywający wygrzebywali się z samochodów i maszerowali za swym niezwykłym przewodnikiem. Byli to w większości mężczyźni, każdy z jakimś zafrasowanym spojrzeniem.
"Zupełnie jakby szli na szubienicę" - pomyślała Marjorie. Niektórzy budzili zdziwienie swym ubiorem, który przypominał czasem historyczne mundury wojskowe: ciężkie szare płaszcze z szerokimi czerwonymi wyłogami i pozłacanymi taśmami. Próbowała przypomnieć sobie dawne lekcje historii, aż ujrzała w wyobraźni mgliste wizerunki niegdysiejszych niemieckich oficerów.
- Może byśmy weszli do środka? - zaproponował Grant, czym wprawił ją w zdumienie. W progu własnego domu Grant Kavanagh nie ograniczał się nigdy do próśb czy sugestii, tylko wydawał rozkazy.
Marjorie niechętnie skinęła głową i podeszła do męża.
- Wy tu na razie zostańcie - poleciła córkom. - Zaopiekujcie się Merlinem i zaprowadźcie konie do stajni. "Gdy tymczasem ja sprawdzę, co za wariactwo tutaj się wyprawia" - dokończyła w myślach.
Siostry tuliły się do siebie ze strachem, pełne wątpliwości.
- Tak, mamo - odparła posłusznie Louise. Szarpnęła Genevieve za czarną kurtkę jeździecką.
Przed samymi drzwiami Quinn przystanął, odwrócił się i potoczył wzrokiem po okolicy. Nurtowały go rozterki. Z fanatycznym zapałem rozpoczynał w Bostonie wielkie dzieło ewangelizacji Kesteven w duchu nauk Bożego Brata. Nikt nie mógł mu się oprzeć, kiedy uwalniał z więzów kryjącą się w sercu wężową bestię. Z zaświatów wracały jednak ogromne rzesze potępionych dusz; niektóre ośmielały się buntować, podczas gdy inne powątpiewały w głoszone przez niego słowo. W zasadzie mógł polegać jedynie na kilku najwierniejszych apostołach.
Członkowie sekty, którzy pozostali w Bostonie - gdzie uczyli moresu przybywające dusze, tłumacząc im, dlaczego zostały przywołane z zaświatów - słuchali rozkazów wyłącznie ze strachu. Z tego właśnie powodu wyruszył na prowincję. Pragnął przekazać założenia swej wiary wszystkim bez wyjątku istotom, żywym i umarłym, tej zaściankowej planety. Dopiero odpowiednio liczna grupa nawróconych, mających szczerą chęć wypełnienia misji poruczonej im przez Bożego Brata, gwarantowałaby ostateczny triumf doktryny.
Tymczasem w tych stronach, tak barwnie opisywanych przez Lukę Comara, czuł się jak na bezludziu. Niezmierzone połacie łąk i pól uprawnych, nieporadni chłopi w sennych wioseczkach - całkiem jak Lalonde, tylko w chłodniejszej strefie klimatycznej.
Jego plany sięgały znacznie dalej. Boży Brat nie zlecił mu prostej pracy. Konfederacja zrzeszała setki planet, które z utęsknieniem wyczekiwały na Jego słowo oraz przewodnictwo w ostatnim starciu z fałszywymi bogami z ziemskich wierzeń. Po bitwie miał nastąpić świt wiekuistej Nocy.
Po zmierzchu odpowiem sobie na pytanie, dokąd wiedzie mój szlak. Muszę poznać swą rolę w Jego planach.
Zatrzymał spojrzenie na siostrach Kavanagh; obie nie spuszczały z niego wzroku, siląc się na odwagę, gdy w obliczu tylu dziwnych wydarzeń trwoga padała na ich dom powoli i niepowstrzymanie, niczym śnieg w środku zimy. Starszą odda w nagrodę lojalnym członkom sekty, młodszą przekaże jakiejś powracającej duszy. Boży Brat umiał wszystko dobrze spożytkować.
Zapominając na chwilę o troskach, Quinn wszedł do dużego holu, gdzie jego oczy uradował widok królewskiego przepychu. Tej nocy będzie pławił się w bogactwie, dostarczy rozrywek swej wężowej bestii. Nie licowało to wprawdzie z jego powołaniem, któż by jednak pogardził odrobiną luksusu?
Ludzie dobrze znali swoje obowiązki, nadzór byłby zbyteczny. Wypłoszą z kryjówek służbę dworu i przygotują ciała na opętanie. W ciągu minionego tygodnia wielokrotnie powtarzali tę czynność. On sam do pracy przystąpi później: wybierze tych, którzy zasługują na dobrodziejstwo kolejnego życia i wejdą z nim w objęcia Nocy.


- Co to za…? - wyrwała się Genevieve, kiedy ostatni z zagadkowych gości zniknął we wnętrzu domostwa.
Louise położyła jej dłoń na usta.
- Chodźmy! - Pociągnęła dziewczynkę za ramię tak mocno, że ta o mało się nie przewróciła. Genevieve, chcąc nie chcąc, ruszyła za Louise. - Słyszałaś, co mama powiedziała. Musimy zająć się końmi.
- Tak, ale…
- O nic mnie nie pytaj, dobrze? Mama wszystkim się zajmie. - To jej wcale nie pocieszało. Czemu tato tak się zachowywał?
W Bostonie musiały dziać się straszne rzeczy, skoro tak się zmienił.
Louise odpięła kapelusik jeździecki i wsunęła go pod pachę. Niespodziewanie wokół domu zaległa cisza. Jakby zamykające się drzwi frontowe dały ptactwu sygnał do zaprzestania śpiewów. Nawet konie stały osowiałe.
Tę grobową martwotę przerwał dopiero Merlin, kiedy wbiegł na żwirową dróżkę. Przypadł do nóg Louise, zaszczekał żałosnym tonem, wywiesił język i zaczął głośno węszyć.
Louise ujęła lejce wierzchowców, po czym ruszyła do stajni. Genevieve pociągnęła za sobą Merlina, trzymając go za obrożę.
Obok budynku stajni, na tyłach zachodniego skrzydła domu, nie zastały żywego ducha - nawet dwóch młodych parobków, których zostawił tam pan Butterworth. Na bruku dziedzińca kopyta końskie robiły piekielny hałas, aż od ścian odbijało się głośne echo.
- Louise, to mi się wcale nie podoba - odezwała się smętnie Genevieve. - Ci koledzy tatusia są jacyś nienormalni.
- Poczekajmy, co powie mama.
- Weszła razem z nimi.
- Wiem. - Louise uświadomiła sobie, jak bardzo zależało matce, aby jej córki trzymały się z daleka od gości. Omiatając wzrokiem plac, zastanawiała się, co robić. Czy matka kogoś po nie przyśle, czy też same powinny wrócić do domu? Tato pewnie chciałby z nimi porozmawiać. Tamten tato, poprawiła się ze smutkiem.
Postanowiła zaprowadzić konie do boksu. W stajni zawsze było wiele do zrobienia: należało zdjąć siodła, wyszczotkować sierść zwierząt, dać im wody. Siostry zdjęły kurtki i zabrały się do pracy.
