Więzy rodzinne

  • szt.
  • Cena katalogowa: 35,00 zł
  • Rabat: -17,50 zł (50 %)
  • 17,50 zł

Uwaga! Książka przeceniona ze względu na lekkie rysy na okładce.

 

Louise, Prudence i Maddy to trzy dorosłe siostry, z których każda wiedzie własne, satysfakcjonujące życie. Kiedy jednak ich ojciec po czterdziestu latach małżeństwa zostawia ich matkę, okazuje się, że i życie córek pogrążone jest w chaosie. W tej przepełnionej głęboką treścią powieści przedstawiciele różnych pokoleń kłócą się i wadzą, odkrywając przy tym własne uczucia w zmaganiach z pogmatwanym nagle losem. Deborah Moggach mieszka w Hampstead w Północnym Londynie z węgierskim malarzem i dwojgiem prawie dorosłych już dzieci. Jak dotąd napisała jedenaście powieści, między innymi Seesaw, Porky, Driving In The Dark, The Stand-In. Jej autorstwa są również scenariusze sztuk telewizyjnych, jak na przykład Stolen, Seesaw i nagrodzona Goggled Eyes. Zaadaptowała również Więzy rodzinne na pięcioodcinkowy serial nadawany w BBC. “Dowcipna, inteligentna opowieść o stabilizacji - emocjonalnej, fizycznej, finansowej, seksualnej - w którą tak bardzo chcemy wierzyć, a która jakże często okazuje się straszliwym kłamstwem …" “Mail on Sunday" “Wciągające studium pogmatwanych uczuć, które wiążą, ale też i dzielą rodzinę". “Sunday Times" Więzy rodzinne błyskotliwie ukazują jak bardzo nietrwałe potrafi być życie i niepohamowane żądze potrafią zagrozić naszej pozornie bezpiecznej egzystencji. Diagnoza, jakiej poddaje współczesne życie tchnie niezachwianym optymizmem". “Guardian"

Rok wydania: 2003
Stron: 382
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 32
Tłumacz: Katarzyna Petecka- Jurek

Fragment tekstu:


