Włamywacz, który miał się za Bogarta

  • szt.
  • Cena katalogowa: 19,00 zł
  • Rabat: -9,50 zł (50 %)
  • 9,50 zł

Ze wszystkich księgarń świata, weszła akurat do tej. Właśnie wtedy Bernie Rhodenbarr spotkał kobietę swoich marzeń, śliczną i ponętną Ilonę. Oboje byli wielbicielami Bogarta i zaczęli spędzać każdą noc… hm, przeglądając filmy z Humphreyem Bogartem.
Oczywiście Bernie nie mógł żyć samą miłością. Dlatego na scenie pojawił się Hugo Candlemas, ekscentryczny nieznajomy z prostym zleceniem: Zakraść się do luksusowego apartamentu w East Side i zabrać stamtąd teczkę z czarnej skóry. Wydawało się to aż nazbyt prostym zadaniem. I takim też było. Jednak Bernie nie zdołał go wykonać i wrócił do domu z pustymi rękami. Jego zleceniodawca wcale się tym nie przejął, ponieważ nie żył. Bernie nagle znalazł się w zbyt dobrze znanej mu sytuacji: uciekając przed policją tropił jednocześnie zabójcę. A Ilona nieoczekiwanie zniknęła…

Rok wydania: 2004
Stron: 274
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 30
Tłumacz: Zbigniew A.Królicki

Fragment tekstu:

Dla Ottona Penzlera


Autor ma przyjemność docenić pomoc Ragdale Foundation z Lake Forest w stanie Illinois, gdzie dokonano części przygotowań do niniejszej książki, a także wsparcie Virginia Center for the Creative Arts w Sweet Briar w Wirginii, gdzie ją napisał.

 

Rozdział I

Kwadrans po dziesiątej w ostatnią środę maja wsadziłem piękną kobietę do taksówki i patrzyłem, jak odjeżdża z mojego życia, a przynajmniej z najbliższej okolicy. Potem zszedłem z krawężnika i złapałem drugą taksówkę.
Róg Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu, powiedziałem kierowcy.
Był przedstawicielem ginącego gatunku, ten zasuszony stary sęp, dla którego angielski był mową ojczystą.
- To pięć przecznic stąd, cztery prosto i jedna w bok. Mamy piękną noc, więc co taki młody człowiek jak pan robi w taksówce?
Próbuje zdążyć na czas, pomyślałem. Te dwa filmy trwały trochę dłużej, niż przewidywałem, a musiałem wpaść do swojego mieszkania, zanim pospieszę do cudzego.
- Dokucza mi noga - powiedziałem.
Nie pytajcie mnie dlaczego.
- Ach tak? A co się stało? Chyba nie potrącił pana samochód, co? Mam nadzieję, że to nie była taksówka, a jeśli tak, to że nie moja.
- Artretyzm.
- No nie, artretyzm? - Obrócił głowę i spojrzał na mnie. - Jest pan o wiele za młody na artretyzm. To choroba starych pierdzieli, z którą jedzie się na Florydę i wygrzewa w słońcu. Mieszka w przyczepie kempingowej, gra w tysiąca i głosuje na republikanów. Jeśli facet w pańskim wieku mówi mi, że złamał nogę na nartach lub naciągnął sobie ścięgno, biorąc udział w maratonie, mogę to zrozumieć. Ale artretyzm! Gdzie?
- Północno-zachodni róg Siedemdziesiątej Pierwszej i West Endu - powiedziałem.
- Wiem, gdzie pan wysiada z mojej taksówki, ale gdzie nabawił się pan tego artretyzmu? Miał go ktoś z rodziny?
Jak się w to wpakowałem?
- Jest pourazowy - wyjaśniłem. - Na jesieni odniosłem kontuzję, a potem wywiązały się komplikacje. Zazwyczaj nie jest tak źle, ale czasem noga mi dokucza.
- To straszne w pana wieku. I co pan z tym robi?
- Niewiele można zrobić - odparłem. - Zdaniem mojego lekarza.
- Lekarze! - wykrzyknął i przez resztę drogi wyliczał mi długą listę wad przedstawicieli tego zawodu. O niczym nie mają pojęcia, nie dbają o pacjentów, częściej szkodzą, niż pomagają, liczą sobie jak za zboże, a jeśli mimo to komuś się polepszy, mają mu to za złe. - A kiedy już zrobią z ciebie inwalidę, tak że nie masz innego wyjścia i musisz ich pozwać, do kogo jesteś zmuszony się zwrócić? Do prawnika! A ci są jeszcze gorsi!
W ten sposób dotarliśmy na północno-zachodni róg Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. Miałem zamiar poprosić go, żeby zaczekał, gdyż na górze nie zabawię długo i znów będzie mi potrzebna taksówka, która przewiezie mnie na drugi koniec miasta, ale miałem już dość… - wytężyłem wzrok i przeczytałem licencję przyklejoną z prawej strony deski rozdzielczej - Maksa Fiddlera.
Zapłaciłem za przejazd, dodałem dolara napiwku, po czym z uśmiechami szerokimi jak Missisipi pożegnaliśmy się z Maksem, życząc sobie wzajemnie dobrej nocy. Zastanawiałem się, czy nie kuleć dla uwiarygodnienia moich słów, ale zdecydowałem, że do diabła z tym. Żwawym krokiem minąłem odźwiernego i wszedłem do holu.