Pierwszy wrzask usłyszały dwadzieścia minut później, gdy odnosiły uprzęże. Przerażał tym bardziej, że wydarł się z piersi mężczyzny. Ochrypły okrzyk bólu przeszedł w jękliwe rzężenie.
Genevieve bez słowa przytuliła się do starszej siostry. Louise, czując jej drżenie, pogłaskała ją czule po głowie.
- To chyba nic strasznego - szepnęła.
Podkradły się do okna i wyjrzały na zewnątrz. Na dziedzińcu nic się nie poruszało. Szyby rezydencji były czarne i puste, pochłaniały całe światło Diuka.
- Pójdę sprawdzić, co się dzieje - oświadczyła Louise.
- Nie! - Genevieve przywarła całym ciałem do siostry. - Tylko nie odchodź, Louise! Proszę! - Łzy cisnęły się jej do oczu.
Louise objęła ją odruchowo ramieniem.
- W porządku, Gen, nie zostawię cię tutaj.
- Obiecujesz? Szczerze?
- Obiecuję! - Sama bała się nie mniej niż Genevieve. - Ale musimy się dowiedzieć, czego chce od nas mama.
Genevieve z wahaniem pokiwała głową.
- Skoro tak mówisz.
Louise przyjrzała się strzelistej, kamiennej ścianie zachodniego skrzydła. Jak by się zachował Joshua w podobnej sytuacji? Wyobraziła sobie rozkład pomieszczeń budynku: apartamenty domowników, przejścia dla służby. Tych pokoi i korytarzy tak dobrze, jak ona, nie znał nikt z wyjątkiem kamerdynera, no i może tatusia.
Ujęła dłoń Genevieve.
- Chodź! Spróbujemy dostać się do buduaru mamy, ale tak, żeby nikt nas nie zobaczył. Przecież kiedyś tam przyjdzie.
Wyszły chyłkiem na dziedziniec i skulone pod ścianą, dobiegły do małych zielonych drzwi, którymi wchodziło się do spiżarni na tyłach kuchni. Louise spodziewała się, że lada chwila ktoś za nimi krzyknie. Zdyszana, nacisnęła wielką żelazną klamkę i wśliznęła się do środka.
W spiżarni królowały worki z mąką i drewniane skrzynie, wypełnione po brzegi warzywami. Z wysoka, przez wąskie szczeliny oblepionych pajęczynami okien, wpadało mizerne szare światło.
Gdy Genevieve weszła do środka, Louise zamknęła drzwi na rygiel. Dwie zwyczajne, kuliste lampy pod sufitem zamrugały i zgasły.
- A to pech! - Louise chwyciła siostrę za rękę i razem, z najwyższą ostrożnością, zaczęły kluczyć między workami i skrzynkami.
W korytarzyku dla służby były biało otynkowane ściany i posadzka wyłożona kremowymi płytkami. Rozwieszone co dwadzieścia stóp lampy zapalały się i gasły w przypadkowej kolejności, przez co Louise kręciło się lekko w głowie, jakby kołysała się pod nią podłoga.
- Czemu tak się dzieje? - szepnęła trwożnie Genevieve.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Louise ponuro. Zawładnęło nią znienacka dojmujące uczucie osamotnienia. I pewność, że Cricklade już do nich nie należy.
Odstraszający korytarz doprowadził je do pomieszczenia, gdzie ponad sufit spiralnie wiły się żeliwne schodki.
Louise przez chwilę nasłuchiwała, czy ktoś nie schodzi na dół. Gdy zdobyła pewność, że są same, ruszyła pierwsza na górę.
W rezydencji główne korytarze różniły się zasadniczo od prostych przejść dla służby. Na lśniących deskach z żółtego drewna biegły pasy zielono-złotych dywanowych chodników, a na ścianach, w ostentacyjnie złoconych ramach, pyszniły się przykłady tradycyjnego malarstwa olejnego. W regularnych odstępach rozstawiono antyczne kufry - ozdobione delikatnymi przedmiotami rzemiosła artystycznego lub flakonami z ciętego kryształu, w których stały pachnące, ziemskie i ksenobiotyczne, kwiaty z tutejszej oranżerii.
Drugą stronę drzwi na szczycie schodków maskował panel ścienny. Louise otworzyła je ukradkiem i zajrzała do środka. Na końcu korytarza przez wielkie okno z witrażem wlewały się szerokie smugi kolorowego światła, ubarwiając ściany i sufit kraciastym deseniem. Grawerowane lampy roztaczały wątły bursztynowy blask. Ze wszystkich wydobywały się osobliwe buczące dźwięki.
- W pobliżu nikogo nie ma - powiedziała Louise.
Wyskoczyły z ukrycia i zatrzasnęły za sobą panel. Zaczęły skradać się w stronę buduaru matki.
Gdzieś w oddali rozbrzmiały krzyki. Louise nie wiedziała nawet, w której części domu. Z pewnością jednak nigdzie blisko. Dzięki Bogu.
- Lepiej wracajmy, Louise - poprosiła Genevieve. - Mama wie, że poszłyśmy do stajni. Będzie nas szukać.
- Dobrze, ale najpierw sprawdźmy, czy jej tutaj nie ma. Jeśli nie, to od razu wracamy.
Znów usłyszały okrzyki cierpienia, lecz tym razem cichsze.
Zostało im sześć kroków do drzwi buduaru. Louise zwalczyła strach i postąpiła krok do przodu.
- O Boże, nie! Nie, nie, nie! Grant, przestań! Dobry Boże, ratunku!
Louise struchlała ze zgrozy. Z pokoju dochodził głos matki. Krzyczała.
Genevieve przylgnęła przerażona do siostry. Otworzyła usta i pojękiwała płaczliwie. Lampy przed buduarem raptownie rozbłysły. Po kilku sekundach paliły się jaśniej niż Diuk w południe. Niebawem obie rozprysły się z brzękiem na drobne kawałeczki; mleczne szkło posypało się na dywan i podłogę.
Ponownie dał się słyszeć wrzask Marjorie Kavanagh.
- Mamo! - załkała Genevieve.
Krzyki się urwały. Zza drzwi doleciało głuche, nieokreślone stuknięcie, a potem słowa:
- Uciekaj, kochanie, uciekaj! Nie patrz na nic, tylko uciekaj!
Louise cofała się już z powrotem do ukrytych drzwi, ciągnąc za sobą wystraszoną, pochlipującą Genevieve. Wtem drzwi do buduaru rozwarły się, uderzone z taką siłą, że drewno popękało. Na korytarz wpadł zwarty snop upiornie zielonego światła. W obrębie blasku poruszały się patykowate cienie, szybko nabierające wyraźniejszych kształtów.
Ukazały się dwie postaci.
Louise aż się zakrztusiła. Poznała Rachel Handley, jedną z pokojówek. Wyglądała całkiem normalnie - jedynie kosmyki jej włosów, teraz ceglastoczerwonych, wiły się i skręcały powolnym, płynnym ruchem.
Obok przysadzistej dziewczyny stanął tato w mundurze milicjanta. Jego twarz jaśniała obcym, szyderczym uśmiechem.
- Chodź do mnie, córeczko! - wychrypiał wesołym tonem i zbliżył się do Louise. Dziewczyna była w stanie tylko kiwać bezradnie głową. Genevieve, wstrząsana dreszczami, osunęła się ze szlochem na kolana.