Dla Kate Harwood

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział pierwszy

Miałeś kłopoty? Wystarczyło zwrócić się do Gordona Hammonda. Pracował dorywczo w budownictwie i miał furgonetkę. Był zręczny, wesoły i godny zaufania. Sam sobie był szefem, nie zależał od nikogo; nie nadawał się do wykonywania czyichś poleceń. W tamtych czasach Gordon nie bał się żadnej roboty. Było to czterdzieści lat temu, gdy dopiero rozkręcał swój interes i walczył, by jakoś powiązać koniec z końcem. Musiał utrzymać żonę, Dorothy. A potem jedna po drugiej zaczęły przychodzić na świat jego córki i chociaż dawało się jakoś wyżyć za dziesięć funtów tygodniowo - zwłaszcza mając taką żonę jak Dorothy, która potrafiła wyczarować obiad z niczego - trzeba było opłacać czynsz, nadeszła też pora na wybudowanie własnego domu.
Gordon nazwał swoją firmę Kendal Contractors, miał w sobie bowiem coś z romantyka, a właśnie podczas wakacji w Lake District oświadczył się Dorothy. Przez lata był jak człowiek orkiestra i pracował od świtu do nocy. Podczas gdy on murował i gipsował, Rosjanie wysłali w kosmos pierwszy sputnik, trzy tysiące przeciwników wojny demonstrowało w Aldermaston i zmarł Christian Dior, człowiek, o którego istnieniu Gordon nie miał najmniejszego pojęcia. Ponieważ Gordon pracował.
Pod koniec lat pięćdziesiątych urodziły się Gordonowi dwie córki i choć ludzie byli przekonani, że starali się z żoną o syna - zdrowego, silnego chłopca, który wspomógłby ojca w firmie - Gordon niezmiennie twierdził, że jest dumny z córek i braku następcy nie odczuwa. Jego ton zniechęcał do dalszych pytań, nawet własną żonę. W 1959 roku zjawiła się kolejna córka. Przyszła na świat 3 lutego, w dniu, w którym zginął Buddy Holly. Gdyby urodził się chłopiec, Gordon nazwałby go Buddy, ponieważ jednak była to dziewczynka, rodzice nadali jej imię Madeleine. W tym samym roku wyprodukowany został minimorris, dając początek swingującym latom sześćdziesiątym, uszły one jednak uwagi Gordona, zupełnie jakby żył w innym kraju. Nie miał czasu na takie bzdury, pochłaniało go zupełnie co innego.
W 1960 roku dorobili się z Dorothy pierwszego własnego kąta - dwupoziomowego mieszkania w Chislehurst. Wpłacili nawet zaliczkę na przyczepę kempingową, zawsze jednak brakowało im czasu na wakacje, Gordon bowiem, by sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu na swoje usługi, musiał zwijać się jak w ukropie i zatrudniać wciąż nowych ludzi. Tę rosnącą popularność zawdzięczał poczcie pantoflowej. Szczycił się tym, że nigdy nie potrzebował reklamy, bo nie rezygnował z żadnego zlecenia, a wiadomo, małe prace pociągają za sobą większe, a zadowoleni klienci polecali go innym. Zawsze było zapotrzebowanie na solidnego budowlańca, który przygotowywał rozsądne kosztorysy, zjawiał się w umówionym terminie, pracował bez zarzutu i na dodatek sprzątał po sobie. Nikt nie chciał korzystać z usług tanich partaczy - mijał ledwie miesiąc, a już wykonany przez nich sufit z hukiem spadał.
Świat w tamtych latach był miejscem pełnym nadziei. Rosjanie wypuścili w przestrzeń kosmiczną Gagarina, Kennedy został prezydentem, a w 1963 roku Martin Luther King miał swój sen. Kwitł również rynek budowlany. W połowie lat sześćdziesiątych firma Kendal Contractors zatrudniała na stałe dziesięciu stolarzy, tynkarzy i hydraulików, a oprócz tego zmieniającą się liczbę pracowników na zlecenie, przyjmowanych przez Gordona w miarę potrzeby. Przeróbki mieszkań, prace zlecone przez zarząd miasta, budowa prywatnych lokali pod wynajem - wówczas budownictwo było tanie jak barszcz i Gordon do spółki z firmą miejscowych architektów zainwestował swoje zyski w budowę domów w Putney, podzielił je na mieszkania i to, co na tym zarobił, włożył w kolejną budowę. I tak to szło.
Posłał dziewczynki do prywatnej szkoły St Agnes w Croydon. Chociaż wysokość czesnego wzbudzała w nim grozę, serce pęczniało mu z dumy, gdy wypisywał czeki. Kupił większy dom, wolno stojący, przy tej samej ulicy co ich pierwsze mieszkanie. Wojna w Wietnamie dobiegła końca i zaczęły się przesłuchania związane z aferą Watergate. W 1974 roku Gordon przeprowadził rodzinę do nowego domu, w którym mieli mieszkać już na stałe. Była to rezydencja w Putney, od tyłu granicząca z lasem, w stylu Tudorów, z pięcioma sypialniami, garażem na dwa samochody i nareszcie wymarzoną kuchnią dla żony, niechaj Bóg ją błogosławi. Gdy Nixon odchodził, Gordon dobudował z boku domu pomieszczenie na biuro, wygospodarował nawet miejsce na niewielkie podwórze, gdzie odtąd składowane były materiały.
Dziewczynki uczęszczały do szkoły, korzystając z dobrodziejstw edukacji, która ani jemu, ani jego żonie nigdy nie była dana. Gdy one się kształciły, jego żona Dorothy spędzała czas w biurze i odbierała telefony. Z upływem lat nauczyła się księgowości, ze zdumieniem odkrywając w sobie talent do liczb, i chociaż bywało raz lepiej, raz gorzej - zwłaszcza gdy pod koniec lat siedemdziesiątych rynek budowlany mocno podupadł - dla dobrej firmy budowlanej praca znalazła się zawsze, kiedy bowiem ludzi nie było stać na przeprowadzki, musieli przynajmniej przerabiać mieszkania i domy, w których już mieszkali, a w owym czasie Kendal Contractors cieszyli się w okolicy zasłużoną i ugruntowaną renomą.
Dziewczynki dorastały. Najstarsza była Louise. Śliczna, delikatna blondynka, od najmłodszych lat wzbudzająca zachwyt wszystkich dookoła. Drogę do szkoły pokonywała pogrążona w marzeniach i wolała bawić się lalkami, przygotowując się do roli przyszłej matki. Louise kochali wszyscy, co ona przyjmowała ze spokojem typowym dla osoby pięknej. Nawet sporadyczne ataki zazdrości ze strony sióstr mijały nie zauważone przez Louise, ponieważ jak większość szczodrze przez naturę obdarowanych osób cechowała ją niewinność, zamykająca ją w jej własnym, pełnym słońca świecie. Wyrosła na wiotką nastolatkę z długimi, jedwabistymi włosami. Dom Hammondów wiecznie był oblegany przez usychających z miłości młodzieńców; w dniu wypłaty murarze zwlekali z odejściem, mając nadzieję ujrzenia jej choć w przelocie. Siostrom wydawało się, że bez przerwy gdzieś znika, uwożona w dal w ryczących sportowych samochodach, pozostawiając po sobie pustkę i zapach spalin. Poszła do college'u dla sekretarek, ale nigdy go nie ukończyła; była na to zbyt roztrzepaną osóbką. Przestało to mieć jednak dla niej jakiekolwiek znaczenie, zakochała się bowiem w młodym, rzutkim przedsiębiorcy i w krótkim czasie zaszyła się w mieszkaniu w Chelsea, oczekując pierwszego dziecka.
Prudence, średnia siostra, była intelektualistką.
- Wiecznie z nosem w książce - chełpił się Gordon.
O Louise mawiał, że jest jak "słoik z miodem, do którego zlatują się pszczoły". Jako człowiek mało refleksyjny raczej nie zastanawiał się nad swoimi córkami, a pytany, powtarzał to samo, co mówił o nich, odkąd wyrosły z wieku dojrzewania. Raz na zawsze wyrobił sobie pogląd na każdą ze swoich córek i nigdy nie potrafił spojrzeć na nie inaczej. Prudence była ta cicha, typ intelektualistki. Prudence, o niskim poczuciu własnej wartości, uważała się za brzydką. Kiedy jednak Louise znikała z horyzontu, jej twarz nabierała wyrazu. Można było patrzeć na nią z prawdziwą przyjemnością, jak na obraz starego holenderskiego mistrza.
Prudence jako jedyna z sióstr poszła na uniwersytet. Żyła we własnym świecie i gdy w dniu ukończenia studiów ujrzała na widowni rodziców, doznała wstrząsu, gdyż tak obco wyglądali w udającej średniowieczną auli. Wszystkie trzy siostry - każda na swój sposób - oddaliły się od rodziców, ale jedynie Prudence zdobyła wykształcenie wynoszące ją ponad sferę, z której pochodziła. Wiedziała, że ojciec i matka są z niej bardzo dumni, lecz sposób, w jaki to okazywali, świadczył, że nie rozumieją tego, co ona przyjmowała za rzeczy oczywiste. Tyle wysiłku włożyli, by mogła to osiągnąć, i przez to ją utracili.
A jednak nigdy nie przestała być oddaną córką, łagodzącą spory pomiędzy ojcem a najmłodszą, krnąbrną siostrą. Na niej też skupiła się uwaga rodziców, gdy Louise przeniosła się do nowego domu w modnej części Buckinghamshire. Na Prudence zawsze można było polegać, jak na wiecznej niani, która nigdy nie schodziła z posterunku, podczas gdy inni używali życia. Nawet kiedy czasem zdarzało jej się buntować przeciwko takiemu stanowi rzeczy, robiła to niezwykle kulturalnie, więc i tak nikt tego nie zauważał. Rodzice byli zbyt zajęci codziennymi zmaganiami w pracy i dwójką wnuków. A Maddy, jej młodsza siostra, choć lojalny sprzymierzeniec - bez wahania oddałaby za Prudence życie - nigdy nie mogła dojść z ojcem do porozumienia i odeszła, najpierw wyprowadzając się z domu, a wreszcie wyjeżdżając z kraju na dobre. Tymczasem Prudence zaczęła pracować w wydawnictwie, kupiła sobie mieszkanie w Clapham, gdzie zamieszkała z kotem i kolekcją afrykańskich fiołków, kwiatami starych panien, na okiennym parapecie.
Od najwcześniejszych lat rodzeństwo ma przypisane sobie role i z biegiem czasu coraz lepiej je odgrywa, spełniając pokładane w nich oczekiwania. Louise była piękną młodą matką, Pru mądralą, Maddy narwańcem. Gdy matka wspominała ich dzieciństwo, zawsze stawał jej przed oczami ten sam obrazek. Louise bawi się lalkami na trawniku w ogrodzie, Pru leży na brzuchu z nosem w książce, a między nimi szaleje Maddy, brum, brum, jeżdżąc swoim buldożerem zabawką po książce Pru, brum, brum, tratując lalki Louise. Te wrzaski! Maddy była gwałtowną, silną dziewczynką. Czasami jej siostry zastanawiały się, czy przypadkiem nie miała zastąpić ich rodzicom syna, którego nigdy nie mieli, choć być może w skrytości ducha pragnęli. Zadzierzysta dziewczynka, wiecznie skłócona z całym światem, "kwadratowy sęk w okrągłej dziurze" - jak mawiał jej ojciec. Nie pasowało do niej nawet imię, które jej nadali. Nikt nigdy nie nazywał jej Madeleine, od początku była Maddy i tak już zostało. Na zdjęciach widać, jak z okrągłą buzią i z fryzurą na grzybka wpatruje się w obiektyw, zawsze starając się mu umknąć.
Mimo wojowniczej miny i w zasadzie ponurego usposobienia, Maddy od początku była głęboko oddana swoim siostrom i nie podarowała nikomu, kto odważyłby się coś złego o nich powiedzieć. Była silną, wysportowaną dziewczyną, stale zdobywającą trofea w zawodach pływackich, które ojciec dumnie prezentował gościom. Gdy to robił, jej twarz pokrywał rumieniec i stawała się burkliwa, co ojciec odbierał jako niegrzeczne zachowanie, ale jej siostry wiedziały, że po prostu czuje się skrępowana. Skończywszy szesnaście lat, rzuciła szkołę. Ojciec wpadł we wściekłość - czyż przez te wszystkie lata nie urabiał sobie rąk po łokcie, żeby mogła chodzić do najlepszej szkoły w Surrey? Ona jednak nie przejęła się tym zbytnio i zamieszkała w Stockwell z ludźmi prowadzącymi wesołe miasteczko. W zasadzie znikła na całe lata. Od czasu do czasu spotykała się z Prudence, ale Louise odwiedzała rzadko, ponieważ nie znosiła jej męża. Był przystojnym, chamskim mężczyzną o imieniu Robert, którego i Prudence darzyła mieszanymi uczuciami, wrodzony takt jednak nie pozwalał jej tego okazywać.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Maddy głównie podróżowała z plecakiem i przez jakiś czas mieszkała w Kanadzie, gdzie pracowała z upośledzonymi dziećmi. Chociaż nigdy nie była studentką, wiodła życie typowo studenckie - z nikim i z niczym się nie wiązała, nigdzie nie osiadała na stałe, zbuntowana nie tylko przeciwko własnym korzeniom, ale i przeciwko rządom torysów, wyniszczaniu lasów zwrotnikowych i konsumpcyjnemu stylowi życia wielu ludzi, nie wyłączając drapieżnego kapitalisty, męża Louise. Jej twarz pozostawała zadziwiająco młoda, jak u zakonnicy, nie naznaczona piętnem upływającego czasu. Kiedy wyjeżdżała do pracy w Afryce, mając trzydzieści trzy lata, z powodzeniem mogła uchodzić za dwudziestolatkę.
- Chyba trzymasz na strychu swój portret - powiedziała jej kiedyś Prudence, aż nadto świadoma swojego wieku. Maggy jednak nie zrozumiała, o co jej chodzi; nigdy w życiu nie słyszała o Dorianie Grayu.