Znalazłszy się na górze, w moim mieszkaniu, pospiesznie się przebrałem, zmieniając spodnie khaki, koszulkę polo oraz inspirujące sportowe buty ("Po prostu to zrób!") na białą koszulę i krawat, szare spodnie, czarne półbuty na gumowych podeszwach oraz granatowy blezer z kotwicami umieszczonymi na niezliczonej liczbie mosiężnych guzików. Te guziki - a także stanowiące z nimi komplet spinki, których nie widziałem od lat - były prezentem od kobiety, której jakiś czas temu dotrzymywałem towarzystwa. Poznała pewnego faceta, wyszła za niego i przeprowadziła się na przedmieście Chicago, gdzie podobno spodziewała się ich drugiego dziecka. Mój blezer przetrwał dłużej niż nasz związek, a guziki przeżyły blezer. Kiedy kupiłem sobie nowy, kazałem krawcowi przeszyć guziki. Zapewne przeżyją również ten blezer i być może będą w doskonałym stanie, kiedy ja już opuszczę ten padół, chociaż staram się o tym nie myśleć.
Z szafy wnękowej wyjąłem dyplomatkę. W drugiej szafie, tej znajdującej się w sypialni, za tylną ścianką jest skrytka. Moje mieszkanie przeszukiwali profesjonaliści, ale jeszcze nikt nie odkrył tego schowka. Poza mną i nieustannie zaćpanym młodym stolarzem, który mi go zrobił, tylko Carolyn Kaiser wie, gdzie schowek się znajduje i jak go otworzyć. Inaczej, gdybym nagle opuścił ten kraj lub świat, zawartość schowka zapewne pozostałaby tam aż do rozbiórki budynku.
Nacisnąłem dwa miejsca, które trzeba nacisnąć, potem przesunąłem deskę, którą trzeba odsunąć, i schowek ujawnił mi swoje sekrety. Nie było ich wiele. Ma mniej więcej metr sześcienny, więc jest dostatecznie obszerny, aby pomieścić prawie wszystko, co ukradnę, do czasu, aż zdołam się pozbyć towaru. Jednak już od wielu miesięcy niczego nie ukradłem, a ostatni łup został dawno temu przekazany paru facetom, którzy potrzebowali go znacznie bardziej niż ja.
Co mam powiedzieć? Kradnę. Najlepiej gotówkę, lecz tę coraz trudniej znaleźć w tych czasach kart kredytowych i całodobowych bankomatów. Są jeszcze ludzie, którzy zawsze dysponują dużą gotówką, lecz ci zazwyczaj również mają pod ręką spore ilości narkotyków, nie wspominając o pistoletach maszynowych i agresywnych rottweilerach. Oni mają swoje życie, a ja swoje i jeśli nasze drogi nigdy się nie przecinają, to nie mam nic przeciwko temu.
Przedmioty, które wyjąłem ze schowka, były doskonałą ilustracją powiedzenia, że to, co dobre, jest zawsze małe. Oczywiście - biżuteria. Dzieła sztuki, takie jak jadeitowe figurki, drobiazgi z ery prekolumbijskiej czy z weneckiego szkła. Cenne okazy - znaczki, monety, a niedawno nawet karty z graczami baseballowymi. Od czasu do czasu jakiś obraz. Raz - i błagam, nigdy więcej - futro.
Okradam bogatych i robię to z tego samego powodu, co Robin Hood: ponieważ biedni, niech ich Bozia ma w swojej opiece, nie mają niczego, co warto by im zabrać. I zwróćcie uwagę, że te cenne drobiazgi, które zabieram, nie są rzeczami, których nagły brak mógłby uniemożliwić dalszą egzystencję byłych właścicieli. Nie kradnę rozruszników ani sztucznych płuc. Po mojej wizycie żadna rodzina nie zostaje bez dachu nad głową. Nie biorę mebli ani telewizorów (chociaż kiedyś zrolowałem dywanik i zabrałem go na spacer). Krótko mówiąc, zabieram rzeczy, bez których można się obejść i które przeważnie są ubezpieczone, prawdopodobnie powyżej ich rzeczywistej wartości.
No i co z tego? Moje postępowanie i tak jest naganne i karygodne, o czym dobrze wiem. Próbowałem z tym skończyć, ale nie potrafię, i w głębi serca wiem, że wcale tego nie chcę. Jestem, jaki jestem, i kropka.