- No chodź, maleńka. - Jego głos przybrał miłą, aksamitną barwę.
Louise nie mogła stłumić łkania, które wkrótce mogło przerodzić się w jedno niekończące się wycie.
Ojciec zaśmiał się zjadliwie. Z tyłu, w nieziemskim zielonym świetle, przesunął się jeszcze jeden cień.
Louise stała w odrętwieniu; brakowało jej energii, by się choćby zdziwić. Dostrzegła panią Charlsworth. Jej niania bywała na przemian tyranem i zastępczą matką, powierniczką i zdrajczynią. Korpulentna osóbka w średnim wieku z przedwcześnie siwiejącymi włosami budziłaby lęk swym kamiennym obliczem, gdyby nie setki delikatnych zmarszczek, nadających rysom miękkość.
Dźgnęła Granta Kavanagha igłą do szydełkowania, mierząc w lewe oko.
- Odczep się od dziewczynek, czarcie z piekła rodem! - zawołała wyzywająco.
Louise nie pamiętała za dobrze, co potem nastąpiło. Krew i wstążki miniaturowych błyskawic. Rachel Handley wrzasnęła wniebogłosy. Kiedy błyskały szalone białe ognie, w całym korytarzu z ram obrazów olejnych sypało się potrzaskane szkło.
Louise zakryła uszy rękami, bojąc się, że hałas rozsadzi jej głowę. Światło przyciemniało. Gdy podniosła wzrok, na miejscu ojca zobaczyła przy Rachel niezgrabną człekopodobną postać w dziwacznej zbroi: czarne metalowe płytki były ozdobione czerwonymi znakami runicznymi i związane mosiężnymi drucikami.
- Ty diablico! - Zaatakował z impetem przerażoną panią Charlsworth. Z wizjera jego hełmu buchnął pomarańczowy dym.
Ręce Rachel Handley zaczęły się żarzyć. Odsłaniając zęby z wysiłku, zacisnęła rozcapierzone palce na policzkach pani Charlsworth. Skóra pod nimi zwęglała się i skwierczała. Pani Charlsworth cierpiała katusze. W końcu pokojówka ją puściła. Kobieta zatoczyła się wstecz, lecz zdążyła przekrzywić głowę i odszukać wzrokiem Louise. Uśmiechnęła się, choć łzy ciekły jej ciurkiem po zmaltretowanej twarzy.
- Uciekaj… - stęknęła.
Owo dramatyczne napomnienie zadziałało piorunująco na system nerwowy Louise. Przysunęła się plecami do ściany i dźwignęła na równe nogi.
Pani Charlsworth zmusiła usta do uśmiechu, kiedy pokojówka i rosły wojownik runęli na nią, aby zwieńczyć dzieło zemsty. Raz jeszcze uniosła niepozorną igłę.
Rachel wyszczerzyła zęby do swej ofiary; po jej rękach sunęły nici białego ognia. Małe kropelki oderwały się od czubków palców i pobiegły prosto ku obezwładnionej kobiecie, aby wgryźć się w wyblakły szary uniform. Z wnętrza brzęczącej zbroi dobył się gromki śmiech, gdy pani Charlsworth charczała z bólu.
Louise chwyciła siostrę pod pachę i podniosła ją z ziemi. Korytarz wypełniły rozbłyski światła i jęki torturowanej kobiety.
Tylko się teraz nie odwracać! Tylko się nie odwracać.
Przekręciła po omacku rygiel sekretnych drzwi. Otworzyły się bezszelestnie. Nie zastanawiając się nawet, czy kogoś nie ma na schodach, bez ceregieli pchnęła siostrę w panujący za nimi mrok.
Drzwi się zatrzasnęły.
- Gen! Gen! - Louise potrząsnęła zdrętwiałą dziewczynką. - Gen, musimy się stąd wydostać. - Nie doczekała się odpowiedzi. - Boże, ratuj! - Czuła nieodpartą chęć zwinięcia się w kłębek i wypłakania wszystkich swoich smutków.
Jeśli to zrobię, będzie po mnie. A ze mną umrze dziecko.
Ścisnęła mocniej dłoń Genevieve i pośpieszyła w dół po spiralnych schodach. Dziewczynka przynajmniej mogła się jeszcze ruszać. Pytanie tylko, co się stanie, jeśli ponownie napotkają jedno z tych… ni to zwierząt, ni ludzi.
Zeszły akurat do pomieszczenia u podnóża schodów, kiedy powyżej rozległ się głośny stukot. Louise puściła się biegiem do spiżarni. Genevieve próbowała dotrzymać jej kroku, pojękując żałośnie.
Stukot ustał, lecz chwilę po nim nastąpił donośny odgłos wybuchu. Po schodkach pomknęły wąsy niebieskich wyładowań elektrycznych, uziemione na czerwonych płytkach, z których kilka zarysowało się i popękało. Przygaszone lampy znów rozgorzały pełnym światłem.
- Prędzej, Gen! - krzyknęła Louise.
Wpadły do spiżarni i przez zielone drzwi wybiegły na dziedziniec. Merlin bez przerwy ujadał w otwartej furcie, prowadzącej na plac stajenny. Louise z miejsca ruszyła w jego stronę. Wszystkie nadzieje wiązała ze zdobyciem wierzchowca: w majątku nie miała sobie równych w sztuce jazdy konnej.
Pięć kroków przed wejściem do stajni spostrzegła, że ze spiżarni wyskakują dwie osoby: Rachel i jej ojciec. "Tyle, że to nie on" - pomyślała z rozpaczą.
- Wracaj, Louise! - zawołał ciemny rycerz. - Do mnie, kochanie! Tatuś chce cię przytulić!
Louise i Genevieve schroniły się w stajni. Merlin krótką chwilę rozglądał się po placu, po czym odwrócił się i prędko podążył za siostrami.
W drzwi uderzyły kule białego ognia; zamieniły się w świetlistą pajęczynę i rozbiegły po belkach z natarczywością palców drapieżnego gula. Czarna, błyszcząca farba pokrywała się pęcherzami i parowała, płomień pożerał deski.
- Odmykaj drzwi boksów! - krzyknęła Louise ponad rykiem żarłocznego ognia i kwikiem wystraszonych zwierząt. Musiała powtórzyć, zanim Genevieve odsunęła pierwszy rygiel. Koń wybiegł z przegrody na korytarz, który ciągnął się przez całą długość stajni.
Louise pośpieszyła na drugi koniec pomieszczenia. Merlin szczekał histerycznie. Ogień rozprzestrzeniał się od drzwi i zajął wnet słomę powiązaną luźno w żłobie. Pomarańczowe iskry sypały się jak deszcz w porywach huraganu. Pod sufitem pełzły ukradkiem ramiona gęstego dymu.
Z zewnątrz znowu dobiegały głosy, a w nich po połowie rozkazy i obietnice. Nie należało im ufać, gdyż kryły w sobie najczarniejszą zdradę.
Wśród zgiełku rozlegały się teraz na dziedzińcu przeraźliwe krzyki. Najwidoczniej kamraci Quinna rozpanoszyli się już po całym dworze; ostatni wolni ludzie ze służby byli jawnie wyłapywani i opętywani.