Gordon także miał świadomość mijających lat. Tego wrześniowego dnia, w szesnaste urodziny wnuczki, jechał wraz z Dorothy do Buckinghamshire na urodzinowy lunch.
- Szesnaście lat - powiedział. - A wydaje się, że zaledwie wczoraj była niemowlęciem.
- Wydaje się, że zaledwie wczoraj dziewczynki były dziećmi - zauważyła Dorothy.
Miała rację. Dochował się trzech wspaniałych córek, które teraz osiągnęły nieomal wiek średni. A wydawało mu się, że dopiero co bawiły się razem w ogrodzie. Zupełnie jakby dorosły w czasie, gdy jego uwaga chwilowo była skupiona na czym innym. Jak gdyby wyskoczył tylko po wieczorną gazetę, a po powrocie zastał w domu dorosłe kobiety. Miały do spłacania hipotekę, miały własne wyrobione poglądy. Maddy była w Nigerii i mówiła w języku ibo czy jakimś tam. Koniec świata!
W dniu czyichś urodzin zawsze nachodziły go refleksyjne myśli. Jego wnuczka Imogen kończyła szesnaście lat - w zasadzie mogłaby mieć już własne dzieci. Zbliżali się do Beaconsfield. Obok niego siedziała Dorothy, troskliwie trzymając na kolanach paczkę z prezentem. Kupiła go sama; zawsze zajmowała się takimi sprawami.
- Co to jest? - spytał.
- Poczekaj, to zobaczysz. Dodatek do głównego prezentu, od rodziców.
- Dlaczego nikt mi o niczym nie powiedział? - jęknął. Skręcił, żeby wyprzedzić ciężarówkę.
- Gordon! - Dorothy chwyciła się kurczowo za klamkę u drzwi. - To tajemnica.
Tajemnica - wieczna towarzyszka jego życia. Dochodzące zza zamkniętych drzwi dziewczęce chichoty. Dom pełen kobiet, matek i córek, trzymających się razem. Humory, szepty. "Nie mów tacie, on tego nie zrozumie. Przecież to tylko mężczyzna".
- Gordon! Tu jest ograniczenie do pięćdziesięciu!
Gordon był niecierpliwym, impulsywnym mężczyzną. Prowadził za szybko, palił za dużo. Gdyby przyszło mu kiedyś do głowy zważyć się, nikogo by nie zdziwiło, że ma z dziesięć kilo nadwagi. Jego żona wiecznie zamartwiała się o jego zdrowie; skończył przecież sześćdziesiąt pięć lat i powinien zachowywać się rozsądnie. Ale właśnie ta impulsywność, ślepa energia była motorem jego życia i tylko jej zawdzięczał wszystko, do czego doszedł. Stanowiła nieodłączną część jego natury.
W zasadzie Gordon przypominał paczkę. Był niewysokim, silnym mężczyzną - Maddy jako jedyna z córek odziedziczyła po nim budowę. Nie dało się ukryć, że zaczynał łysieć, ale mimo zbędnych kilogramów nie był sflaczały. Wręcz przeciwnie, nic dziwnego jednak, jako że całe dnie spędzał w ruchu i był silny jak tur. Całe jego mocne ciało zdawało się przeć do przodu, a zarys szczęki zdradzał wojowniczy charakter. Lecz jednocześnie usposobienie miał wesołe i uwielbiał pogwizdywać. Żaden z jego młodych pracowników nie gwizdał, nie były im znane wpadające w ucho melodyjki, Gordon jednak miał cały repertuar standardów, którym doprowadzał swoje córki do szału. Był krzepkim mężczyzną, lubił sobie wypić i pożartować. Wolał działać, niż myśleć, i chociaż nieustannie utyskiwał na pracę, najszczęśliwszy był, gnając z jednej budowy na drugą, wykrzykując polecenia i przekomarzając się z chłopakami. Stuprocentowy samiec.
Kobiety stanowiły dla niego niezgłębioną zagadkę. Przez te wszystkie lata powinien był do nich przywyknąć - miał w końcu wieloletnie doświadczenie, mimo to jednak jego córki nigdy nie przestały go zdumiewać. Ich zainteresowania dotyczyły innego, obcego mu wymiaru, za nic w świecie nie potrafił ich pojąć. Dlaczego na przykład Maddy i Prudence nie potrafiły znaleźć sobie mężczyzny, wyjść za mąż i dać mu więcej wnuków, zanim będzie za późno?
Jego żona to zupełnie co innego. Mógł na niej polegać. Trajkotała i o byle co robiła zamieszanie, jak wszystkie kobiety, nie znała się na samochodach, ale jej kobiecość była staromodna i dlatego zrozumiała. Pobrali się czterdzieści cztery lata temu i nie mieli przed sobą żadnych sekretów. Jego młodzieńcza miłość stała się teraz stateczną, sześćdziesięciotrzyletnią matroną; gdy czasem przyglądał się jej dokładniej, co zdarzało się nad wyraz rzadko, doznawał lekkiego szoku. Zażyłość łącząca go z żoną nie nadążała za jej wiekiem. Dorothy, choć teraz już farbowała włosy, nadal układała je w takie same miękkie fale jak przed laty. Znali się doskonale, przeżyli razem wiele burz i dobrze się rozumieli. Gdyby ktoś spytał Gordona o jego małżeństwo - co nigdy się nie zdarzało, było bowiem niemal jak instytucja, a poza tym jego znajomi na takie tematy nie rozmawiali - odparłby, że jakoś im się wiedzie, bo i cóż innego mógłby powiedzieć? Rozmowy na temat związków zawsze go krępowały.
I tak Gordon Hammond wraz z żoną jechali przez Beaconsfield swoim mercedesem combi, którego tył załadowany był po sufit workami z cementem. Minęli domy królowej Anny należące do tuzów przemysłu i telewizyjnych sław. Na głównej ulicy sklepy otoczone trawniczkami prezentowały na wystawach markowe ubrania i zdjęcia pięknych posiadłości do nabycia. Dobrobyt tego miejsca - szerokie ulice, wypielęgnowane trawniki - aż bił w oczy! Oto serce Home Counties* bezpiecznie odizolowane od brutalności zewnętrznego świata. Zewsząd biło przekonanie, że tu nic strasznego wydarzyć się nie może. Strzeżcie się intruzi! Z odnowionych fasad emanowało bogactwo. Wkrótce Gordon zasiądzie przy stole Louise. Na myśl, że słodka twarzyczka córki otworzyła jej drogę do tego uprzywilejowanego świata, jego serce pęczniało z dumy. Zawsze była jego złotą dziewczynką, dotkniętą różdżką dobrej wróżki. W nagrodę za swój wdzięk i urodę otrzymała dwoje zdrowych dzieci, przystojnego męża i życie, którego pozostałe dwie siostry bez wątpienia jej zazdrościły.
Zahamował gwałtownie przed przejściem dla pieszych. Dorothy poleciała do przodu, a jadące z tyłu samochodu puszki z farbami zagrzechotały.
- Gordon! Któregoś dnia przyprawisz mnie o atak serca. - Poprawiła trzymaną na kolanach paczkę. - Jeżeli ciebie pierwszego nie powali.


