Widmo "Alchemika" t. II: Konflikt

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

Druga część drugiego tomu cyklu zapoczątkowanego Dysfunkcją rzeczywistości.
Nie wszystkie upadłe anioły pochodzą z nieba...
Odwieczny duch zagłady wyrywa się z Lalonde i burzy spokój Konfederacji.
Na planetach i asteroidach toczy się bój o przetrwanie z brutalną, jedyną w swym rodzaju armią, która zamierza rządzić wszechświatem.
W tych dramatycznych czasach ostatnią rzeczą, jakiej mogłaby potrzebować Konfederacja, jest nowa przerażająca broń. A jednak dr Alkad Mzu uparła się odzyskać "Alchemika" i dopełnić trzydziestojednoletniej wendety. To oznacza, że Joshua Calvert musi ją schwytać, zanim "Alchemik" zostanie użyty.
Ale nie tylko on ją ściga. Po obu stronach konfliktu są ludzie, którzy mają własną koncepcję wykorzystania najnowocześniejszej broni masowej zagłady.

Rok wydania: 2004
Stron: 624
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 10
Tłumacz: Dariusz Kopociński

Fragment tekstu:


1

Arnstadt uległ flocie Organizacji po półtoragodzinnej bitwie wokół planety. Napędzane antymaterią osy bojowe Ala Capone starły na proch sieć strategiczno-obronną, mimo że ostrzeżenie edenistów pozwoliło miejscowym siłom zbrojnym przygotować okręty do obrony. Z odsieczą adamistom przybyły trzy eskadry jastrzębi, stacjonujące na co dzień w habitatach jednego z tutejszych gazowych olbrzymów.
Nic już nie mogło zmienić biegu wydarzeń. Zniszczonych zostało czterdzieści siedem okrętów Sił Powietrznych Arnstadta oraz piętnaście jastrzębi. Pozostałe jastrzębie umknęły z pola walki - tunelami czasoprzestrzennymi wycofały się do gazowego olbrzyma.
Transportowce wojskowe Organizacji zeszły bez przeszkód na niską orbitę, skąd kosmoloty przerzuciły na planetę oddziały desantowe. Podobnie jak wszystkie nowoczesne światy w Konfederacji, Arnstadt nie utrzymywał wielkiej armii. Było tu jedynie kilka brygad piechoty, lecz żołnierzy przede wszystkim uczono technik prowadzenia wojen gwiezdnych i przygotowywano do wykonywania tajnych operacji. I nic dziwnego, ponieważ nowoczesne wojny toczyły się przy użyciu okrętów kosmicznych. Czasy, kiedy wojska najeźdźcy zdobywały kawałek po kawałku terytorium wroga, już w XXII wieku zaczęły odchodzić w niepamięć.
Kiedy sieć strategiczno-obronna zamieniła się w błyskającą na niebie chmarę radioaktywnych meteorów, Arnstadt nie przestał stawiać skutecznego oporu opętanym, którzy wychodzili z kosmolotów na podbój. Agresorzy w pierwszym rzędzie atakowali mniejsze skupiska ludności, aby zasilić hufce maszerujące na główne ośrodki miejskie. Ich łupem błyskawicznie padały nowe ziemie.
Luigi Balsmao założył swą kwaterę na jednej z zamieszkanych asteroid na orbicie planety, gdzie na podstawie datawizyjnych informacji programy koordynacyjne Emmeta Morddena ustalały, kto ma zostać opętany. Wyznaczono ludzi do sprawowania władzy z ramienia Organizacji - władzy korzystającej ze wsparcia ogniowego z niskiej orbity.
Skoro nic już mu nie mogło przeszkodzić w zdobyciu planety, Luigi podzielił połowę floty na eskadry i wysłał je przeciwko osiedlom asteroidalnym. Jedynie habitaty edenistów pozostały nietknięte: po doświadczeniach z Yosemite Capone wolał nie ryzykować powtórnej dotkliwej klęski.
Wiele okrętów wojennych wracało do Nowej Kalifornii, skąd niebawem zaczęły przybywać statki towarowe z podstawowymi częściami do budowy nowej sieci strategiczno-obronnej tudzież innym sprzętem, pomagającym zdobywcom sprawować władzę. Zaproszono reporterów, aby obejrzeli kilka wyznaczonych specjalnie do tego celu miejsc na planecie rządzonej przez nowych panów. Dziennikarze zobaczyli dzieci cieszące się swobodą poruszania, opętanych i nie opętanych, którzy pracowali ramię w ramię, żeby uchronić gospodarkę od zapaści, surowe kary dla wszystkich łamiących nowe prawo.