Louise dotarła do boksu, gdzie mieszkał należący do taty wspaniały czarny ogier. Tę rasę genetyczne modyfikacje doprowadziły do doskonałości, o jakiej mogły tylko marzyć sportowe czempiony z dziewiętnastego wieku. Rygiel gładko się odsunął. Złapała za uzdę, aby zwierzę nie wyrwało się samowolnie z przegrody. Koń parskał gniewnie, lecz dał się udobruchać. Żeby go dosiąść, Louise musiała wspiąć się na belę siana.
Pożar szerzył się w zastraszającym tempie. Paliło się kilka boksów; ze starych twardych belek wystrzeliwały dzikie płomienne odrosty. Merlin ujadał i cofał się przed nimi bojaźliwie. Przeszło pół tuzina koni z żałosnym rżeniem dreptało w przejściu. Płomienie odcięły zwierzętom drogę ucieczki, huczące piekło odsuwało je coraz dalej od jedynego wyjścia ze stajni. Louise nie widziała siostry.
- Gdzie jesteś? - zawołała. - Hej, Gen!
- Tu jestem! Tutaj! - Głos dochodził z pustego boksu.
Louise kierowała ogiera do wyjścia, wrzeszcząc opętańczo na zagradzające jej drogę przerażone konie. Dwa stanęły dęba na widok nowego, niespodziewanego zagrożenia. Zwierzęta zaczęły przesuwać się gromadą w stronę płomieni.
- Prędzej! - wrzasnęła Louise.
Gdy pojawiła się szansa, Genevieve wyskoczyła z boksu. Louise pochyliła się i złapała siostrę. Z początku wydawało się, że źle oceniła ciężar dziewczynki: sama zaczęła zsuwać się z siodła. Genevieve uczepiła się jednak grzywy ogiera, który głośno zarżał. Louise bała się, że kręgosłup jej pęknie albo wyrżnie głową o kamienne płyty. Na szczęście Genevieve podciągnęła się i usiadła okrakiem na karku zwierzęcia.
Dziwny ogień strawił niemal doszczętnie drzwi stajni. Resztki desek wyginały się na rozżarzonych zawiasach, aż i one z trzaskiem runęły na ziemię.
A skoro rozszalałe płomienie chwilowo uspokoiły się, konie postanowiły skorzystać z okazji i wyrwać się z matni. Louise spięła piętami ogiera, zmuszając go do pośpiechu. Wierzchowiec wspaniale przyspieszył. Krzyknęła, gdy żółte języki ognia musnęły jej lewą rękę i nogę. Przed nią Genevieve piszczała, zaciekle gasząc ogień na bluzce. Dał się wyczuć swąd spalonych włosów. W przejściu wisiały zwiewne smugi dymu, które oplatały twarz i kłuły w oczy.
Ostatecznie siostry wydostały się na wolność, minąwszy otwór drzwiowy, okolony wieńcem płomyków wgryzających się w nadżartą konstrukcję. Z przodu inne konie wyskoczyły na świeże powietrze, w blask wiszącego nisko słońca. W niewielkim oddaleniu czekał zwalisty rycerz w ciemnej mozaikowej zbroi. Ze szczelin jego hełmu nadal ulatywały kosmyki pomarańczowego dymu. Iskry białego ognia tańczyły po uniesionych pancernych rękawicach. Na wymierzonym w dziewczyny palcu wzbierał ogień.
Nie sposób było jednak zawrócić stada spłoszonych koni. Pierwszy przebiegł dosłownie o cale od rycerza. Zdając sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, mimo swej energistycznej mocy, wolał uskoczyć w bok. Popełnił błąd. Gdyby stał niewzruszenie, drugi koń może by go ominął, a tak zderzył się z nim czołowo. Zwierzę, kwicząc, runęło na ziemię. Przednie nogi pękły mu z ohydnym trzaskiem, gdy impet pchał je naprzód. Rycerz poleciał na bok, kręcąc się w powietrzu. Wylądował ciężko, odbił się dobrą stopę od brukowanej nawierzchni i dopiero wtedy spoczął nieruchomo. Zbroja natychmiast znikła, ukazując ciało Granta Kavanagha, ciągle odziane w mundur milicyjny. Materiał był wszakże dziurawy i poplamiony krwią tryskającą z otwartych ran.
Na ten straszny widok Louise szarpnęła instynktownie za lejce, aby się zatrzymać. Tatusiowi stała się krzywda!
Wypływ krwi został jednak prędko zatamowany. Poszarpane rany zaczęły się zabliźniać. Porwany mundur sam się zszywał. Zakurzone, porysowane buty ze skóry zabłysły metalicznie. Kavanagh potrząsnął głową i chrząknął, zły i trochę jeszcze oszołomiony.
Louise przypatrywała się chwilę zdumiona, jak ranny wspiera się na łokciach i podnosi. Spięła konia, aby jak najszybciej stąd uciec.
- Tato! - krzyknęła Genevieve głosem pełnym boleści.
- To nie on! - wycedziła Louise przez zaciśnięte zęby. - Teraz to ktoś zupełnie inny. Potwór zaprzedany diabłu.
Na skraju dziedzińca stała Rachel Handley. Jej wężowe włosy wyginały się energicznie w powietrzu.
- Prawie wam się udało! - Śmiała się drwiąco z rękami na biodrach. Jedną dłoń uniosła i skierowała na siostry. Wokół nadgarstka zapalił się groźny biały ogień, wysuwający się z palców jak szpony. Basowy rechot dziewczyny odcinał się wyraźnie od żałosnego ujadania Merlina, gdy przyglądała się przerażonej minie Louise.
Pocisk z białego ognia, który trafił Rachel Handley cal nad lewym okiem, został wystrzelony gdzieś zza pleców Louise. Przeszywając na wylot głowę pokojówki, rozerwał mózg na strzępy. Tył głowy rozprysł się wśród potoków poczerniałej krwi i szybko gasnących fioletowych płomieni. Chwilę jeszcze stała prosto, potem mięśnie zaczęły drgać, aż na koniec zwiotczały. Pochyliła się. Jasna krew buchnęła z resztek zmasakrowanej, dymiącej czaszki.
Louise odwróciła wzrok. Nie licząc zamroczonej postaci ojca, usiłującego nieporadnie podnieść się na nogi, dziedziniec sprawiał wrażenie wyludnionego. Z góry spoglądała na nią setka pustych okien. Nad dachami niosły się słabnące echa ludzkich wrzasków. Z głębi budynku stajni wylewało się z hukiem morze płomieni.
Ciałem Genevieve znów targały konwulsje; zanosiła się niepowstrzymanym szlochem. Troska o los siostry pozwoliła Louise błyskawicznie uporządkować myśli. Raz jeszcze ścisnęła stopami boki ogiera, ominęła łukiem odrażającego trupa i opuściła dziedziniec.


W pokoju gościnnym na drugim piętrze Quinn Dexter obserwował przez okno dziewczynę, która na wspaniałym czarnym rumaku na łeb na szyję przemierzała łąki w stronę pobliskich pagórków. Chociaż dysponował nieprzeciętnymi zdolnościami energistycznymi, z tej odległości nie mógł już zaszkodzić uciekającym siostrom.