To nie jest moje jedyne zajęcie. Jestem również księgarzem, jedynym właścicielem Barnegat Books, antykwariatu przy Wschodniej Jedenastej Ulicy, pomiędzy Broadwayem a University Place. W moim paszporcie, który znaleźlibyście w szufladzie komody pod skarpetkami (idiotyczna kryjówka, bo możecie mi wierzyć, że to pierwsze miejsce, w które zajrzałby włamywacz), wpisano, że jestem księgarzem. W tym paszporcie figuruje moje nazwisko - Bernard Grimes Rhodenbarr - oraz adres przy West End Avenue i zdjęcie, które delikatnie mówiąc, jest niezbyt udane.
Lepsze zdjęcie mam w drugim paszporcie, tym umieszczonym w skrytce za szafą. Zgodnie z nim, nazywam się William Lee Thompson, jestem biznesmenem i mieszkam pod numerem 504 przy Phillips Street w Yellow Springs w stanie Ohio. Wygląda na autentyczny i taki też jest. Został wystawiony przez wydział paszportowy, tak samo jak ten pierwszy. Załatwiłem go sobie, posługując się metryką, która była równie autentyczna, lecz niestety nie moja.
Jeszcze nigdy nie korzystałem z paszportu Thompsona. Mam go już siedem lat, a za trzy traci ważność i wtedy zapewne odnowię go, nawet jeśli wcale nie będę z niego korzystał. Wcale mnie to nie martwi, tak samo jak pilot myśliwca nie przejmuje się tym, że jeszcze nie miał okazji wypróbować spadochronu. Ten paszport jest w schowku, gdybym go potrzebował.
Tego wieczoru raczej nie miał mi być potrzebny, więc zostawiłem go tam. Tak samo jak plik banknotów, których również nie powinienem potrzebować. Kiedy ostatnio je liczyłem, było tego mniej więcej pięć tysięcy dolarów - mniej, niżbym sobie życzył. Mój awaryjny zapas gotówki powinien być co najmniej pięciokrotnie większy i od czasu do czasu osiąga taką kwotę, ale wtedy zawsze zaczynam podbierać pieniądze z kupki na takie czy inne cele i nim się spostrzegam, w kasie widać dno.
Jeszcze jeden powód, żeby zabrać się do roboty.
Narzędzia świadczą o rzemieślniku i to dotyczy również włamywacza. Wziąłem pęk sond i wytrychów oraz blaszek o dziwnych kształtach, po czym znalazłem dla nich miejsce w kieszeni spodni. Moja latarka ma kształt i rozmiary wiecznego pióra, więc umieściłem ją w wewnętrznej kieszeni blezera. Nie musiałem chować latarki - można taką kupić w każdym sklepie z artykułami oświetleniowymi i jej posiadanie nie jest przestępstwem. Jednak zdecydowanie jest nim posiadanie narzędzi włamywacza, tak więc moja kolekcja wytrychów mogła mi zapewnić długie wakacje na koszt państwa. Dlatego przechowywałem je w skrytce, a latarkę razem z nimi po to, żeby jej nie zapomnieć.
To samo dotyczyło rękawiczek. Kiedyś używałem gumowych, takich jak te stosowane przy myciu naczyń, tylko ponacinanych z wierzchu na palcach, co zapewniało dopływ powietrza. Teraz jednak za śmieszne pieniądze można kupić te doskonałe jednorazowe rękawiczki z cienkiego plastiku, lekkie jak piórko i bardzo przewiewne. Oddarłem dwie z rolki i z powrotem włożyłem ją do schowka.
Zamknąłem skrytkę i szafę, wziąłem dyplomatkę, wyszedłem z mieszkania i pozamykałem wszystkie zamki. Wykonanie tych czynności zajęło mi mniej czasu niż ich opis: przyjechałem do mieszkania o dziesiątej trzydzieści, a za piętnaście jedenasta byłem już z powrotem na ulicy, gotowy do pracy.
Kiedy wychodziłem z bramy, ulicą przejeżdżała taksówka. Mogłem podbiec, zagwizdać i zatrzymać ją. Jednak w taki wieczór jak ten raczej nie spodziewałem się kłopotów ze złapaniem taksówki. Niespiesznie podszedłem miarowym krokiem do krawężnika, podniosłem rękę i zatrzymałem następną taksówkę.
Zgadnijcie, kto mi się trafił.