Wieść o upadku kolejnej planety, potwierdzona sensywizyjnymi nagraniami reporterów, odbiła się szerokim echem w Konfederacji. Towarzyszyło temu kompletne zaskoczenie. Dotąd nikt sobie nie wyobrażał sytuacji, w której rząd układu planetarnego - bez względu na swój charakter - dokonuje aneksji innego układu. Capone udowodnił, że wszystko jest możliwe. Strach narastał lawinowo. Komentatorzy prezentowali na wykresach najgorsze scenariusze przejścia Konfederacji w ręce Ala Capone… co mogło się zdarzyć już w ciągu sześciu miesięcy, gdyby jego rozrastające się imperium bez przeszkód przejmowało zaplecza przemysłowe coraz to nowych układów planetarnych.
Na forum Zgromadzenia Ogólnego kategorycznie domagano się interwencji Sił Powietrznych i zniszczenia floty Organizacji. Podczas swych licznych wystąpień naczelny admirał Aleksandrovich uzasadniał bezcelowość tych żądań. Utrzymywał, że jedyne, co może zrobić wojsko, to odszukać źródło antymaterii Ala Capone i przeszkodzić mu w zdobyciu trzeciego układu planetarnego. Arnstadt przepadł z kretesem. Capone odniósł bezdyskusyjne zwycięstwo - chcąc mu je wydrzeć, należałoby się liczyć z ogromnymi stratami. Póki co, byłoby to karygodne szastanie ludzkim życiem. Admirał ze smutkiem przyznawał, że do floty Organizacji dołączyły liczne statki z nieopętaną załogą. Bez nich nie doszłoby do zajęcia Arnstadta. Być może, sugerował, Zgromadzenie Ogólne powinno znowelizować w trybie nadzwyczajnym przepisy dotyczące karania zdrajców po to, by restrykcyjne prawo zniechęcało do szukania doraźnych zysków w armii wroga.


- Zadania eskortowe? - zapytał ze zniecierpliwieniem André Duchamp. - Wydawało mi się, że mamy bronić Nowej Kalifornii. Co rozumiecie pod pojęciem zadań eskortowych?
- Nie dostałem szczegółowych rozkazów z Montereya - odparł Iain Girardi. - Najzwyczajniej w świecie będziecie chronić statki towarowe przed atakami okrętów Sił Powietrznych Konfederacji. Zgodnie z warunkami kontraktu.
- No, nie wiem - żachnęła się Madeleine. - Chyba nie było mowy o wspieraniu szalonego dyktatora, który dopieprza się do innych planet. Nie pakujmy się w to, kapitanie. Ładujmy węzły modelujące i pryskajmy stąd w diabły, póki to jeszcze możliwe!
- A myślałem, że ucieszy was moja propozycja - rzekł Girardi. Gdy siatka ochronna fotela amortyzacyjnego zwinęła się, wstał z materaca. - Frachtowców dowodzonych przez opętanych nie ma zbyt wielu, do tego zejdziecie z celowników platform bojowych Organizacji. Dajemy wam łatwiejszą i mniej ryzykowną robotę za te same pieniądze.
- Dokąd nas wysyłacie? - spytał André.
- Do układu Arnstadta. Organizacja przewozi maszyny i urządzenia, żeby rozruszać miejscową gospodarkę.
- Gdyby nie rozpieprzyli wszystkiego w drobny mak, nie byłby potrzebny żaden rozruch - zauważyła Madeleine.
André skarcił ją wzrokiem.
- Mógłbym się na to zgodzić - rzekł do Girardiego. - Ale jeśli mamy podołać wymaganiom, statek będzie musiał przejść modernizację. Loty eskortowe to zupełnie co innego, niż wchodzenie w skład sił obronnych planety.
Po raz pierwszy uprzejmość Girardiego wydawała się wymuszona.
- Rozumiem. Dowiem się, co na Montereyu sądzą o waszym remoncie. - Poprosił komputer pokładowy o otworzenie kanału łączności.
André czekał z obojętnym uśmiechem.
- Organizacja doposaży "Villeneuve's Revenge" w niezbędny sprzęt bojowy - oświadczył Iain Girardi. - Wzmocnimy kadłub i wymienimy zespoły czujników, lecz za dodatkowe naprawy zapłaci pan z własnej kieszeni.
André wzruszył ramionami.
- Potrącicie mi z pensji.
- W porządku. Zacumujecie na Montereyu w doku VB757. Tam się pożegnamy. Na czas trwania misji dostaniecie oficera łącznikowego.
- Nieopętanego! - zastrzegł twardo Desmond Lafoe.
- Ma się rozumieć. Aha. Przypuszczam, że zostaniecie poproszeni o przyjęcie na pokład reporterów. Podczas lotu potrzebują łączności z czujnikami statku.
- Merde! Na co nam te gnidy?