Wykrzywił usta z niesmakiem. Ktoś im pomógł. Tylko dlaczego? Zdrajca przecież wiedział, że nie ujdą bezkarnie. Boży Brat miał na wszystko oko. I tak w końcu każda dusza stanie przed jego obliczem.
- Pojadą do Colsterworth, bo gdzieżby indziej? - powiedział. - O kilka godzin odwleką to, co i tak nieuniknione. Większość tej lichej mieściny jest już w naszych rękach.
- Też tak myślę - odparł stojący przy nim chłopiec.
- Wkrótce zdobędziemy cały świat - mruknął Quinn. Tylko co później? Odwrócił się z wyniosłym uśmiechem. - Cieszę się, że znowu jesteś przy mnie. Zadziwiające. Pewnie to rodzaj nagrody…
- Kocham cię, Quinn - powiedział bez ogródek Lawrence Dillon. Ciało chłopca stajennego, którego niedawno opętał, było nagie. Po ranach otrzymanych podczas opętania, na smagłej skórze pozostały już tylko blade, różowe blizny.
- Nie miałem innego wyjścia na Lalonde. Sam dobrze wiesz, że nie mogliśmy cię zabrać.
- Wiem, Quinn - odparł Lawrence z uwielbieniem. - Tylko bym zawadzał. Byłem słaby. - Uklęknął u stóp Quinna i rozpalonym wzrokiem spojrzał na twarde rysy odzianej w czerń postaci. - Ale teraz jestem silniejszy. Teraz mogę ci pomóc. Będę taki jak kiedyś, tylko lepszy. Cały wszechświat ukorzy się przed tobą, Quinn.
- Pewnie… - Quinn Dexter napawał się tą myślą. - Zmuszę do tego tę hołotę.


Datawizyjny alarm wyrwał Ralpha Hiltcha z niespokojnego snu. Był kierownikiem placówki ESA, przydzielono mu więc tymczasową kwaterę w mesie oficerskiej Królewskich Sił Powietrznych. Chłodne, mało przytulne otoczenie tudzież nerwy rozdygotane po dostarczeniu na Guyanę Geralda Skibbowa sprawiły, że leżał na pryczy z mętlikiem w głowie, wspominając wczorajszą trzygodzinną sesję dochodzeniową. Aby odprężyć ciało, musiał uruchomić łagodny program uspokajający.
Przynajmniej nie dręczyły go koszmary… aczkolwiek raz po raz nawiedzała go w myślach Jenny. Ostatnia utrwalona w pamięci scena z misji: Jenny przywalona ciężarem małpoludów wysyła kod samozniszczenia do przypiętej u pasa wysoko wydajnej baterii. Takich scen nie trzeba przechowywać w nanosystemowej komórce pamięciowej, aby zachowały swą ostrość. Jenny uznała, że to najlepsze wyjście. Ale czy miała rację? W czasie podróży na Ombey niejednokrotnie zadawał sobie to pytanie.
Zwiesił nogi z pryczy i przeczesał palcami dawno nie myte włosy. Procesor sieciowy informował, że na Guyanie zaczął obowiązywać alarm stopnia trzeciego.
- Co znowu, do cholery? - Jakby się nie domyślał.
Neuronowy nanosystem zawiadomił go o sygnale z biura ESA na Ombey. Sam dyrektor Roche Skark prosił o rozmowę. Pełen najgorszych przeczuć Ralph otworzył szyfrowany kanał łączności z procesorem sieciowym. Nie musiał mieć zdolności parapsychicznych, by wiedzieć, że usłyszy niepomyślne wieści.
- Ledwie tu przyleciałeś, a już czeka cię praca - przekazał datawizyjnie Roche Skark. - Wybacz, ale mamy sytuację awaryjną. Potrzebujemy kogoś z twoim doświadczeniem.
- Słucham, sir.
- Wszystko wskazuje na to, że wirus zasekwestrował trzech pracowników ambasady, których przywiózł "Ekwan". Polecieli już na planetę.
- Co?! - Ralpha przejął dreszcz grozy. Tego jeszcze brakowało, żeby to diabelstwo rozlazło się w Królestwie. Uchowaj Boże! - Czy to sprawdzona wiadomość?
- Tak. Przed chwilą uczestniczyłem w posiedzeniu komisji bezpieczeństwa Tajnej Rady. Przewodniczyła księżna i to ona osobiście wprowadziła alarm trzeciego stopnia.
Ralph przygarbił się, załamany.
- Boże, to ja ich tu zabrałem.
- Nie mogłeś wiedziałeś, jak to się potoczy.
- Przecież od tego jestem, żeby wiedzieć. Do licha, na Lalonde człowiek staje się ospały.
- Na twoim miejscu każdy z nas postąpiłby tak samo.
- Tak, sir. - Żałował, że nie może przesłać datawizyjnie ironicznego parsknięcia.
- Na szczęście depczemy im po piętach. Admirał Farquar i Jannike Dermot, moja droga koleżanka z ISA, radzą sobie znakomicie przy wprowadzaniu procedur bezpieczeństwa. Przypuszczalnie tych troje z ambasady wyprzedza cię tylko o siedem godzin.
Ralph zatopił twarz w dłoniach, wyobrażając sobie szkody, jakie w ciągu siedmiu godzin mógł wyrządzić każdy z tych odmieńców.
- Mają dość czasu, żeby zainfekować mieszkańców planety. - Do jego przytępionej strachem świadomości zaczęły docierać wnioski. - Zarażonych będzie przybywać lawinowo.
- Całkiem możliwe - przyznał dyrektor. - Jeśli nie uda się w porę powstrzymać zarazy, porzucimy cały kontynent. Służby kwarantannowe są w pełnej gotowości, a policja otrzymuje wskazówki, jak radzić sobie z zaistniałą sytuacją. Chcę, żebyś był na miejscu, pogonił opieszałych, nastraszył wątpiących.
- Tak, sir. Czy w ramach obowiązków mam osobiście ścigać zbiegów?
- Owszem. Lecisz na kontynent Ksyngu jako doradca tamtejszych władz cywilnych, ale ja pozwalam ci przeprowadzać dowolne akcje w terenie. Pamiętaj tylko, żeby nie narażać się na infekcję.
- Dziękuję, sir.
- Nie muszę ci chyba mówić, Ralph, że włosy mi się jeżą ze strachu, gdy pomyślę o tym wirusie energetycznym. On musi coś poprzedzać, jest pierwszym etapem inwazji, o której nic nie wiemy. Moim obowiązkiem jest chronić Królestwo przed tego typu zagrożeniami. I twoim - dobrze o tym wiesz. Dlatego musisz ich powstrzymać, Ralph. Strzelaj bez pytania, w razie potrzeby oczyszczę cię z zarzutów.
- Załatwione, sir.
- Doskonale. Admirał wyznaczył aeroplan, którym zabierzesz się na kosmodrom w Pasto. Odlot za dwanaście minut. Zaraz skompletuję dla ciebie pełen zestaw informacji na temat bieżącej sytuacji. Otrzymasz go w drodze. Dasz mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował.