- Powinien mi pan powiedzieć - rzekł Max Fiddler - że chce pan jeszcze gdzieś jechać. Mogłem zaczekać. No i jak noga? Nie najgorzej, co?
- Nie najgorzej - przytaknąłem.
- Dobrze, że znów pana spotykam. Prawie pana nie poznałem w tym szykownym stroju. Co za okazja, jeśli wolno spytać? Domyślam się, że spotkanie w interesach.
- Właśnie, interesy.
- No cóż, jak cię widzą, tak cię piszą. Pojedziemy Transverse, dobrze? Prosto przez park.
- Może być.
- Jak tylko pana wysadziłem - ciągnął - powiedziałem sobie: "Max, co się do diabła z tobą dzieje? Człowiek ma artretyzm, a ty nie poradziłeś mu, co powinien robić. Zioła!"
- Zioła?
- Słyszał pan o leczeniu ziołami? To chińskie zioła, od chińskiego zielarza. Pewna kobieta z laską wsiadła do mojej taksówki i kazała się zawieźć do Chinatown. Nie była Chinką, ale powiedziała mi, że jedzie do chińskiego lekarza. I że zanim zaczęła się u niego leczyć, zupełnie nie mogła chodzić!
- To wspaniale - mruknąłem.
- Poczekaj pan, to jeszcze nie wszystko!
I kiedy wjechaliśmy do Central Parku, rozpoczął długą opowieść o cudownych uzdrowieniach. Kobieta cierpiąca na okropne migreny - uleczona w tydzień! Mężczyzna z nadciśnieniem - ozdrowiał niemal równie szybko! Półpasiec, łuszczyca, trądzik, brodawki - wszystkim przechodziły jak ręką odjął! Hemoroidy leczone bez interwencji chirurgicznej! Chroniczne bóle kręgosłupa - ustępowały!
- Przy bólach krzyża stosował akupunkturę. Pozostałe schorzenia leczył ziołami. Za wizytę płaci się dwadzieścia osiem dolców, a zioła są za darmo. Przyjmuje siedem dni w tygodniu od dziewiątej rano do siódmej wieczór…
On sam został wyleczony z katarakty, oświadczył mi, i teraz widzi lepiej, niż kiedy był chłopcem. Gdy stanęliśmy na światłach, zdjął okulary i obrócił głowę, błyskając jasnoniebieskimi oczami. Kiedy dotarliśmy na róg Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy i Lexington, wręczył mi wizytówkę, z jednej strony napisaną po chińsku, a z drugiej po angielsku.
- Rozdałem ich setki - oznajmił. - Wysyłam do niego wszystkich. I niech mi pan wierzy, robię to z przyjemnością.
Pokazał mi swoje nazwisko i numer telefonu, umieszczone na samym dole.
- Jeśli panu pomoże - poprosił - niech pan do mnie zadzwoni i powie mi, jak było. Zrobi pan to?
- Zrobię - odparłem. - Na pewno.
Zapłaciłem mu, dodałem napiwek i pokuśtykałem w kierunku domu z brązowego piaskowca, w którym mieszkał Hugo Candlemas.