- Pan Capone dba o swój wizerunek medialny. Nie chce, żeby Konfederacja uważała go niesłusznie za potwora.
- Mimo najazdu na Arnstadta? - warknęła Madeleine.
André wyprowadził statek ze strefy dozwolonego wynurzenia, kierując się na wielką asteroidę. Wokół Nowej Kalifornii panował ożywiony ruch. Statki kosmiczne pędziły bez wytchnienia ze stref wynurzenia ku planetoidom, kosmoloty i aeroplany jonowe kursowały na orbitę. "Villeneuve's Revenge" miał jedynie sześćdziesiąt pięć procent sprawnych czujników, więc André korzystał ze wszystkich, aby zebrać jak najwięcej informacji.
Kiedy komputer pokładowy zasygnalizował, że Iain Girardi znów rozmawia z ludźmi z Montereya, Madeleine otworzyła szyfrowany kanał łączności z André.
- Lepiej tu nie cumujmy - ostrzegła datawizyjnie.
Kapitan poszerzył kanał, aby do rozmowy mogli się przyłączyć Desmond i Erick.
- A to czemu?
- Spójrz na te statki. Nawet przed inwazją tak się tu nie uwijały. Nie miałam pojęcia, że cała ta Organizacja Ala Capone tak sprawnie funkcjonuje. Nie pozwolą nam się wycofać, siedzimy w tym po uszy. Jak tylko zacumujemy, wtargną na pokład i wszystkich opętają.
- W takim razie kto będzie pilotował statek? Non… Jesteśmy im potrzebni.
- Madeleine ma rację - stwierdził datawizyjnie Erick. - Organizacja jest potężna i zdecydowana. Opętani wynajmują nas do pilotowania okrętów wojennych, ale co się stanie, gdy skończą się światy, które można podbić? Nie minął dzień, a Capone zajął Arnstadta i podwoił swój potencjał wojskowy. I na tym nie poprzestanie. Jeśli opętanym będzie szło tak łatwo, bardzo szybko zabraknie dla nas miejsca w Konfederacji. Najgorsze, że sami do tego przykładamy rękę.
- Wiem, wiem… - André zerknął ukradkiem na Girardiego, aby sprawdzić, czy ten nie zauważył jego rozmowy. - Dlatego właśnie zgodziłem się latać w eskorcie.
- Co ty gadasz? - zdziwiła się Madeleine.
- To proste, ma cherie. Organizacja wyremontuje "Villeneuve's Revenge", nabije do pełna zbiorniki paliwowe, wyposaży nas w osy bojowe i wyśle z eskortą. A my się po drodze ulotnimy. Kto nam przeszkodzi?
- A choćby i ten oficer łącznikowy - zauważył Desmond.
- Żartujesz? Jeden facet? Raz, dwa sobie z nim poradzimy. Capone znieważył André Duchampa, nie ujdzie mu to na sucho! To ja ich wykorzystam, co będzie z pożytkiem dla moich rodaków, comme il faut. Nie jestem sprzedawczykiem. Postaramy się, żeby reporterzy zobaczyli, jak robimy w konia Ala Capone.
- Naprawdę zamierzasz uciec? - spytała Madeleine.
- Oczywiście.
Erick rozpromienił się, mimo iż nowa skóra nie pozwalała mu jeszcze uśmiechać się szeroko. Choć raz chytrość Duchampa mogła się przyczynić do czegoś pożytecznego. Otworzył nowy plik w nanosystemowej komórce pamięciowej i zaczął nagrywać obrazy przekazywane przez czujniki. CNIS z pewnością interesował się strukturami Organizacji, aczkkolwiek należało się spodziewać, że układ Nowej Kalifornii od dawna znajduje się pod wnikliwą, dyskretną obserwacją.
- Został nam jeszcze Shane Brandes - przypomniał Desmond.
André zasępił się.
- O co ci chodzi?
- Długo jeszcze chcesz go trzymać w kapsule zerowej?
- Na Chaumorcie nie mogłem go porzucić, to małe osiedle, ale niech no się trafi jakaś zacofana planeta, zostawię go w dżungli lub na środku pustyni.
- Zdałoby się takie Lalonde - mruknęła pod nosem Madeleine.
- Jeśli szukasz miejsca, z którego nigdy się nie wydostanie… - dodał Desmond złośliwie.
- Nie! - sprzeciwił się Erick.
- Mam pomysł - rzekł André. - Po wejściu do doku przekażemy go ludziom z Organizacji. To rozwiąże nasz problem. Przy okazji pokażemy im, jacy jesteśmy lojalni.
- To już lepiej zabijmy go lub zostawmy na odludziu. Widziałeś przecież, co zrobili z Bevem.
André wzdrygnął się.