Dziesięć kilometrów od Beaconsfield, pomiędzy wzgórzami, leży wioska Wingham Wallace. Otaczające ją rozległe pastwiska i lasy bukowe to okolica nadzwyczajnego naturalnego piękna. Sama wioska zapisana była w Domesday Book** i wciąż jeszcze - obok budowli z czasów wiktoriańskich - zobaczyć w niej można było normański pub, kościół i kilka domków. Piękno wioski rosło wraz z wiekiem i bogactwem; to drugie potrzebne, by pierwsze mogło przetrwać. Dogodna odległość od Londynu sprawiała, że miejsce przyciągało wszystkich tych rekinów świata biznesu, którzy pod koniec wyczerpującego dnia pragnęli zaznać wiejskiej ciszy i spokoju. Niedaleko też stąd było do lotniska Heathrow, zaledwie pół godziny jazdy. W rezultacie mieszkańcy tych kilku większych domów tak rzadko byli widywani, że w końcu zaczęły o nich krążyć różne plotki. Mniejsze domy również od dawna przeszły na własność ludzi zamożnych, budynki gospodarcze zamienione zostały na garaże, zbyt krótkie jednak, by pomieścić najnowsze modele BMW, których bagażniki wystawały na ulicę, zmuszając przejeżdżających do ich omijania.
W zasadzie jednak wioskę zamieszkiwała prawdziwa społeczność składająca się z prawdziwych ludzi, czego dowodem były wykładane kamieniami budynki rady miejskiej i gromadzące się wieczorami na przystanku autobusowym grupki młodzieży, podekscytowane i niespokojne, rozżarzające ciemność ognikami papierosów. Wciąż jeszcze jest tu szkoła podstawowa i połączony z pocztą sklep prowadzony przez niejakiego Tima, pracującego w nim samotnie, i jego pogrążoną w depresji żonę Margot. Jak wszyscy ci bogacze mogliby się obyć bez lokalnych mieszkańców, którzy zajmowali się ich domami, sprzątali, pielęgnowali ogrody i pilnowali posiadłości, gdy oni sami bawili na Karaibach?
W niedziele kościół wypełniają wierni, głównie kobiety o donośnych głosach i zdolnościach organizacyjnych, zajęte robieniem przetworów i mogące poszczycić się skutecznie przeprowadzoną kampanią skierowaną przeciwko projektowi budowy domów komunalnych, które zeszpeciłyby krajobraz i obniżyły wartość posiadłości. Pastor od dawna już mieszkał w sąsiedniej wiosce; podlegało mu obecnie pięć parafii, a probostwo zostało sprzedane jeszcze w latach sześćdziesiątych. W wiosce, gdzie każda posiadłość godna jest pożądania, należało ono do najbardziej urokliwych - dom w stylu georgiańskim, porośnięty wistarią, pokaźny, lecz nie przytłaczający, o skąpanych w słońcu pokojach, których okna wychodziły na otoczony murem ogród, a z sypialni małżeńskiej roztaczał się widok na Chiltern Hills. Kolejni właściciele wprowadzali udogodnienia: przylegające do sypialni łazienki, nowoczesną kuchnię i rzecz niezbędną w latach siedemdziesiątych - cieplarnię. Gdy przed sześciu laty Robert i Louise wprowadzili się wraz z dziećmi, nie musieli niczego zmieniać, co bardzo odpowiadało Robertowi, który pałał niechęcią do wszelkich prac w rodzaju zrób-to-sam. Twierdził, że w niedzielę ma o wiele ciekawsze rzeczy do roboty niż wystawanie na drabinie w tumanie kurzu.
W tę niedzielę przypadały urodziny ich córki Imogen. Był to jeden z tych dni wczesnej jesieni, który już zdążył przesiąknąć szczególną nostalgią. Wilgotny ogród, niczym płatki zwinięte w pąk, niósł ze sobą przyszłe wspomnienia cudownego dnia - to, co czyniło Anglię w ogóle, a Wingham Wallace w szczególności wspaniałym miejscem do życia. Liczni goście Roberta i Louise zgodnie twierdzili, że w Starym Probostwie słońce zdaje się zawsze świecić, zupełnie jakby Louise wśród niezliczonych talentów posiadała również i ten, dzięki któremu na czas odwiedzin zapewniała wspaniałą pogodę.
Dzisiejszy lunch miał być uroczystością rodzinną - zaproszeni zostali rodzice Louise i jej siostra Prudence. Louise sama, bez pomocy swoich dorosłych już prawie dzieci, zajęta była przygotowywaniem posiłku. Wiernie towarzyszył jej pies, spasiony labrador Monty, wędrujący za nią krok w krok i z cieknącą z pyska śliną ze skomleniem żebrzący, gdy odwijała z opakowania salami.
Louise miała już czterdzieści dwa lata i wciąż była piękna. Prawdę powiedziawszy, wiek był jej sprzymierzeńcem, pod miękkimi rysami twarzy uwidaczniając zarys kości. Dwadzieścia lat małżeństwa umocniło też jej charakter, przydając mu hartu nieobecnego w czasach młodości. Robert był wymagającym mężem, szybko popadającym w znudzenie. Oczekiwał, by go zabawiała, a jego gości podejmowała jako doświadczona pani domu. Zawsze pragnęła go zadowolić - według jej sióstr, nawet za bardzo. Podejrzewały, że w głębi ducha uważa, iż pochodzenie i intelekt stawiają ją niżej od niego, wobec czego nie wolno jej się zaniedbać fizycznie ani psychicznie, by móc dotrzymać mu kroku. Gardziły tym jej brakiem wiary w siebie, kobiecą uległością. Czy ten Robert nie zdaje sobie sprawy, jakie szczęście go spotkało, że ma taką żonę?
Louise przyniosła z ogrodu ubłoconą sałatę, gdy pojawił się jej syn. Widać było, że niedawno się obudził. Oparty o zlewozmywak zajadał z miski płatki Nutty Cinnamon Shapes.
- Jamie, jest dwunasta godzina.
Uniósł jedną brew. Nowa maniera, przejęta od ojca.
- Spokojnie, mamuśka.
- Zjawią się lada chwila.
- Przecież to tylko babcia i dziadek.
Mówił w przeciągły sposób, w czym również przypominał ojca. Żywiła nadzieję, że nie wyrośnie na snoba. Jamie miał osiemnaście lat i w przyszłym roku wybierał się na uniwersytet. Był wysoki i szczupły, miał gęste, jasne włosy. Sądząc po liczbie telefonów, coraz bardziej podobał się dziewczętom, co wcale nie wpływało dobrze na jego charakter. Ich zainteresowanie go psuło. Można by przypuszczać, że w tych postfeministycznych czasach coś takiego już się nie będzie zdarzało, ale w końcu ona sama też go psuła. Siostry stale jej zarzucały, że ma do mężczyzn stosunek niewolniczy.
- Rusz się - powiedziała, wrzucając do zlewu sałatę.
Nadeszła ziewająca Imogen.
- Gdzie się podział mój czarny top?
- Czy nikt w tym domu mi nie pomoże? - spytała Louise.
- Przecież to moje urodziny!
Nie przerywając jedzenia, Jamie powoli zniknął w salonie. Po chwili dobiegł stamtąd dźwięk włączonego telewizora.
- Dlaczego on zawsze wychodzi, kiedy ja wchodzę? - zapytała Louise.
- Bo uważa, że przynudzasz.
- Różnica pokoleń. Możesz je obrać? - dodała, pokazując na ziemniaki.
- To seksizm. Dlaczego Jamie nie może tego zrobić?
- Bo go tu nie ma. Gdzie jest twój ojciec?
- Pojechał kupić cytryny.
- Już wieki temu.
Kłopot z mieszkaniem na wsi polegał na tym, że prawie cały czas człowiek wyczerpywał zapasy, by później resztę dnia spędzać w samochodzie.
Córka wrzuciła do ust plasterek salami i wypłynęła z kuchni. Przystanęła, by czule poklepać psa.
- Jak się dzisiaj ma mój kochany? - zagadnęła pieszczotliwie.
Nie po raz pierwszy przemknęło Louise przez myśl, że jej dzieci lepiej traktują swoje zwierzaki niż ją, mimo że ani pies, ani króliki nigdy w niczym im nie pomagały, nie umierały z nudów, grając z nimi w karty, nie zarywały też z ich powodu nocy. Imogen słodkim głosem przemawiała wyłącznie do Monty'ego. Gdy pewnego razu Louise zwróciła jej na to uwagę, nie była nawet zdziwiona.
- Ale on jest taki słodziutki - powiedziała.
- Czy to znaczy, że gdybym położyła się na ziemi z łapami do góry, byłabyś dla mnie milsza? - spytała Louise.
Imogen była niewysoką, mocno zbudowaną dziewczyną. Miała ciemne włosy, jak jej ojciec, poza tym jednak nie odziedziczyła po nim urody. Najbardziej podobna była do cioci Maddy, o czym jej brat przy byle okazji jej przypominał, co zawsze ją złościło. Podobnie jak ciocia Maddy nie miała w sobie nic z intelektualistki. Była bezpośrednią, lojalną dziewczyną, której powolność irytowała ojca, na co matka zawsze stawała w jej obronie. Robert pragnął dzieci wspaniałych. Gdy Louise zauważała, że sukces można mierzyć także nieco inną, zwracającą uwagę na wnętrze miarą - czy uprzejmość się nie liczy? - odpowiadał, że uprzejmość to najbardziej mdłe słowo w języku angielskim i powinno się zakazać jego używania. Poza tym Imogen dla  niego uprzejma nie była nigdy.
Louise poszła na górę i wyszczotkowała włosy. Przed wizytami rodziców zawsze się denerwowała. Nigdy nie miała pewności, czy mężczyźni zachowają się jak należy; wzbudzali w sobie nawzajem najgorsze instynkty. Ojciec tak jawnie okazywał dumę z jej urody i życia, które prowadziła, że robił z siebie głupca, co Robert, okrutnie złośliwy, wykorzystywał i jeszcze go podpuszczał, ku wielkiemu zakłopotaniu Louise i jej matki. Gordon był prostodusznym człowiekiem. Zięć z łatwością nim manipulował i teść stawał się karykaturą samego siebie - siadał z szeroko rozstawionymi nogami i zacierał ręce niczym prowincjonalny wojskowy ze sztuki J.B. Priestleya. Louise pogardzała nim wtedy, co z kolei wzbudzało w niej pogardę dla samej siebie. Nienawidziła Roberta, że bawi się kosztem jej ojca, siebie zaś jeszcze bardziej za to, że i ją to rozśmiesza. Ale też mąż zawsze potrafił ją rozbawić.
Była za piętnaście pierwsza. Louise zeszła na dół. Gdzież ten Robert się podziewał? To takie typowe dla niego zniknąć w chwili, gdy był najbardziej potrzebny. Wpadnie jak burza, spóźniony - gdy przyjeżdżali jego goście, nie spóźniał się nigdy. Ten przywilej zachowany był wyłącznie dla jej rodziców. Czasami podejrzewała, że był zazdrosny o jej rodzinę. Nie miał rodzeństwa, został wychowany z klasą, jako samotny chłopiec, na którego wydawano krocie, ale uczuciowo zaniedbywano wprost haniebnie. Jego matka była zbyt zajęta poślubianiem kolejnych mężów, by zwracać uwagę na syna, którego w wieku czterech lat posłała do szkoły z internatem. Ilekroć Louise kłóciła się z Robertem, przypominał jej o tym, racząc ją łzawym opisem, jak to szlochał samotny w internatowej sypialni, za jedynego przyjaciela mając starego, wyliniałego misia. Zawsze odnosiło to skutek i Louise zalewała się łzami. Drań.