Poznałem Hugona Candlemasa zaledwie kilka godzin wcześniej. Siedziałem na moim stałym miejscu za kontuarem, zwracając uwagę na to, co Will Durant ma do powiedzenia o Medach i Persach, o których ja nie wiedziałem nic, jeśli nie liczyć ich niezwykłych upodobań seksualnych, opisanych w limeryku wątpliwej jakości i autorstwa. Candlemas był w tym momencie jednym z trojga klientów przebywających w mojej księgarni. Spokojnie przeglądał pozycje w dziale poezji, podczas gdy moja stała klientka, pani doktor z St. Vincent's College, szukała w sąsiednim rzędzie dawno nie wznawianych kryminałów, które pochłaniała w tempie pożaru buszu. Trzecią osobą była leciwa panienka kwiat, która zauważyła wygrzewającego się na wystawie Rafflesa. Weszła pozachwycać się nim i spytać, jak się wabi, a teraz przeglądała stertę albumów, odkładając na bok niektóre z nich. Gdyby kupiła wszystkie odłożone albumy, mógłbym za nie zrobić zapas kociej karmy na kilka lat.
Pani doktor wyszła pierwsza, uwalniając mnie od pół tuzina kryminałów z Perrym Masonem. Były to wydania klubowe, niektóre bardzo sfatygowane, ale ta klientka była czytelniczką, nie kolekcjonerką. Dała mi dwudziestkę, z której wydałem jej niewielką resztę.
- Zaledwie kilka lat temu - zauważyła - były po dolarze sztuka.
- Pamiętam czasy, kiedy nikt ich nie chciał nawet za darmo - powiedziałem - a teraz rozchodzą się w mig.
- Jak pan uważa, czy to z powodu przyjemnych wspomnień, jakie pozostawił serial telewizyjny? Ja doszłam do tego tylnymi drzwiami - nie podobał mi się serial, ale zaczęłam czytać A.A. Faira i wywnioskowałam, że facet umie pisać, więc trzeba sprawdzić, co wydaje pod własnym nazwiskiem. Okazało się, że jego książki są mocne i zabawne, o wartkiej akcji, w przeciwieństwie do serialu telewizyjnego.
Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z rodzaju tych, na jakie liczyłem, kupując tę księgarnię, a kiedy pani doktor wyszła, wielbicielka Rafflesa, niejaka Maggie Mason, podeszła do mnie i wypisała czek na 228 dolarów i 35 centów, gdyż taka była cena tych dwunastu albumów (z VAT-em).
- Mam nadzieję, że Raffles otrzyma prowizję - powiedziała. - Chyba ze sto razy przechodziłam obok tej księgarni, ale weszłam tu tylko dlatego, że go zobaczyłam. To wspaniały kot.
Rzeczywiście, tylko skąd pani Mason mogła to wiedzieć?
- Dziękuję - powiedziałem. - W dodatku ciężko pracuje.
Od kiedy weszła do księgarni, nie ruszył się z miejsca, tylko przez chwilę lizał sobie łapkę, kiedy się nim zachwycała. Nie zamierzałem z niego drwić - kot rzeczywiście ciężko pracuje, w wyniku czego Barnegat Books pozostaje ekosystemem całkowicie wolnym od gryzoni - ale i tak nie doszukała się drwiny w moich słowach. Zapewniła mnie, że żywi ogromny szacunek dla pracujących kotów. Po czym wyszła z dwiema ciężkimi torbami i promiennym uśmiechem.
Ledwie kobieta znikła za progiem, zaraz podszedł do mnie trzeci klient, uśmiechając się krzywo.
- Raffles - zauważył - to bardzo dobre imię dla kota.
- Dziękuję.
- I powiedziałbym, że bardzo odpowiednie.
Co właściwie chciał przez to powiedzieć? A.J. Raffles był postacią z książki, a kot mieszkał w księgarni, ale ten fakt nie czynił jego imienia bardziej odpowiednim niż Queequeg czy Arrowsmith. Tylko że A.J. Raffles był również dżentelmenem włamywaczem i lubił rozpruwać sejfy, co i ja czyniłem, ale zawodowo.
Tylko skąd mógł o tym wszystkim wiedzieć ten siwowłosy, chudy jak patyk facet, ubrany w elegancki (choć trochę zbyt gruby) beżowy garnitur z tweedu oraz kamizelkę?