- Zgoda. Nie zamierzam wiecznie wlec z sobą tego drania. Kapsuła zerowa pobiera prąd.
Gdy "Villeneuve's Revenge" cumował w wyznaczonym doku, załoga miała się na baczności przed zdradą ze strony Organizacji. Na razie jednak nic jej nie zapowiadało. Zgodnie z obietnicą Iaina Girardiego ekipy remontowe natychmiast przystąpiły do pracy nad sfatygowanym kadłubem statku i uszkodzonymi czujnikami. Po jedenastu godzinach sponiewierane podzespoły zostały wymienione. Następne dwie godziny trwały testy diagnostyczne.
Zaledwie André stwierdził, że "Villeneuve's Revenge" jest gotów do wykonania zadania, technicy z Organizacji zaczęli ładować osy bojowe do zasobników wyrzutni. Ze ściany przedziału dokowego wysunął się rękaw tunelu śluzowego, aby połączyć się ze statkiem.
Desmond, uzbrojony w zakupiony na Chaumorcie pistolet maszynowy, odprowadził Girardiego na dolny pokład. Upewnił się, że rękaw jest pusty, zanim otworzył luk przejściowy i wypuścił człowieka Organizacji. Dopiero kiedy Girardi zamknął za sobą przeciwległą gródź, Desmond zameldował, że nic im nie grozi.
- Dawajcie tu tego oficera łącznikowego - zwrócił się André do władz kosmodromu.
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mężczyzna nie miał nic na sobie. Frunąc rękawem tunelu śluzowego, ciągnął za sobą tłumok z ubraniem. Desmond przeprowadził wszelkie możliwe testy; poprosił oficera o złożony przekaz datawizyjny z neuronowego nanosystemu i sprawdził, jak przy nim funkcjonują rozmaite bloki procesorowe.
- Myślę, że jest czysty - zawyrokował.
Madeleine odblokowała ręczne rygle włazu, aby wpuścić go na dolny pokład.
Oficer łącznikowy przedstawił się jako Kingsley Pryor. Zwracając uwagę na jego pełne rezerwy zachowanie i ciche, urywane słowa, Erick uznał go za osobę, która jeszcze się nie otrząsnęła po przeżytym szoku.
- Za trzy godziny do Arnstadta wyrusza konwój dwunastu frachtowców - oznajmił Kingsley Pryor. - "Villeneuve's Revenge" będzie jednym z pięciu okrętów wchodzących w skład eskorty. Waszym zadaniem jest obrona konwoju przed niespodziewanym atakiem jednostek Sił Powietrznych Konfederacji. Jeśli do tego dojdzie, czeka nas prawdopodobnie rozprawa z jastrzębiami. - Rozejrzał się po mostku zamyślonym wzrokiem. - Nikt mnie nie uprzedził, że jest was tylko czworo. Czy to nie za mało, żeby kierować okrętem w warunkach bojowych?
- Oczywiście, że nie! - odpowiedział z uniesieniem André. - Wychodziliśmy cało z o wiele gorszych tarapatów!
- Rozumiem. Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinniście wiedzieć. Fundamentem Organizacji jest rygor i poszanowanie władzy, wymagamy absolutnego zdyscyplinowania. Zaciągnęliście się do służby we flocie i przyjęliście nasze wynagrodzenie, dlatego nie będziemy tolerować nieposłuszeństwa.
- Też coś! Wchodzi pan na mój statek i mówi… - prychnął głośno André.
Kingsley Pryor uniósł rękę. Wykonał gest sam w sobie niewiele znaczący, lecz Duchamp zamilkł w pół zdania. Pewien nieuchwytny szczegół w zachowaniu oficera łącznikowego zapewniał mu bezwzględny posłuch.
- Przypieczętował pan, kapitanie, pakt z diabłem. Wyjaśnię, co zapisano w umowie drobnym drukiem. Nie ufacie nam i to normalne. My też wam nie ufamy. Odwiedziliście Nową Kalifornię, więc mogliście się przekonać, jak potężna i nieprzejednana jest Organizacja. Na pewno zaczynacie żałować, że nam pomagacie. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyście zechcieli po cichu prysnąć. Pozwólcie, że wybiję wam z głowy ten pomysł. Podczas remontu statku oprócz nowych podzespołów wmontowaliśmy ładunek nuklearny. Ustawiony na siedem godzin zegar już tyka, a wyłączyć go można odpowiednim hasłem. Nie znam tego hasła, więc żadnym sposobem nie wyciśniecie go ze mnie. Oficer łącznikowy z innego eskortowca co trzy godziny będzie przesyłał nam hasło, aby wyzerować licznik. Ja ze swej strony będę przesyłał hasła pozostałym okrętom, w których również dokonaliśmy stosownych przeróbek. Trzymajmy się razem, a wszystko pójdzie dobrze. Jeśli ucieknie choćby jeden delikwent, zginą wszystkie załogi.