Było dwóch kompozytorów, którzy doprowadzali Prudence do łez: Brahms i Schubert. Innym także się to udawało, ale tylko niektóre fragmenty tak na nią działały - na przykład Bachowi, gdy w wolnej części jego duetu skrzypcowego dźwięki skrzypiec wznosiły się i łączyły w tak czułym i przejmującym wyznaniu miłości, iż wydawało się, że lada chwila pękną. Lecz naprawdę głęboko do jej serca przemawiali tylko Brahms i Schubert. Nie ich symfonie - Prudence uważała je za napuszone i zadufane w sobie, zupełnie jakby mówiły: patrzcie i podziwiajcie nas. Nie, ona wolała muzykę kameralną. Właśnie oszczędność i precyzja kwartetów smyczkowych odpowiadały jej najbardziej. Prudence kochała porządek. Był kwintesencją jej życia, na nim opierała się jej cała egzystencja.
Gdy wyjeżdżała z Londynu, droga rozmazywała się jej przed oczami. Słuchała z kasety Drugiego kwartetu fortepianowego Brahmsa. Podczas pierwszej randki zabrała Stephena na południowy koncert do St John's przy Smith Square. Kwartet Lindsaya wykonywał wtedy Brahmsa. Później przez wiele miesięcy ilekroć natknęła się gdzieś na imię Lindsay, całe jej ciało przebiegał elektryzujący dreszcz. W czasie koncertu ani razu się ze Stephenem nie dotknęli. Prudence trzymała ręce na kolanach, ściskając torebkę niczym wdowa, czuła jednak bijące od Stephena ciepło. Jego ramię i udo przyciągały jej skórę jak magnes. Czuła się przedziwnie, zupełnie jakby jego ciało wsysało w siebie jej duszę.
Później, gdy wszystko między nimi zaczęło się na dobre, przyznał, że czuł podobnie. Leżeli w łóżku i z rozkoszą typową dla wszystkich świeżo upieczonych kochanków przypominali sobie ze szczegółami minione tygodnie, podczas których ich bliskość narastała.
- Naprawdę czułeś to samo?
- A pamiętasz, jak wpadliśmy na siebie przy fotokopiarce?
Opisywali sobie nawzajem swoje ubrania:
- Miałaś wtedy białą bluzkę.
Leżeli pod kołdrą i odtwarzali wszystkie przepracowane wspólnie w biurze miesiące - ich własną, przepełnioną czułością taśmę wideo. Te wspomnienia nadawały nawet najbardziej przyziemnej wymianie zdań ogromne znaczenie. Właśnie podczas koncertu Brahmsa, powiedział Stephen, poczuł, jak jego dusza odrywa się od żony i znajduje właściwe sobie miejsce w Prudence.
Wnętrze jej samochodu przedstawiało opłakany widok. Spod ścierki do naczyń wystawało pudełko z kleenexami, obok walało się puste opakowanie po pastylkach do ssania i paczka Silk Cutów (także pusta). Wyciągnęła jedną chusteczkę i wytarła nos. Samochody często zaskakują. Ludzie, którzy prowadzą uporządkowane życie, niejednokrotnie mają zapuszczone auta i odwrotnie. Ci, których życie pogrążone jest w chaosie, poruszają się w nieskazitelnie czystych pojazdach, pachnących odświeżaczem powietrza, a na tylnej półce wożą jedynie atlas samochodowy. Samochody, podobno odbicia osobowości właścicieli, tak naprawdę zdradzają coś znacznie bardziej interesującego - sprzeczności, które w każdym z nas drzemią. Prudence utrzymywała swoje mieszkanie w idealnym porządku, w samochodzie jednak stawała się kimś zupełnie innym - kobietą wyzwoloną i potężną, całkowicie panującą nad tym, dokąd zmierzała, co w normalnym życiu raczej jej się nie udawało. Szybko też jeździła - szybko i pewnie. Mimo to wyglądała na osobę, która po Londynie porusza się na rowerze z koszykiem pełnym kit-e-katów. Co również jej się zdarzało.
Stephen był dyrektorem wydawniczym. Miał żonę, Holenderkę o imieniu Kaatya. Miał też dwóch synów. Jego romans z Prudence, w głównej mierze pozbawiony kontaktów fizycznych i uprawiany w porze przerwy na lunch, ciągnął się już od roku. Prudence nie należała do kobiet, które zakochują się w żonatych mężczyznach. Odkrycie, że zdolna jest do czegoś podobnego, okazało się jednym z najbardziej bolesnych przeżyć ostatnich dwunastu miesięcy. Jechała szybkim pasem autostrady M40 i nastawiła kasetę z Brahmsem głośniej. Dostała ją od Stephena dwa dni temu.
- Nasza pierwsza rocznica - powiedział, ujmując ją pod brodę i unosząc jej twarz ku sobie.
Wygrzebała papierosa i zapaliła go. Jako jedyna z sióstr Hammond paliła, ale skrzętnie to ukrywała, powodowana resztkami dziecięcego strachu przed rodzicami. Z wyglądu nie przypominała palaczki; do pracy nosiła granatowe swetry, białe bluzki i buty na płaskim obcasie. Zdumiewała niektórych swoich autorów, gdy podczas lunchów, na które ich zapraszała, zapalała papierosa. Paliła, popełniała cudzołóstwo. Przyszło jej do głowy, że nikt z nas nie jest tym, na kogo wygląda. Wystarczy tylko dokładniej się przyjrzeć i rozpadamy się jak druk w gazecie, który - gdy spojrzeć na niego z bliska - okazuje się zbiorem maleńkich czarnych punkcików. Jak można zaufać słowu, skoro jest tylko zbiorem kropeczek? A mimo to jej życie polegało na pracy ze słowami, musiała więc im wierzyć.
Bywały chwile, gdy nabierała przekonania, że istniała tylko w oczekiwaniach, jakie inni mieli wobec niej. Na przykład kiedy była jeszcze dzieckiem, jej rodzice z kropeczek stworzyli Prudence, miłą, opanowaną siostrę, średnie dziecko, kujona. Kropeczki zbiły się w całość i tak powstała osobowość Prudence. Ona jednak wiedziała swoje. Wiedziała, że przemieszczała zbiór atomów, starając się wprowadzić w ich chaos jakiś porządek. Stephen niczego nie podejrzewał, podobnie jak jej siostry. Prawdę znał tylko jej kot; zdradzały to jego oczy.