Przyznaję, że nie jest to najpilniej strzeżona tajemnica na świecie. W końcu jestem jednym z tych, których przez wzgląd na polityczną poprawność nazywa się notowanymi w policyjnych kartotekach. Od dawna nie stałem przed sądem, ale od czasu do czasu siedziałem w areszcie i w ciągu kilku ostatnich lat moje nazwisko kilkakrotnie pojawiło się w gazetach, bynajmniej nie jako sprzedawcy białych kruków.
Pomyślałem sobie jak Scarlett (następne dobre imię dla kota), że zastanowię się nad tym później i skupiłem uwagę na książce, którą klient położył na kontuarze. Niewielki tomik w granatowej płóciennej oprawie, zawierający zbiór wierszy Winthropa Mackwortha Praeda (1802-1839). Był już na stanie, kiedy kupiłem ten antykwariat. Zdążyłem przeczytać większość tych wierszy. Praed był wirtuozem metrum i rymu, chociaż niezbyt głębokich treści. Krótko mówiąc, była to jedna z tych książek, jakie lubię mieć pod ręką. Nikt nigdy się nią nie zainteresował i sądziłem, że pozostanie moją na zawsze.
Z lekkim ukłuciem żalu wybiłem na kasie pięć dolarów i czterdzieści jeden centów, wydałem resztę z dziesięciu dolarów i wepchnąłem mojego starego przyjaciela Praeda do torby z brązowego papieru.
- Trochę przykro mi się z nią rozstawać - wyznałem. - Była tutaj, kiedy kupiłem tę księgarnię.
- To z pewnością niełatwe - odparł. - Rozstawać się z ulubionymi książkami.
- Na tym polega ten interes - powiedziałem. - Gdybym nie chciał tych książek sprzedać, nie stawiałbym ich na półkach.
- Mimo wszystko - rzekł i cicho westchnął. Miał pociągłą twarz, zapadnięte policzki i białe wąsy tak idealnie równe, że wyglądały, jakby przycinał oddzielnie każdy włosek. - Panie Rhodenbarr - powiedział, mierząc mnie przenikliwym spojrzeniem swych niebieskich oczu. - Chcę powiedzieć panu tylko dwa słowa. Abel Crowe.
Gdyby nie jego poprzednia uwaga dotycząca imienia Rafflesa, być może nie zrozumiałbym, co to oznacza.
- Abel Crowe - powtórzyłem. - Od lat nie słyszałem tego nazwiska.
- Był moim przyjacielem, panie Rhodenbarr.
- Moim również, panie…?
- Candlemas, Hugo Candlemas.
- Miło mi poznać przyjaciela Abla.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Rhodenbarr. - Uścisnęliśmy sobie ręce. Miał suchą dłoń i stanowczy uścisk. - Nie będę owijał w bawełnę. Mam dla pana propozycję, która może okazać się korzystna dla nas obu. Ryzyko jest minimalne, a ewentualny zysk - spory. Tylko że w tym przedsięwzięciu czas odgrywa istotną rolę. - Zerknął na otwarte drzwi. - Gdybyśmy mogli porozmawiać na osobności bez obawy, że ktoś nas usłyszy…
Abel Crowe był paserem, najlepszym, jakiego znałem, niezmiennie solidnym reprezentantem profesji, której przedstawiciele nie znają nawet znaczenia tego słowa. Abel był również byłym więźniem obozu koncentracyjnego, uwielbiającym słodycze i dzieła Barucha Spinozy. Robiłem interesy z Ablem, ilekroć miałem okazję, i nigdy tego nie żałowałem, aż do dnia, kiedy został zabity w swoim mieszkaniu przy Riverside Drive przez człowieka, który… No, nieważne. Dopilnowałem, żeby zabójca nie uniknął kary, i sprawiło mi to satysfakcję, ale nie przywróciło życia Ablowi.
A teraz miałem gościa, który również był przyjacielem Abla i chciał mi złożyć jakąś propozycję.
Zamknąłem drzwi na klucz, umieściłem w oknie wystawowym wywieszkę z napisem "WRACAM ZA 5 MINUT" i zaprowadziłem Hugona Candlemasa do mojego biura na zapleczu.