- To świństwo ma stąd natychmiast zniknąć! - krzyknął André z wściekłością. - Nie zmusicie mnie do latania szantażem!
- To nie szantaż, kapitanie, tylko środek ostrożności, żebyście przypadkiem nie złamali umowy. Całą sprawę można zamknąć jednym zdaniem: przestrzegajcie kontraktu, a włos wam z głowy nie spadnie.
- Nigdzie nie lecę z bombą na pokładzie!
- Wtedy oni wejdą na pokład i wszystkich opętają. Potem znajdą nową załogę. Potrzebują nie was, tylko ten statek, jego siłę.
- Ależ pan zuchwały!
Przez chwilę w oczach Kingsleya Pryora odbijała się złość. Spojrzał surowo na swego rozmówcę.
- Tak samo jak wszyscy ludzie, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli pomagają Alowi Capone! - Zaraz jednak opanował gniew i przybrał obojętną minę. - Możemy już wpuścić reporterów? Do skoku translacyjnego zostało mało czasu.


Sto metrów przed pubem Jed Hilton przyklęknął i odwiązał czerwoną chusteczkę. Dorosłych na Koblacie zaczynało denerwować przesłanie Kiery Salter; zafascynowane nim dzieciaki nie miały łatwego życia. Co prawda, nie działa im się jakaś wielka krzywda, lecz w miejscach publicznych były potrącane, a w domu wysłuchiwały ciągłych kazań. Syf ten sam co zawsze.
Kilof naturalnie gardził nagraniem; dostawał szału, ilekroć o nim wspomniano. Jed miał tani ubaw, gdy ojczym odgrażał się Miri i Navar; straszył, że jeśli wysłuchają przesłania, złoi im dupy. Nieświadomie odwrócił hierarchię rodzinną. W oczach młodszych dziewczynek na szczycie stali teraz Jed i Gari, bo to oni mogli oglądać przekaz Kiery Salter, roztrząsać z przyjaciółmi jego treść, poznawać smak wolności.
Udając stałego bywalca Błękitnej Fontanny, Jed śmiało wszedł do lokalu. Zazwyczaj omijał to miejsce, bo często wpadał tu Kilof. Ten jednak, na szczęście, ostatnio długo pracował. Nie przy drążeniu tuneli, lecz naprawie urządzeń mechanicznych w dokach na kosmodromie. Ruch statków kosmicznych nasilił się i praca szła na trzy zmiany. Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że codziennie przylatuje i odlatuje kilkanaście statków, nie wpisywano ich do oficjalnych rejestrów. Jed trzy razy łączył się z siecią, prosząc komputer na kosmodromie o wykaz cumujących statków. Lista zawsze była pusta.
 Zaciekawieni zwolennicy Kiery Salter zasięgali języka, gdzie tylko się dało, aż w końcu zrozumieli mechanizm łamania przepisów Konfederacji. Ich radość była wielka: statki nielegalnie zawijające do portu stanowiły dla nich nie lada gratkę. Beth powiedziała do niego z uśmiechem: "Zajebiście! Może dostaniemy się kiedyś do Valiska!". Potem go uścisnęła. Nigdy wcześniej tego nie robiła - przynajmniej nie w taki sposób.
Prosząc barmana o piwo, Jed rozglądał się uważnie. Na ścianach wisiały dziesięcioletnie obrazy holograficzne z widokami egzotycznych krajobrazów. Z czasem kontury się rozmyły, kolory przygasły. Pewnie nawet naga skała, którą zasłaniały, nie byłaby tak przygnębiająca. Prawie wszędzie przy stolikach z powycieranego aluminium i kompozytu ktoś siedział. Ludzie garbili się w grupkach nad szklankami, pogrążeni w cichej rozmowie. Co czwarty miał na sobie kombinezon astronauty, wyraźnie odróżniający się barwą i krojem od szarej odzieży, jaką preferowali mieszkańcy Koblata.
Jed wypatrzył załogę statku "Rameses X"; jego nazwę mieli wyszytą na kieszonkach kombinezonów. Kapitan, kobieta w średnim wieku, nosiła srebrną gwiazdę na epolecie. Podszedł do niej i zapytał:
- Moglibyśmy zamienić parę słów, proszę pani?
Popatrzyła podejrzliwie na chłopca, zdziwiona jego grzecznym tonem.
- A o czym?
- Mój przyjaciel chce lecieć do Valiska.
Wybuchła śmiechem. Jed spiekł raka, kiedy reszta załogi rechotała, wymieniając denerwujące, ironiczne spojrzenia.
- Chyba rozumiem, synku, czemu twój przyjaciel tak się interesuje młodziutką Kierą. - Mrugnęła znacząco okiem.