- Chciałbym zabrać Willa Danzę i Deana Folana. Niech dostaną pozwolenie na użycie broni. Wiedzą, jak walczyć z ludźmi, którzy zostali zasekwestrowani. Wezmę też Cathala Fitzgeralda. Widział na własne oczy, do czego jest zdolny ten wirus.
- Dostaną pozwolenie, zanim wylądują.


Duchessa wstawała już nad widnokręgiem, kiedy pokazały się pierwsze zabudowania Colsterworth. Czerwony karzeł znajdował się dokładnie naprzeciwko Diuka; oba słońca starały się okryć ziemię własną niepowtarzalną barwą.
W tym pojedynku wygrywała Duchessa: wznosiła się na niebo, podczas gdy Diuk chował się za linią horyzontu. Wschodnie zbocza pagórków, wcześniej soczyście zielone, teraz zaczynały uzyskiwać purpurowe zabarwienie. Miejscowe, podobne do świerków drzewa, które rosły przy żywopłotach z modyfikowanych głogów, wyglądały jak szaroniebieskie słupy. Ściemniała nawet hebanowa sierść ogiera.
Złocista poświata Diuka cofała się przed naporem czerwonego blasku.
Zachód głównej gwiazdy układu po raz pierwszy w życiu nie podobał się Louise. Noc Duchessy była zazwyczaj porą magiczną, kiedy swojski świat przeobrażał się w krainę tajemniczych cieni i orzeźwiającego powietrza. Tym razem jednak ów czerwony wystrój wytwarzał ciężką, złowrogą atmosferę.
- Myślisz, że ciocia Dafnia będzie w domu? - zapytała Genevieve chyba już po raz piąty.
- Na pewno będzie - odpowiedziała Louise.
Musiało upłynąć pół godziny, zanim dziewczynka przestała płakać po ucieczce z Cricklade. Louise przez całą drogę wymyślała słowa pociechy, dzięki czemu prawie zapomniała o własnym strachu. W sumie dość łatwo oderwała myśli siostry od niedawnych wydarzeń. Nie wiedziała tylko, co powiedzieć ciotce Dafnii. Jeżeli wyzna prawdę, wezmą ją za obłąkaną, lecz w tym przypadku popłacała szczerość. Wysłane do Cricklade siły porządkowe musiały być dobrze uzbrojone i świadome niebezpieczeństwa. Należało przekonać burmistrza i komisarza okręgowego, że mają do czynienia ze śmiertelnym wrogiem, a nie bzdurnymi wymysłami rozhisteryzowanej nastolatki.
Na szczęście nosiła nazwisko Kavanaghów. Ludzie musieli jej słuchać. I oby, dobry Boże, we wszystko uwierzyli.
- To pożar? - spytała Genevieve.
Louise podniosła wzrok. Miasto targowe położone było w płytkiej dolinie i miało długość kilku mil - rozrosło się w miejscu, gdzie linia kolejowa przecinała rzekę. Życie biegło sennie wśród szeregów ładnych domków i małych, zadbanych podwórek. Rezydencje zamożnych rodzin okupowały wschodnie stoki, skąd roztaczał się najlepszy widok na okolicę. Przy nabrzeżu, w dzielnicy przemysłowej powstał zlepek magazynów i niewielkich fabryczek.
W centrum miasta unosiły się trzy wysokie słupy brudnego dymu. U podstawy jednego z nich błyskały płomienie. Niezwyczajnie jasne płomienie. Cokolwiek to był za budynek, jarzył się jak roztopione żelazo.
- O, nie… - westchnęła Louise. - Tylko nie tutaj. - Patrzyła, jak obok najbliższego magazynu przepływa jedna z długich barek rzecznych. Pokład był oświetlony, pokrytą brezentem ładownię przykrywała chmura brązowego dymu. Wydawało się, że wybuchają beczki. Ludzie skakali za burtę i docierali wpław do brzegu.
- I co teraz? - zapytała Genevieve płaczliwym głosem.
- Zastanowimy się. - Louise nie brała dotychczas pod uwagę, że w innych miejscach poza Cricklade również mogą się dziać straszne rzeczy. Ale przecież tato i ten budzący niepokój młody ksiądz musieli zatrzymać się w Colsterworth. A przedtem… Myśl, że wszystko zaczęło się w Bostonie, zmroziła krew w jej żyłach. Przecież wielokrotnie mówiono, że sympatycy Partii Pracy nie byliby w stanie przeprowadzić sami zbrojnego spisku. Może cała wyspa miała paść łupem demonów w ludzkiej skórze?
A jeśli tak, to gdzie szukać schronienia?
- Patrz! - Genevieve wyciągnęła palec. Jedną z dróg wylotowych pośpiesznie wytaczał się z miasta wóz cygański. Powożąca na stojąco kobieta okładała batem zad ciężkiego konia pociągowego. Wiatr zaciekle tarmosił jej białą sukienkę. - Ona ucieka! - krzyknęła Genevieve. - Jeszcze jej nie złapali!
Louise mogła zdać się teraz na opiekę osoby dorosłej, co ją cudownie podnosiło na duchu. "Nawet jeśli to tylko prosta Cyganka" - pomyślała trochę wyniośle. Ale czyż Cyganie nie znali się na czarach? Służący we dworze powiadali, że praktykują zakazane obrzędy. Może wiedzieli też, jak się bronić przed demonami?
Objęła spojrzeniem całą drogę przed rozpędzonym wozem, aby określić mniej więcej, gdzie nastąpi spotkanie. W bezpośredniej bliskości wozu trakt był pusty, lecz trzy czwarte mili od miasta znajdowało się duże gospodarstwo.
Przez otwartą bramę wybiegły spłoszone zwierzęta: świnie, jałówki, trzy konie z rasy szajrów, a nawet labrador. W oknach domostwa raz za razem rozbłyskiwało biało-niebieskie światło, którego snopy wydostawały się na zewnątrz - osobliwie jaskrawe pod szkarłatnym nieboskłonem.
- Wjedzie prosto na nich! - jęknęła Louise. Kiedy ponownie spojrzała na wóz, minął właśnie pędem ostatnie zabudowania miasta. Cyganka nie mogła widzieć gospodarstwa, przeszkadzały jej w tym liczne zakręty i przydrożne drzewa.
Louise oceniła odległość dzielącą ją od gościńca i szarpnęła za uzdę.
- Trzymaj się! - ostrzegła siostrę.
Ogier zerwał się do biegu, czerwonoszara trawa uciekała spod kopyt. Napotkane ogrodzenie przeskoczył jakby od niechcenia. Siostry zatrzęsły się na grzbiecie zwierzęcia, młodsza krzyknęła z bólu.
A tymczasem na drodze, za wozem, pokazała się roześmiana gromada ludzi; dreptali między dwiema kępami zmodyfikowanych genetycznie białych brzóz, które wyznaczały oficjalną granicę miasta. Wyglądało na to, że nie chcą albo nie mogą wyjść na otwarte pole. Za uciekającym wozem, niczym połyskliwe gwiazdy, pomknęły białe ogniste błyskawice, które wypaliły się po kilkuset jardach.
Oczy Louise wezbrały łzami, gdy patrzyła bezradnie, jak ludzie wychodzą z gospodarstwa i kierują się w stronę Colsterworth. Cyganka nadal nie zdawała sobie sprawy z grożącego jej niebezpieczeństwa.