Front Starego Probostwa oplatały pędy wistarii. Posadzono ją wiele lat temu, zanim jeszcze zawitali tu Robert i Louise. Jej grube gałęzie pięły się po ścianach jak splecione w miłosnym uścisku kończyny; ich małżeństwo trwało tak długo, że nikomu nie udałoby się ich rozdzielić, nawet gdyby spróbował. Na prawo od probostwa wznosił się kościół St Bartholomew. Na przyległym do niego cmentarzu w ciszy cisowych drzew wznosiły się kamienie nagrobne. Nachylały się to w jedną, to w drugą stronę, jakby poruszane oddechem Boga. W zależności od nastroju obserwatora, stary ceglany dom i wiekowe miejsce pochówku mówiły, że miłość trwa niezmiennie bądź też, że wręcz przeciwnie, przemija.
Słysząc nadjeżdżające samochody, Louise wyszła przed drzwi. Później, po upływie wielu miesięcy, nieraz wspominała tę chwilę. Tuż przed nią liść wistarii spiralnym lotem osiadł na pokrytym żwirem podjeździe. Spojrzała w górę, na splątane gałęzie. Czyżby zapowiedź jakiegoś nieszczęścia? Liście już obumierały, a normalnie nie opadały wcześniej niż w październiku.
Była za pięć pierwsza. Nadjechały samochody - najpierw combi rodziców, a tuż za nim BMW Roberta. Zatrzymały się na podjeździe. W tej samej chwili w uliczce pojawiło się auto Prudence i minęło bramę wjazdową. Louise wybiegła im na spotkanie.
- Witaj! - zawołała matka. - Przyjechaliśmy wszyscy naraz.
- Fajnie, że niektórym się to udaje. - Robert posłał żonie uśmiech. - Żartowałem.
Uścisnął dłoń Gordonowi i ucałował teściową.
- Powinienem rzucić okiem na tę rynnę. - Gordon wskazał na dom.
- Gordon - powiedziała ostrzegawczo Dorothy.
- Chcesz się tym zająć w czasie, kiedy my będziemy jedli lunch? - zażartował Robert z uśmiechem.
- Nie mów tak, kochany - przestraszyła się Dorothy. - Jeszcze potraktuje to poważnie.
- Jeden z moich chłopaków mieszka tu niedaleko. Każę mu zajrzeć…
- Daj spokój - przerwał mu Robert.
Niósł dwie torby z Tesco. Niedawno otwarto nowy supermarket kilka kilometrów stąd. Chociaż Robert miał kupić tylko parę cytryn, nie udało mu się tego załatwić w miejscowym sklepiku, który w niedziele otwarty był krótko. Pojechał więc do Tesco, ucieszony, że nie tylko robi, co do niego należy, ale jeszcze przy okazji unika pomagania w przygotowaniach lunchu. Znalazłszy się w supermarkecie, nie mógł się oprzeć pokusie kupowania - należał do mężczyzn rzadko odmawiających sobie tego, na co właśnie mieli ochotę. Skusił się na egzotyczne, kosmate owoce z Penang i tak doskonałą oliwę z oliwek, że prawie musiał ponownie obciążyć hipotekę domu, by sobie na nią pozwolić. Potem udał się do działu win, gdzie wpadły mu w oko różne tajemnicze wina z Nowej Zelandii. Jak to możliwe, żeby taki nudny kraj produkował tak interesujące wina? Być może, kiedy skończyli już polerować swoje vauxhalle i rozwiązywać krzyżówki, nic lepszego nie pozostawało im do roboty. Na chwilę zatrzymał się przy stoisku z prasą, gdzie przejrzał niedzielne brukowce, napawając się widokiem kobiecych piersi i katastrofalnym życiem szczęściarzy, do których los się uśmiechnął, gdy obstawiali totka.
Robert wraz z teściami wszedł do domu. Louise została z tyłu z Prudence. Przyjrzała się jej zaczerwienionym oczom.
- Dobrze się czujesz?
- To wszystko przez Brahmsa - odparła Prudence.
- Tylko?
Louise nie znosiła, gdy Prudence płakała; tak rzadko jej się to zdarzało. Na Prudence można było polegać, była na każde zawołanie. Problem w tym, że nie tylko ona tak uważała.
- Jak ci się układa z… no wiesz z kim? - spytała Louise.
- Bez zmian.
- Pewnie dlatego tak wyglądasz. - Razem zbliżyły się do drzwi. - Słuchaj, nie chcę gadać jak starsza siostra, ale czy nie powinnaś…
- Nie.
Louise spojrzała w głąb holu. Wyłożona kafelkami podłoga lśniła w słońcu, które padało także na zad Monty'ego, machaniem ogona witającego gości. Strzelił korek z szampana, rozległ się śmiech Imogen.
Louise stała, spoglądając na to wszystko oczami siostry. Zalała ją fala nienawiści do Stephena, mężczyzny, którego nie widziała na oczy, Prudence bowiem nigdy go jej nie przedstawiła, a rodzice nie mieli nawet pojęcia o jego istnieniu. Naturalnie trudno winić za to wyłącznie Stephena, ale łatwiej obarczać odpowiedzialnością kogoś, kogo się nie zna, zwłaszcza jeżeli przez niego własna siostra wyraźnie cierpi.