Jed zawstydził się jeszcze bardziej, co zapewne wszyscy spostrzegli. To prawda, godzinami ślęczał z blokiem procesorowym nad programem graficznym, modyfikując obrazy z nagrania. Po długich staraniach mały projektor AV wyświetlał nagie ciało, leżące przy nim w nocy, albo uśmiechnięte oczy patrzące z wysoka. Na początku bał się, że mogłaby się obrazić, ale chyba zrozumiałaby jego namiętne pragnienie, zauroczenie. Miłość nie skrywała przed nią tajemnic, znała jej wszystkie sekrety. Przecież o niej mówiła.
- Chodzi o to, co nam proponuje - wydukał nieśmiało. - To właśnie nas do niej przyciąga.
Wywołał tym stwierdzeniem kolejną salwę śmiechu.
- Proszę - powiedział. - Może nas pani tam zabrać?
Wesołość zniknęła z jej twarzy.
- Posłuchaj, synku, rady doświadczonej kobiety. Jej nagranie to stek kłamstw, ohydna mistyfikacja. Czekają tam po to, żeby was opętać. Na końcu tęczy nie znajdziecie raju.
- A co, była tam pani? - zapytał sztywno.
- Nie, nie byłam. Oczywiście, nie mam stuprocentowej pewności. Powiedzmy, że podchodzę do tego z dużą dozą zdrowego sceptycyzmu. Życie uczy ostrożności. - Odwróciła się do stolika.
- A więc nie zabierze mnie pani?
- Nie. Zrozum jedno: nawet gdybym była szalona i chciała wziąć cię do Valiska, bilet kosztuje majątek.
Patrzył na nią w milczeniu.
- Podróż kosztowałaby cię ćwierć miliona fuzjodolarów. Masz tyle forsy?
- Nie.
- No to po sprawie. Przestań zawracać mi głowę.
- A zna pani kogoś, kto może nas tam zabrać? Kogoś, kto wierzy w słowa Kiery?
- Bo zaraz mnie szlag trafi! - Obróciła się z krzesłem i przewierciła go gniewnym spojrzeniem. - Czy wy już nie umiecie, osły patentowane, zwąchać pisma nosem, gdy macie je przed oczami?
- Kiera przewidziała, że będziecie na nas krzyczeć za to, że jej słuchamy.
Pokręciła głową ze zdumieniem.
- Nie wierzę własnym uszom! Ona robi was w konia, nie rozumiesz? Ja tylko chcę twego dobra.
- Bez łaski. Ciekaw jestem, skąd ten wasz ślepy upór?
- Ślepy upór? Idźże w cholerę, ty mały smrodzie!
- Boicie się, że to prawda. Że ona jednak ma rację.
Patrzyła na niego w ciszy. Reszta załogi mierzyła go nienawistnym spojrzeniem. Czyżby zamierzali mu wlać? Jed miał to gdzieś. Nienawidził ich nie mniej niż Kilofa i tych wszystkich, którzy mają tępe umysły i serce z kamienia.
- W porządku - rzekła cicho pani kapitan. - Zrobię dla ciebie wyjątek.
- Stój! - Jeden z towarzyszy dotknął jej ramienia. - To tylko gówniarz zadurzony w dziewczynie.
Strząsnęła rękę kolegi i wyciągnęła blok procesorowy.
- Zamierzałam oddać to wojsku, choć musiałabym się długo tłumaczyć, biorąc pod uwagę obecny rozkład lotów. Myślę jednak, że tobie na coś się przyda. - Wyłuskała fleks z kieszeni bloku i włożyła go do ręki zdumionego Jeda. - Pozdrów ode mnie Kierę. Jeśli czas ci pozwoli, gdy będziesz wrzeszczał podczas opętania.
Zaszurały odsuwane krzesła. Załoga "Ramesesa X" zostawiła niedopite drinki i opuściła lokal.
Jed stał na środku pubu, nic nie mąciło ciszy. Wszystkie twarze zwracały się na niego. Wcale się tym nie przejmował. Wpatrywał się urzeczony w mały czarny fleks, jakby zawierał mapę prowadzącą do źródeł wody życia. "Trafne porównanie" - pomyślał.


Przelatując piętnaście tysięcy kilometrów nad Norfolkiem, "Levęque" przeczesywał zespołami czujników otoczenie planety. Siły Powietrzne Konfederacji cierpiały na głód informacji, lecz przyrządy zbierały mało danych. Nad wyspami rozrastały się fantazyjnie poskręcane zwoje czerwonej chmury; wygładzając się i łącząc w jednolitą powłokę, otaczały glob na podobieństwo olbrzymiej aureoli. Jeszcze przez kilka godzin nad strefami polarnymi przemieszczały się sine kłęby niepokornych cirrocumulusów - ostatnie cętki odmiennego koloru. Z czasem i one utonęły w morzu czerwieni.