- Krzyczmy! Musi się zatrzymać! - zwróciła się do siostry.
Ostatnie trzysta jardów przebyły z donośnym wrzaskiem.
Na próżno. Dopiero kiedy były na tyle blisko wozu, że widziały pianę na pysku srokatego konia, wpadły w oko Cygance. Ta jednak, chociaż ściągnęła nieco wodze, jeszcze teraz nie chciała się zatrzymać. Potężne zwierzę zwolniło, przechodząc z szalonego galopu do rozsądniejszego kłusa.
Ogier płynnym susem przesadził żywopłot wraz z przyległym rowem. Louise okręciła konia, aby zrównać się z wozem. Ze środka drewnianej, jaskrawo pomalowanej konstrukcji dobiegał okropny brzęk i stukot, jakby złośliwi klauni żonglowali tam całym kuchennym zestawem garnków i patelni.
Cyganka miała długie kruczoczarne włosy, rozwiane teraz na plecach, oraz ogorzałą twarz z okrągłymi policzkami. Jej biała, płócienna sukienka nosiła ślady potu. Zmierzyła siostry hardym spojrzeniem dzikich oczu i wykonała jakiś znak w powietrzu.
Czyżby rzuciła urok? - zastanawiała się Louise.
- Stój! - zawołała błagalnie. - Proszę, zatrzymaj się! Oni są już przed tobą! Tylko popatrz!
Cyganka wyprostowała się i - przenosząc wzrok nad podskakującą głową konia - przyjrzała się okolicy. Do gospodarstwa zostało ćwierć mili, lecz tamtejsi ludzie nagle gdzieś znikli.
- Skąd wiesz? - odkrzyknęła.
- Po prostu się zatrzymaj! - pisnęła Genevieve z zaciśniętymi kurczowo piąstkami.
Carmitha obrzuciła dziewczynkę badawczym wzrokiem, co widać pomogło jej powziąć decyzję. Kiwnęła głową i szarpnęła cuglami.
Wtedy to z przeraźliwym chrupotem pękła przednia oś wozu.
Carmitha zdążyła uchwycić się drewnianej poręczy, zanim pochylił się przód pojazdu. Cały świat się przekręcił, gdy z dołu buchnął snop iskier. Rozległ się ostatni trzask i oto wóz zatrzymał się ze zgrzytem. Obok konia zaprzęgowego - Oliviera - potoczyło się przednie koło, by sturlać się do wyschniętego rowu.
- Cholera! - Wbiła spojrzenie w dziewczyny na rosłym czarnym koniu, oglądając brudne od sadzy bluzki i posępne, umorusane twarze. Tak, to musiały być one. Sądziła, że powinny być nieskazitelnie czyste, ale przecież mogła się mylić. Wolała nie ryzykować. Niespójne historie babki o świecie duchów były niczym więcej jak ogniskowymi opowieściami, które miały bawić i straszyć małe dzieci. Niektóre słowa staruszki przetrwały jednak w pamięci Cyganki; toteż uniosła ramiona i przygotowała się do wygłoszenia zaklęcia.
- Co pani wyprawia?! - wrzasnęła na nią starsza dziewczyna. - Musimy stąd uciekać, i to zaraz!
Carmitha, zmieszana, zmarszczyła czoło. Dziewczęta wyglądały na przestraszone - i nie dziwota, jeśli widziały bodaj dziesiątą część tego, co ona. Może nie zatraciły jeszcze człowieczeństwa? Ale jeśli to nie one uszkodziły wóz…
Odwróciła się gwałtownie, słysząc chichot. Mężczyzna wyszedł z drzewa, które rosło po drugiej stronie drogi. Dosłownie. Deseń kory rozmył się na jego ciele, a zamiast niego pojawił się przedziwny zielony ubiór: rękawy ze szmaragdowego jedwabiu, kubraczek z zielonkawożółtej wełny zapinany na duże mosiężne guziki, śmieszny spiczasty kapelusz filcowy z dwoma białymi piórami.
- Gdzież to się wybieracie, piękne damy? - Pokłonił się nisko i machnął kapeluszem.
Carmitha zmrużyła oczy. Jego ubranie faktycznie było zielone. A nie powinno być w tym świetle.
- Uciekajcie! - krzyknęła na dziewczyny.
- Och, nie! - odezwał się nieznajomy urażonym tonem, niczym gospodarz, któremu wymawia się brak gościnności. - Zostańcie, proszę!
Z drzewa z gniewnym ćwierkaniem sfrunął ptaszek. Złożył przy ciele skórzaste skrzydła i zanurkował w stronę ogiera. Z ogona pryskały z sykiem niebieskie i fioletowe iskry, pozostawiając po sobie cienkie zielonkawe smużki dymu. Organiczny pocisk o włos minął koński łeb i z cichym plaśnięciem wrył się w ziemię.
Louise i Genevieve pogłaskały odruchowo ogiera, aby uspokoić strwożone zwierzę. Na gałęzi świerka siedziało w rzędzie kolejnych pięć ptaków, które nagle zaprzestały śpiewów.
- Co więcej: nalegam, żebyście zostały. - Ubrany na zielono człowiek uśmiechnął się czarująco.
- Pozwól odejść dziewczętom - zwróciła się do niego spokojnie Carmitha. - To jeszcze dzieci.
Zatrzymał wzrok na Louise.
- Ale jak pięknie dojrzewają. Nie mam racji?
Louise struchlała.
Carmitha zamierzała dyskutować, może nawet błagać. Gdy jednak zobaczyła czterech ludzi nadchodzących drogą od strony farmy, wszelki opór wydał jej się daremny. Również ucieczka nie wchodziła w rachubę. Widziała, co kule białego ognia mogą zrobić z ludzkim ciałem. Po co dodatkowo cierpieć?
- Przykro mi, dziewczęta - powiedziała z rezygnacją.
Louise uśmiechnęła się do niej blado, po czym spojrzała na nieznajomego.
- Tylko mnie tknij, chamie, a mój narzeczony każe ci żreć własne jaja.
Genevieve odwróciła się, by zmierzyć siostrę zdumionym spojrzeniem. Po chwili pojaśniało jej oblicze. Louise puściła do niej oko. Nawet puste pogróżki dodawały otuchy.
Człowiek w zieleni wesoło zachichotał.
- A niech to, miałem cię za przykładną, młodą damę.
- Pozory mylą - odparła chłodno.
- Z chęcią nauczę cię moresu. Osobiście dopilnuję, żeby twoje opętanie trwało kilka ładnych dni.
Louise zerknęła na czterech ludzi z farmy, którzy stali przy uspokojonym koniu zaprzęgowym.
- Widzę, że gromadzisz przy sobie znaczne siły. Aż taki strach w tobie wzbudzam?
Człowiek w kapeluszu nagle spoważniał, sztuczny uśmiech znikł z jego twarzy.
- Mam pomysł, suko! Zerżnę twoją siostrzyczkę, a tobie każę patrzeć.
Louise wzdrygnęła się i pobladła.
- No, dość tego dobrego! - odezwał się jeden z mężczyzn przybyłych z farmy, podchodząc do odzianego w zieleń człowieka.