Jadalnia była kwadratowa, o raczej męskim wystroju. Francuskie okna wychodziły na cieplarnię, w której zalane słonecznym blaskiem pyszniło się krwistoczerwone geranium. Kominek był marmurowy, na ścianie wisiał zegar po dziadku, a centralne miejsce zajmował ogromny mahoniowy stół, spadek po jednym z wujów Roberta. Lunch rozpoczął się od salami i karczochów, ulubionej przystawki Imogen. Robert dolał wszystkim szampana. Był nadzwyczaj gościnnym gospodarzem; widać było, że dobrze się czuje  w tym pokoju, częstując winem i gawędząc swobodnie, mężczyzna zadowolony z siebie i swojej własności. Dzisiaj miał na sobie jedwabną koszulę w paski od Turnbulla i Assera oraz śliwkowy krawat. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: cudowne dziecko City, rozkoszujące się swobodną atmosferą weekendu.
- Jak ci leci, Pru? - zapytał. - Co tam na arenie literackiej? Odkryłaś jakiegoś geniusza?
- Właśnie pracuję nad książką Moje ulubione przepisy na kuchenkę mikrofalową. Jej autorem jest dziennikarz, jak mu tam.
- Aha, a tak naprawdę ty ją napisałaś. Dlaczego w końcu im nie powiesz? Ja bym tak zrobił.
Prudence wzruszyła ramionami. Pochlebstwa Roberta nie robiły na niej wrażenia, podobnie jak on sam. Miał przystojną, wilczą twarz i gęste, czarne włosy. Wzrostu był raczej niskiego - zawsze ją zdumiewało, że Louise jest od niego wyższa. Jako dziecko przechodził gruźlicę i miesiącami leżał w łóżku. Być może dlatego nie urósł. Jak wielu niskich mężczyzn miał w sobie niespożytą wolę walki. Grał w tenisa w londyńskim klubie, roznosząc na korcie kupców - koniowałów, jak się o nich wyrażał, czym później chełpił się przed Louise. Był bardzo mocno owłosiony - całe ręce pokrywały mu gęste, ciemne włosy - co Prudence napawało obrzydzeniem, ale i fascynowało jednocześnie. Wyobrażała go sobie w łóżku z Louise, obłapiającego ją jak małpa. Gdy mówił ktoś inny, jemu cały czas pracowały mięśnie szczęk. Był w nim jakiś nieustanny niepokój, niecierpliwość, która ją bawiła. Prudence w swojej kwiecistej sukience czuła się przy nim jak dyrektorka szkoły.
Jamie odziedziczył ten niepokój po ojcu. Rozmawiając z babcią, nie przestawał huśtać nogą pod stołem.
- Jak zamierzasz spędzić ten rok, zanim pójdziesz na uniwersytet? - spytała Dorothy.
- Poszukam jakiejś pracy.
- Z twoimi ocenami nie powinieneś mieć z tym kłopotu.
- Ale nie tutaj.
Jamie nudził się na wsi; przestała mu wystarczać. Czasy zbierania żab miał już dawno za sobą i chociaż niekiedy jeszcze spotykał się z miejscową młodzieżą na przystanku autobusowym, uważał ich za prostaków. Jak większość dorastających chłopców, niechętnie uczestniczył w rodzinnych spotkaniach, podczas których całą swoją postawą dawał do zrozumienia, że raczej wolałby robić tysiąc innych rzeczy. Pytanie tylko: jakich?
Weszła Louise, niosąc półmisek z nadziewanym ziołami łososiem.
- Patrzcie tylko! - wykrzyknął jej ojciec. - Czy jest coś, czego ta dziewczyna nie potrafi zrobić?
- Kobieta, tato - poprawiła go Louise. - Mam czterdzieści dwa lata.
- Poproszę o chwilę ciszy. - Gordon zastukał widelcem. - Przyjrzyjmy się temu arcydziełu.
W takich sytuacjach Gordon zazwyczaj się rumienił i stawał się jowialny. Córkę wprawiało to w zakłopotanie, a dzieci rozśmieszało, choć na ogół w niewielu sprawach się zgadzały. Louise ukroiła kawałek łososia. Gordon uniósł kieliszek w stronę Imogen.
- Za naszą jubilatkę. Wszystkiego najlepszego, szesnastolatko! Prędzej dzięki tobie będę miał prawnuki, niż twoje ciotki dadzą mi kolejne wnuki, chyba że wreszcie wezmą się do roboty.
Zapadła cisza. Louise rzuciła spłoszone spojrzenie na Prudence, po czym roześmiała się trochę sztucznie.
- Myślałam, że zaczęła mi się już menopauza, ale okazało się, że przez cały okres nie wyjęłam po prostu wkładki.
Prudence parsknęła śmiechem. Dorothy nerwowo pokazała na młodzież.
- Louise!
- Trochę ziemniaków? - Robert zwrócił się do teścia. - Jak tam się kręci interes?
- Harujemy jak woły - odparł Gordon.
- Wolałabym, żeby trochę sobie odpuścił. Skacze po całym Londynie, jakby miał dwadzieścia lat. Nie dociera do niego, że nie jest już pierwszej młodości - Dorothy zwróciła się do Louise. - Ty mu powiedz. Mnie nie posłucha.
- Nigdy cię nie słuchał - zauważyła Louise.
- A co to niby ma znaczyć? - zdenerwował się jej ojciec.
- Nigdy nie słuchałeś mamy - włączyła się do wymiany zdań Prudence.
- Ohoho, znowu wszystkie przeciwko mnie - powiedział Gordon do Roberta. - Jak zwykle.
U drzwi rozległ się dzwonek.
- Psiakrew - zezłościła się Louise. - Nieważne kto to, odeślij go do wszystkich diabłów.
Robert wyszedł z jadalni. Z holu dobiegł ich szmer rozmowy, a głos Roberta zdradzał zdumienie. Rozległ się stukot i szuranie przesuwanego po podłodze bagażu.
Weszła kobieta. Chociaż skończyła już trzydzieści siedem lat, wyglądała na znacznie młodszą. Miała rozsądną, opaloną twarz, bez śladu makijażu. Ubrana była w dżinsy i podkoszulek. Gdy przekroczyła próg jadalni, stanęła osłupiała, jak ktoś, kto z ciemności wszedł w oślepiający blask fleszy.
- Ciocia Maddy! - wrzasnęła Imogen.
Widelce ze szczękiem opadły na talerze. Siostry podbiegły, by uściskać nowo przybyłą.
- Kiedy przyjechałaś?
- Jadę prosto z lotniska.
- Dlaczego nie dałaś nam znać? - spytała Louise.
- Nic ci nie jest, kochanie? - dopytywała się troskliwie Dorothy. - Strasznie schudłaś.
- Superopalenizna. - Jamie wyszczerzył do ciotki zęby w uśmiechu.
- Wyjechalibyśmy po ciebie na lotnisko - protestowała Louise.
- Zawsze robiła, co chciała - odezwał się jej ojciec.
Maddy popatrzyła na dzieci.
- Ale jesteście wielcy! - Upłynęły cztery lata, odkąd widziała ich po raz ostatni.
Robert przysunął do stołu dodatkowe krzesło. Maddy, która nigdy nie lubiła pocałunków i wzdragała się przed wszelkimi objawami czułości, zwróciła się burkliwie do Imogen:
- Wszystkiego najlepszego. Widzisz? Zdążyłam w samą porę. - Rozejrzała się dookoła. - Nie wiedziałam, że spotkam tu wszystkich.
- Czy mamy w takim razie iść do domu? - zapytał jej ojciec.
- Gordon. - Dorothy posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Mogłaby przynajmniej coś napisać - powiedział. - Chociaż raz.
Louise podała siostrze talerz z jedzeniem i szklankę pomarańczowego soku - Maddy nie piła alkoholu. Zasypali ją pytaniami: Dlaczego postanowiła wrócić do Anglii? Jak długo zamierza zostać?
- Nie wiem - odparła Maddy. - Po prostu chciałam przyjechać do domu.
Maddy pracowała dla organizacji charytatywnej w Nigerii. W jakiejś zabitej dechami wsi pomagała wiercić studnie i uczyła tamtejsze kobiety czytać. Listy od niej przychodziły nader rzadko i rodzina miała niejasne pojęcie o jej życiu. Jak wszyscy dopiero co powracający z dłuższego pobytu za granicą, nie bardzo wiedziała, od czego zacząć. Innym tego rodzaju odczucia były znane, a jednocześnie zbyt niepojęte, by ją zrozumieć. Poza tym nie należała do osób specjalnie rozmownych i nie najlepiej czuła się w obecności rodziców. Przez długie lata mieszkała w miejscach dla rodziny niewyobrażalnych, była więc wdzięczna siostrom, że nie są za bardzo dociekliwe. Za jakiś czas na pewno wyjaśni im więcej. Musiała zatrzymać coś dla siebie, bo inaczej rodzina pochłonęłaby ją całkowicie. Głównie z tego powodu zdecydowała się na wyjazd.
Wszyscy na nią patrzyli. Dorothy miała rację - Maddy bardzo schudła. Rysy twarzy wyostrzyły się; ramiona miała muskularne. Choć trudno było nazwać ją pięknością, młodzież spoglądała na nią z zachwytem - przecież wczoraj piekła się w afrykańskim słońcu.
Maddy nie miała apetytu. Wciąż jeszcze żyła w innej strefie czasowej, a poza tym najadła się w samolocie. Wstała i wyjęła z torby drewniany przedmiot. Wręczyła go Imogen.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
- Rany - westchnęła Imogen. - Co to takiego?
- Laska płodności Ibo.
Imogen zaniemówiła.
- Wow.
Robert wybuchnął śmiechem.
- Jeśli cię nie zerżną, możesz ich przynajmniej spałować na śmierć.
- Pomyślałam, że możesz sobie zrobić z tego lampę albo coś w tym stylu - powiedziała Maddy.
- Dziękuję, ciociu.
- Nie mów do mnie ciociu - zaprotestowała Maddy. - To brzmi tak…
- Ciotkowato - zgodziła się Prudence.
- Jedz. - Louise wskazała na łososia.
Gordon spojrzał na talerz Maddy.
- Założę się, że nie dojadałaś u tych czarnuchów.
- Tato! - Prudence i Louise wykrzyknęły jednocześnie.
- Przecież tylko żartuję. - Gordon wzniósł ręce w obronnym geście. - Sam jednego zatrudniam. Chłopak pierwsza klasa…
- Na miłość boską - jęknęła Maddy.
- …bardzo pogodnego usposobienia.
- Jak widzę, nic się nie zmieniło - powiedziała Maddy.
- …i ma doskonałe wyczucie rytmu - dokończył Gordon.
- Mamo, czy możesz kazać mu przestać? - spytała Maddy i zwróciła się do ojca. - Wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi, Gordonie…
- Aha, więc teraz jestem Gordon, tak? Tato już ci się nie podoba?
- Wiesz, na czym polega twój problem? - ciągnęła Maddy. - Jesteś ignorantem i boisz się…
- Przecież on cię tylko podpuszcza. - Louise próbowała załagodzić sytuację.
- Zapomniałem, że policja ideologiczna wróciła - powiedział Gordon. - Muszę uważać, co mówię…
- Każdy, kto jest choć trochę inny od ciebie…
- Jezu, Maddy! - Robert podniósł głos. - Są urodziny Imogen. Możemy odłożyć na później wykład o stosunkach rasowych?
Zapadła cisza. Mieli wrażenie, że siedzą wśród opadających szczątków i pyłu po gwałtownym wybuchu bomby. Zegar pradziadka wybił trzecią.
- Przepraszam - zwróciła się Maddy do Imogen. - Naprawdę bardzo cię przepraszam.
- Nic się nie stało - odparła Imogen. - Zachowaliście się jak tata i mama.
- Słucham? - spytał Robert.
- Zawsze się kłócą. - Teraz Imogen patrzyła na ojca. - Jesteś okropnym rasistą.
- Nieprawda!
- I seksistą - dodał Jamie. - Kiedy w telewizji była Janet Jackson…
- To nie był rasizm - obruszył się Robert. - Tylko żądza.
- Zamknijcie się, wszyscy! - krzyknęła Louise.
Znowu zapadło milczenie. W ciszy usłyszeli nadjeżdżającą ciężarówkę.