 

Rozdział II

Teraz, trzydzieści dwie godziny później, nacisnąłem jeden z czterech przycisków domofonu w przedsionku jego kamienicy. Wpuścił mnie i wszedłem po schodach na trzecie piętro. Czekał na mnie na górze i wprowadził do swojego apartamentu, zajmującego całe piętro. Mieszkanie było bardzo gustownie urządzone. Całą jedną ścianę zajmowały oszklone regały z książkami, na podłodze rozpościerał się wspaniały dywan Aubussona, a meble nie tylko wyglądały elegancko, ale jednocześnie sprawiały wrażenie wygodnych.
Jednym z pożałowania godnych skutków pędzenia przestępczego żywota jest wykazywana przeze mnie skłonność do natychmiastowej lokalizacji cennych przedmiotów, znajdujących się w każdym pomieszczeniu, do którego wejdę. Sądzę, że jest to swoistego rodzaju platoniczne zainteresowanie. Nie zamierzałem niczego ukraść Candlemasowi - w końcu jestem zawodowym złodziejem, nie kleptomanem - lecz mimo to miałem oczy szeroko otwarte. Zauważyłem chińską buteleczkę do wąchania opiatów, pięknie rzeźbioną, z różowego kwarcu, oraz kolekcję figurek z kości słoniowej, a wśród nich posążek tłustego bobra, który najwyraźniej stracił ogon w jakiejś utarczce.
Pochwaliłem dywan, a Candlemas oprowadził mnie po apartamencie i pokazał kilka innych cennych przedmiotów, między innymi stary tybetański pled z tygrysiej skóry. Przeprosiłem za spóźnienie, a on stwierdził, że przybyłem punktualnie, spóźniał się zaś trzeci uczestnik naszego spotkania, który powinien zjawić się lada chwila. Podziękowałem za drinka, natomiast przyjąłem zaproponowaną filiżankę kawy. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy okazała się gęsta, mocna i świeżo zaparzona. Porozmawialiśmy trochę o Winthropie Mackworsie Praedzie, zastanawiając się, czego mógłby dokonać, gdyby nie umarł przedwcześnie na gruźlicę. Zasiadał w Izbie Gmin - czy zająłby się polityką i pozwolił poezji zejść na drugi plan? Czy też może rozczarowany światowym blichtrem przestałby pisać te banalne wierszydła, które klecił pod koniec swojego żywota i stworzył dojrzałe dzieła przyćmiewające jego wcześniejsze dokonania?
Rozprawialiśmy o tym, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi i Candlemas przemierzył pokój, żeby wpuścić kolejnego gościa. Czekaliśmy na niego na szczycie schodów. Przybyły okazał się przysadzistym jegomościem o szerokiej twarzy i nosie boksera. Miał cerę pijaka i kaszel nałogowego palacza, ale nawet ślepy i głuchy z łatwością by poznał, co ten facet najchętniej porabia całymi dniami. No, chyba że straszliwy katar nie pozwoliłby wyczuć gorzały w jego oddechu oraz smrodu dymu, jakim przesiąkły jego włosy i ubranie. Nawet wtedy jednak można by się tego domyślić po sposobie, w jaki wchodził po schodach, przystając na każdym piętrze, żeby złapać oddech, a mimo to musiał jeszcze odpocząć przed pokonaniem kilku ostatnich stopni.
- Kapitan Hoberman - powitał go Candlemas, podając mu rękę. - A to jest…
- Thompson - podpowiedziałem pospiesznie. - Bill Thompson.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Hoberman miał na sobie szary garnitur, krawat w niebiesko-beżowe paski i brązowe buty. Garnitur wyglądał jak jeden z tych, jakie nosili trzeciorzędni sowieccy biurokraci przed pierestrojką. Jedynym znanym mi człowiekiem, który mógł wyglądać równie okropnie w garniturze, był policjant Ray Kirschmann. Nosił on bardzo drogie i eleganckie garnitury, które tylko na nim sprawiały wrażenie, jakby były uszyte na kogoś innego. Garnitur Hobermana był tandetny. Nie leżałby dobrze na nikim.
Weszliśmy do apartamentu Candlemasa i powtórzyliśmy cały plan. Za godzinę kapitana Hobermana oczekiwano na dwunastym piętrze pilnie strzeżonego budynku przy Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy i Park Avenue. Miał wprowadzić mnie do środka. Kiedy miniemy portiera, kapitan uda się na umówione spotkanie, a ja zajmę się swoimi sprawami cztery piętra niżej.
- Będzie pan tam sam - zapewnił mnie Candlemas - i nikt panu nie przeszkodzi. Kapitanie Hoberman, jak długo zostanie pan na dwunastym piętrze? Godzinę?
- Raczej krócej.
- A pan… hm… Thomas wejdzie i wyjdzie w ciągu dwudziestu minut, chociaż może pan tam zostać nawet całą noc, jeśli pan chce. Czy możecie spotkać się po wszystkim i razem opuścić budynek? Jak, panowie, uważacie?
Uważałem, że powinienem dać sobie z tym spokój i wskoczyć do pierwszej taksówki, kiedy miałem szansę. Zamiast pojechać z piękną kobietą, dowiedziałem się więcej, niż chciałem wiedzieć o chińskich ziołach. Przez ostatnie dwa tygodnie naoglądałem się zbyt wielu filmów z Bogartem i najwidoczniej to wpłynęło na moją zdolność oceny sytuacji.
- To niepotrzebnie skomplikowałoby sprawę - powiedziałem. - Nie jest wcale trudno opuścić budynek, jeśli nie niesie się telewizora pod pachą i trupa przerzuconego przez ramię.
Nietrudno też wejść do budynku, jeśli się wie, jak to zrobić. Powiedziałem to Candlemasowi poprzedniego dnia, sugerując, że moglibyśmy obejść się bez pomocy kapitana Hobermana. Nie chciał o tym słyszeć. Kapitan był częścią umowy. Był mi potrzebny tak samo jak kapitan Hook Piotrusiowi i miałem takie same szanse na pozbycie się go.