Miał pałąkowate nogi, a kiedy stawiał kroki, ramiona lekko wędrowały mu to w jedną, to w drugą stronę. Louise od razu zauważyła, jaki jest przystojny - ze swą ciemną karnacją i czarnymi kręconymi włosami, zawiązanymi w mały kucyk. Muskularne ciało nadawało mu wygląd siłacza. Musiał mieć co najwyżej dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat, a więc był rówieśnikiem Joshui. Jego przeraźliwie staroświecki, granatowy surdut miał z tyłu spiczaste poły wydłużone do kolan. Surdut leżał na żółtej kamizelce i białej, jedwabnej koszuli z maleńkim, wywijanym do środka kołnierzykiem. Całość wieńczył czarny, marszczony krawacik. Strój, mimo swej cudaczności, wyglądał elegancko.
- Coś cię gryzie, chłopaczku? - zapytał ze wzgardą człowiek w kapeluszu.
- To chyba widać, proszę pana. Nie mieści mi się w głowie, żeby dżentelmen, choćby i pańskiego pokroju, rzucał groźby pod adresem trzech zastraszonych dam.
Ubrany na zielono mężczyzna wyszczerzył zęby.
- Co ty powiesz. - Strzelił z palców białym ogniem.
Świetliste włócznie rozeszły się po granatowym surducie nowo przybyłego jak szerokie, agresywne macki. On jednak stał niezachwianie, a oplatające go wieńce białego żaru nie wyrządzały mu krzywdy. Zdawało się, że ma na sobie niewidoczny szklany pancerz.
Niezrażony niepowodzeniem napastnik zamierzył się do ciosu pięścią. Nie dosięgnął wszakże swego adwersarza, który wykonał błyskawiczny unik, a następnie rąbnął go w pierś. Potężne uderzenie złamało mu trzy żebra. Musiał posłużyć się energistyczną mocą, aby uśmierzyć ból i zagoić rany.
- Niech to diabli! - Splunął, niepomiernie zdumiony tą niewytłumaczalną zajadłością ze strony kogoś, kto zaliczał się przecież do grona jego kamratów. - Zwariowałeś, czy co?
- Bynajmniej, proszę pana - odrzekł zwycięzca, zasłaniając się bokserską gardą. - Bronię honoru dam.
- Nie, ja chyba śnię! Ale dobrze, opętamy je i zapomnimy o sprawie. Zgoda? Wybacz, że się uniosłem, lecz ta dziewucha ma niewyparzoną gębę.
- Nie, proszę pana. Nie zapomnę tych gróźb, co tu przed chwilą padły. Nasz Pan wprawdzie uznał, że nie jestem godzien żyć w niebie, ale przecież nie uważam się za bydlaka, który dopuściłby się gwałtu na tym delikatnym kwiatuszku.
- Delikatnym?… Chybaś zmysły postradał, do cholery!
- Pan się myli.
Mężczyzna wyrzucił ręce w powietrze i zwrócił się do pozostałej trójki, która czekała nieopodal.
- Ruszcie się! Przypalmy mu ten tępy móżdżek i niech wraca w zaświaty! A może macie w nosie prośby tych, którzy chcą wrócić na świat? - dodał znacząco.
Wszyscy trzej popatrzyli na siebie z konsternacją.
- To prawda, możecie mnie pokonać - rzekł mężczyzna w granatowym surducie. - Ale jeśli będę musiał wrócić do przeklętej pustki, zabiorę z sobą przynajmniej jednego z was. A zatem proszę, kto na ochotnika?
- Mnie to nie bawi - bąknął jeden z trójki, po czym spokojnym krokiem udał się w stronę miasta.
Rosły mężczyzna utkwił w pozostałych pytające spojrzenie. Obaj potrząsnęli ramionami i ruszyli swoją drogą.
- Co się z wami dzieje?! - ryknął za nimi mężczyzna w kapeluszu.
- To już chyba tylko pytanie retoryczne.
- Kimże ty jesteś, do diabła?
Na chwilę cień wątpliwości przysłonił ujmujące oblicze młodzieńca. Oczy patrzyły z boleścią.
- Kiedyś wołano na mnie: Titreano - odparł szeptem.
- W porządku, Titreano. Tym razem twoje na wierzchu. Ale jeszcze cienko zaśpiewasz, gnoju, kiedy Quinn Dexter weźmie cię w obroty!
Obrócił się na pięcie i odszedł.
Carmitha odzyskała mowę.
- Mój Boże! - Kolana się pod nią ugięły i usiadła twardo na koźle. - Spojrzałam już śmierci w oczy.
Titreano uśmiechnął się uroczo.
- Kto tu mówi o śmierci? Oni zgotowaliby wam los o wiele gorszy.
- Tak? Jaki?
- Mogliby was opętać.
Obrzuciła go długim, nieufnym spojrzeniem.
- Jesteś jednym z nich.
- Wstyd mi z tego powodu, proszę pani.
Carmitha miała kompletny mętlik w głowie.
- Proszę pana… - odezwała się Genevieve. - Co mamy teraz robić? Dokąd uciekać?
Louise pogłaskała ją ostrzegawczo po ręce. Titreano był jednym z demonów, nawet jeśli podawał się za przyjaciela.
- Nie orientuję się w okolicy, ale nie radziłbym jechać do tamtego miasta.
- To akurat wiemy - powiedziała z ożywieniem Genevieve.
Titreano uśmiechnął się do niej.
- Nie wątpię. Jakże się zowiesz, maleńka?
- Genevieve. A to moja siostra Louise. Wie pan, należymy do rodziny Kavanaghów.
Carmitha westchnęła głośno i wywróciła oczy.
- Chryste, tylko tego jeszcze brakowało - mruknęła.
Louise, zdziwiona, zmarszczyła brwi.
- Przykro mi, ale nie słyszałem nic o waszej rodzinie. - W głosie Titreana pobrzmiewała nuta szczerego żalu. - Z pewnością jest zamożna, sądząc po waszym dumnym zachowaniu.
- Posiadamy większość ziem na Kesteven - powiedziała Genevieve. Trochę już polubiła tego człowieka. Radził sobie z potwornymi rzeczami i był przy tym całkiem miły. Rzadko dorośli okazywali jej grzeczność, zawsze brakowało im czasu na rozmowę. No i ładnie się wyrażał.
- Kesteven? Spotkałem się z tą nazwą. Pomylę się, jeśli powiem, że to pewna część hrabstwa Lincolnshire?
- Owszem, ale na Ziemi - odparła Louise.
- Na Ziemi? - powtórzył Titreano z niedowierzaniem. Spojrzał na Diuka, a potem przesunął wzrok na Duchessę. - To na jakim świecie my jesteśmy?
- Na Norfolku. To rdzennie angielska planeta.
- Mniej więcej - wtrąciła Carmitha.
Louise znów się skrzywiła. Co też napadło tę Cygankę?
Titreano zamknął oczy, jakby rozpamiętywał jakąś dawną ranę.
- Żeglując po oceanach, byłem przekonany, że nie ma większego wyzwania - rzekł cicho. - Aż raptem ludzie przemierzają przestrzeń między gwiazdami. Eh, dobrze je pamiętam… konstelacje płonące na nocnym niebie. Do czego to doszło? Wielki jest wsz