Konie mają w sobie coś, co człowieka uspokaja. Ten był szarą klaczą, niewypowiedzianie piękną. Strzygła uszami i spoglądała na nich wilgotnymi, brązowymi ślepiami. Czy naprawdę jest tak inteligentna, na jaką wygląda? Wysoka była na półtora metra - wzrost idealny; nieco wyższa od kucyka, jednym słowem - koń w sam raz, ani za duży, ani za mały. Miała sześć lat i była nakrapiana jak konik na biegunach, choć z wiekiem na pewno zrobi się jaśniejsza.
Ciężarówka odjechała. Koń stał na żwirze i gdy wdychał woń nowego domu, jego nozdrza otwierały się jak morskie anemony. Louise trzymała ją za uzdę. Wyciągnęła rękę i pogładziła klacz po delikatnym jak aksamit pysku.
- Gdzie ją zaprowadzimy? - spytała.
- Do kuchni - podsunęła Maddy.
- Co? Robert dostanie zawału.
- Mówisz jak siusiumajtka.
Louise parsknęła śmiechem. Nagle zapomniały o minionych latach i na dźwięk tego słowa zaczęły chichotać jak podlotki.
Reszta czekała w jadalni.
- Co się stało? - dobiegł z niej okrzyk Roberta.
- Czekajcie! Jeszcze nie wchodźcie! - odkrzyknęła Louise przez kuchenne drzwi.
- Nie jesteśmy gotowe! - zawtórowała jej Prudence.
- Rzeczywiście nic się nie zmieniło - uśmiechnęła się ich matka.
- Nagły regres - stwierdził Robert. - Najlepszy dowód, jak dojrzałość potrafi być złudna. Kiedy są razem, zawsze się tak zachowują. - Zastukał w drzwi. - Co wy tam, do diabła, wyrabiacie?!
Nagle usłyszeli przytłumione rżenie konia. Wszyscy aż podskoczyli. Louise otworzyła drzwi.
Kuchnia była ogromna. Na jej środku stał koń, z czerwonymi wstążkami wplecionymi w grzywę i ogon.
- Wszystkiego najlepszego, kochanie - powiedziała Louise. - Ona nazywa się Skylark.
Imogen jak w transie podeszła do konia. Matka wręczyła jej uzdę. Przez chwilę dziewczyna nie mogła dobyć głosu.
- Ona jest najpiękniejszą… najbardziej… Och, mamo… tato… - Nie była w stanie oderwać od klaczy wzroku. Jej oczy wypełniły się łzami szczęścia. I w tej właśnie chwili dały się słyszeć miękkie pacnięcia.
- Jezu, fuj - jęknął Jamie.
- Jej pierwsza kupa - powiedziała zachwycona Imogen.
- Może ją zabalsamujesz? - zapytał Robert. - Louise, naprawdę uważam…
- Zaraz wszystko posprzątamy - weszła mu w słowo Prudence.
Imogen objęła konia za szyję. Wtuliła twarz w sierść, rozkoszując się jego zapachem.
- Miłość od pierwszego wejrzenia - powiedział Gordon.
- Spokojnie. Jeszcze chwila, a będziemy musieli dzwonić na Koński Telefon Zaufania - stwierdził Robert i wyszedł po aparat fotograficzny.
Imogen uniosła twarz. Była wprost rozpromieniona.
- To najcudowniejszy dzień w moim życiu.
Strzeliła migawka. Uwieczniona została chwila najczystszego szczęścia - jak niczym nie skażony kryształ radości. Jeszcze długo potem Louise, czując zapach końskich odchodów, miała ją przed oczami. W końcu oprawiła zdjęcie i ustawiła w swojej sypialni. Gdy życie ich wszystkich zmieniło się nie do poznania, spoglądała na nie, a ból niczym sztylet przeszywał jej serce.
Stojąca nieco z boku Maddy czuła się dziwnie skołowana. Dopiero co się kłócili, a teraz śmiali się radośnie. Zapomniała już, jak zwariowane i skomplikowane potrafi być życie rodzinne. Miała wrażenie, że jest patyczkiem miotanym na wszystkie strony przez nurt strumienia. Odwykła od tego i nie pamiętała, jak radzić sobie w takich chwilach. Jakże spokojnie żyło jej się za granicą, mimo że przebywała w rejonie dotkniętym wojną. Całe lata spędziła wśród ludzi, z którymi nie była spokrewniona, gdzie musiała przestrzegać pewnych zasad. Większość z napotykanych osób nawet nie znała jej języka. Poza Nigeryjczykami jej najbliższymi kolegami byli francuski doktor i szwedzki kierownik. Przyglądała się sprzątającej odchody Louise. Rodzinna bliskość zaatakowała ją tak gwałtownie, że zapragnęła wczołgać się do jakiegoś ciemnego kąta i skryć się w nim z kołdrą naciągniętą na głowę.
Serce Gordona pęczniało z dumy. Imogen wyprowadziła konia na dwór. Przez okno przyglądał się, jak ze swobodą siodła Skylark. Jego wnuczka potrafiła założyć uprząż, ze znawstwem mówiła o pęcinach i ujeżdżalniach. Słońce zalewało łagodnym blaskiem żółte kuchenne meble. A on, w jesieni swego życia, stał tu, otoczony owocami swych lędźwi. Przez ponad czterdzieści lat harował od świtu do nocy, by dożyć takiej chwili. Warto było na nią czekać.
Serce zabiło mu gwałtownie. Ramię szarpnął rwący ból. Usiadł ciężko na krześle.
Dorothy spojrzała na niego zaniepokojona.
- Co się stało, kochany?
- Nic.
Gordon odetchnął głęboko - z trudem kilka razy wciągnął powietrze. Wtedy pomyślał po prostu, że to duma rozsadza mu serce.