Od tamtej chwili upłynęło pięć godzin, nim nastąpiły nowe zmiany. Oficerowie z "Levęque'a" odnotowali wzrost poziomu emisji światła z chmury. Dowódca fregaty wolał zachować ostrożność, dlatego rozkazał zwiększyć pułap o kolejne dwadzieścia tysięcy kilometrów. Kiedy uruchamiano główny silnik termojądrowy, szkarłatny baldachim błyszczał jaśniej niż ściana ognia. Oddalili się z przyspieszeniem 5 g, wystraszeni poświatą przyćmiewającą coraz więcej gwiazd. Czujniki grawitoniczne sygnalizowały niezidentyfikowane anomalie w odczycie masy planety. Jeśli pomiary były poprawne, Norfolk rozpadał się na kawałki. A tymczasem przyrządy pracujące w zakresie światła widzialnego, mimo zastosowania najrozmaitszych filtrów, informowały, że planeta nie zmienia swoich kształtów.
Zwiększyli przyspieszenie do 7 g. Powierzchnia chmury promieniała z intensywnością nuklearnego pieca.
Luca Comar zadzierał głowę w sennym odurzeniu. Czerwona chmura, która objęła we władanie niebo nad stromymi dachami dworu Cricklade, burzyła się nieprzerwanie. W jej szkarłatno-złocistym podbrzuszu tworzyły się szalone zawirowania. Wydzierające się gdzieniegdzie olbrzymie pasy czerwieni przepuszczały snopy ostrego, białego światła. Luca rozłożył szeroko ramiona, witając je z dzikim, radosnym wyciem.
Energia wylewała się z niego niemal z bolesnym pędem; tryskała z jakiegoś nieokreślonego punktu wewnątrz ciała, aby znaleźć swe ujście we wzburzonym niebie. Stojąca obok kobieta zachowywała się dokładnie tak samo; na jej wykrzywionej od wysiłku twarzy malowało się zdumienie. Luca czuł, że na Norfolku wszyscy opętani łączą siły w tym ostatecznym, najświętszym rytuale.
Roztańczone fragmenty chmur przelatywały po niebie z zawrotną szybkością, między nimi strzelały ognie rozłożystych błyskawic. Czerwony kolor przygasał, oddawał pole wspaniałej jutrzence, która wypełniała wszechświat poza atmosferą.
Luca tonął w obfitym, niezwykle czystym świetle. Przenikało na wskroś jego ciało, jak i podobną do mchu trawę, wnikało w ziemię, rozprzestrzeniało się po całym świecie. W natłoku wrażeń mieszało mu się w głowie. Mógł tylko marzyć, żeby ta chwila trwała wiecznie. Żył w oderwaniu od rzeczywistości, póki nie wyszła z jego ciała ostatnia fala energii.
Wtedy nastała niezwykła cisza.
Luca odetchnął i wolno otworzył oczy. Nieboskłon się uspokoił, znów płynęły po nim białe, postrzępione obłoki. Na pagórki padał ciepły, łagodny blask. Nie było widać słońca. Światło napływało z samych rubieży zamkniętego uniwersum. I wszędzie promieniało z równą siłą.
Luca nie słyszał już dusz przebywających w zaświatach. Wreszcie się od nich uwolnił. Umilkły ich natarczywe błagania i obietnice. Stąd już nie było drogi odwrotu; w materii tego kontinuum nie istniała żadna zdradziecka wyrwa. Czuł się wyzwolony w swoim nowym ciele.
Spojrzał na kobietę, która rozglądała się w osłupieniu.
- Udało się - powiedział. - Uciekliśmy stamtąd.
Uśmiechnęła się niepewnie.
Wyciągnął ręce i skupił myśli. Nie chciał już być rycerzem, który parska dymem. Ta chwila wymagała specjalnego uczczenia. Pojawiła się na nim miękka złocista szata; cesarska toga pasowała jak ulał do jego radosnego nastroju.
- Tak! Hura!!!
I wcale go nie opuściły energistyczne zdolności, świadectwo wyższości woli nad materią. Tym razem jednak tkanina miała trwalszy, solidniejszy wygląd niż przedmioty, które kiedyś tworzył.
Kiedyś… Luca Comar roześmiał się. W innym wszechświecie, w innym życiu.
Teraz wszystko będzie inaczej. W końcu zaznają rajskich rozkoszy. Radość nigdy nie zgaśnie.


Pięć wystrzelonych z "Levęque'a" satelitów badawczych, oddalając się wolno od siebie, przemierzało wycinek przestrzeni, gdzie powinien być Norfolk. Urządzenia nadawcze przekazywały fregacie szeroki strumień informacji. Przyrządy ustawione na maksymalną czułość rejestrowały blask dwóch słońc. O receptory ocierały się fale jonów wiatru słonecznego. Bombardowanie promieniowaniem kosmicznym mieściło się w granicach normy.
I na tym koniec. Ani pola grawitacyjnego, ani magnetosfery, ani gazów atmosferycznych. Sygnatura kwantowa czasoprzestrzeni w ogóle się nie zmieniła.
Po Norfolku zostało tylko wspomnienie.


Nyvan został odkryty w roku 2125 i natychmiast stał się przedmiotem westchnień ludzi, którzy po niedawnym odkryciu Fortuny żyli marzeniami. Druga terrakompatybilna planeta. Cudowne, dziewicze ziemie. Nieskażona zieleń. Dowód na to, że tego typu planety nie są niczym wyjątkowym. Na Ziemi wszyscy zapragnęli emigrować między gwiazdy. I chcieli to zrobić od razu. Co miało kiedyś przynieść opłakane skutki.
Do ludzkiej świadomości zaczynało docierać, że arkologie nie są tymczasowym schronieniem przed zdegradowanym klimatem - gdzie można przeczekać czasy, kiedy Rząd Centralny ochładza atmosferę, usuwa zanieczyszczenia, reguluje cykle pogodowe. Zabrudzone chmury i niszczycielskie burze miały się dobrze i nie zamierzały ustępować. Ktokolwiek chciał żyć pod otwartym niebem, musiał wyruszyć w drogę i szukać go na własną rękę.
Pod hasłem demokracji i w celu podtrzymania słabnącej kontroli nad administracjami poszczególnych krajów Rząd Centralny przyznał mieszkańcom Ziemi jednakowe, nie obwarowane restrykcjami prawo do opuszczenia planety. Właśnie ta ostatnia, szlachetna klauzula, służąca udobruchaniu krytycznie nastawionych do rządu mniejszości narodowych, w praktyce doprowadziła do tego, że koloniści stanowili zlepek wszystkich ras i kultur. Zakupu biletów na przelot statkiem nie ograniczano dodatkowymi przepisami, przestrzegano jedynie proporcji przy wysyłaniu grup emigrantów. Z myślą o krajach biedniejszych, których nie było stać na pełne wykorzystanie przydziału, Rząd Centralny uruchomił programy pomocowe, aby kraje bogatsze nie skarżyły się na ograniczenia liczby wyjeżdżających. Typowy kompromis polityczny.
Ogólnie rzecz biorąc, zasiedlanie Nyvana i innych terrakompatybilnych planet, odkrywanych przez statki kosmiczne nowej generacji, szło nad wyraz sprawnie. Pierwsze dziesięciolecia kolonizacji kosmosu były niezwykle ekscytujące, a dzięki wspólnej pracy stare waśnie etniczne szybko wygasały. Rzadko kiedy w historii założenia wspólnoty celów realizowano z takim zaangażowaniem jak na Nyvanie i jego siostrzanych planetach.
Ale nie trwało to długo. Gdy kresy zostały ujarzmione, a pionierski zapał zgasł jak płomyk świeczki, obudziły się uśpione animozje. Na zagospodarowywanych planetach, które przestawały być posiadłościami kolonialnymi Ziemi, krystalizowały się nowe struktury rządowe. Politycy, urzeczywistniając szowinistyczne idee żywcem wzięte z XX wieku, z zatrważającą łatwością manipulowali tłumami. Tym razem odrębnych kulturowo społeczeństw nie oddzielały morza czy inne naturalne granice. W przepastnym tyglu miejskich aglomeracji mieszały się wszelkie wyznania, obyczajowości, ideologie, karnacje i języki. Nic dziwnego, że coraz częściej dochodziło do zamieszek, ginęli ludzie i załamywały się systemy gospodarcze.
Ostatecznie problem został rozwiązany w roku 2156, kiedy Stan Kalifornijski Rządu Centralnego założył Nową Kalifornię, pierwszą czystą etnicznie kolonię, dostępną wyłącznie dla rodzonych Kalifornijczyków. Zrazu wzbudzała wiele kontrowersji, szybko jednak znaleźli się naśladowcy. Druga fala kolonistów nie doświadczyła kłopotów, z jakimi borykali się pierwsi pionierzy. Nowe zjawisko masowej emigracji nazwano Wielkim Rozproszeniem.
Gdy czyste etnicznie światy skutecznie walczyły z przeludnieniem Ziemi, a przy tym prężnie się rozwijały, starsze kolonie powoli ubożały - zarówno pod względem gospodarczym, jak i kulturalnym. Po świetlanych początkach przyszedł mrok stagnacji.