Schodząc na dół, kapitan Hoberman przystawał na każdym podeście, a kiedy wyszliśmy na zewnątrz, przytrzymał się żelaznego ogrodzenia, dochodząc do siebie.
- Niech mi pan powie - wysapał - gdzie tu najszybciej można złapać taksówkę?
- Przejdźmy się - zaproponowałem. - To tylko trzy przecznice stąd.
- Kawał drogi.
- I co z tego.
Wzruszył ramionami, zapalił papierosa i poszliśmy. Uznałem to za zwycięstwo, ale zmieniłem zdanie, kiedy gwałtownie skręcił do Wexford Castle, irlandzkiego pubu przy Lexington Avenue.
- Czas na jednego szybkiego - oznajmił i zamówił setkę wódki.
Barman, wyglądający na człowieka, który widział wszystko, ale niczego nie pamięta, nalał mu drinka z butelki opatrzonej etykietą z wizerunkiem złowieszczo uśmiechniętego Rosjanina w futrzanej czapie. Już chciałem przypomnieć, że mamy przed północą dotrzeć na miejsce, ale zanim zdążyłem to powiedzieć, kapitan opróżnił kieliszek.
- Napije się pan czegoś?
Odmownie potrząsnąłem głową.
- No to chodźmy - rzekł. - Powinniśmy dotrzeć tam przed północą. Wtedy zaczyna zmianę nocny portier.
Znów wyszliśmy na ulicę i wypity alkohol wyraźnie go rozluźnił.
- Zadam panu pytanie - rzekł. - Czy świszczypała świstać umiała i tak jak świstak zaświszczała?
- To rzeczywiście ciekawe pytanie.
- Zna pan tego faceta od dawna, co?
Trzydzieści dwie godziny. Wkrótce będzie trzydzieści trzy.
- Niezbyt długo - przyznałem.
- Wie pan co? Kiedy powiedział mi o panu, nie podał pańskiego nazwiska. Nazwał pana jakoś inaczej.
- Ach tak?
- Kojarzy mi się z Road & Track, ale to nie to. Road & Car? Bez sensu. Roadiebal? - Wzruszył ramionami. - To bez znaczenia, ale na pewno nie powiedział Thompson. W żadnym razie.
- No cóż, widocznie się starzeje - mruknąłem.
- I ma sklerozę, co? - spytał. - Tak pan uważa?
- Może nie jest z nim tak źle, ale…
- Jednak to mnie niepokoi - ciągnął - i wcale tego nie ukrywam. To gra o bardzo wysoką stawkę i wielu ludzi liczy na jej pomyślne zakończenie. Chyba jednak nie muszę panu o tym mówić.
- Chyba nie.
- I tak za dużo gadam - powiedział. - Zawsze miałem z tym problem.
I nie odezwał się więcej, dopóki nie doszliśmy do budynku.
Ten rzeczywiście był istną fortecą. "Boccaccio" - jeden z najładniejszych budynków przy Park Avenue, mający dwadzieścia jeden pięter i okazały hol ozdobiony taką liczbą roślin doniczkowych, że przypominał dżunglę. Przed drzwiami stał portier, a za kontuarem recepcjonista i niech mnie diabli, jeśli nie mieli tam i windziarza. Wszyscy trzej nosili kasztanowe liberie szamerowane złotem, w których wyglądali naprawdę ładnie. Mieli także białe rękawiczki, które trochę psuły efekt, w pierwszej chwili przywodząc na myśl postacie z kreskówek Walta Disneya.
- Kapitan Hoberman - powiedział mój towarzysz do recepcjonisty. - Przyszedłem zobaczyć się z panem Weeksem.
- Och tak, proszę pana. Pan Weeks pana oczekuje.
Recepcjonista zajrzał do swojej książki, zanotował w niej coś, a potem wyczekująco popatrzył na mnie.
- To jest pan Thompson - powiedział kapitan Hoberman. - Jest ze mną.
- Bardzo dobrze, proszę pana.
Znowu zanotował coś w książce. Może rzeczywiście nie byłoby tak łatwo się tu dostać. Mimo wszystko…
Windziarz obserwował nas z drugiego końca holu i prawdopodobnie przysłuchiwał się naszej rozmowie. Hoberman miał donośny głos, który zapewne słychać było od dziobu po rufę. Kiedy podeszliśmy do windy, windziarz zapytał:
- Na dwunaste, panowie?
- Dwunaste, apartament J - powiedział Hoberman. - Do pana Weeksa.
- Doskonale, proszę pana.
Pojechaliśmy na górę i wysiedliśmy na dwunastym piętrze. Windziarz wskazał nam drogę do apartamentu J i odprowadził nas wzrokiem, upewniając się, że nie zabłądzimy. Kiedy doszliśmy do drzwi, Hoberman zerknął na mnie z ukosa i lekko uniósł krzaczastą brew. Klatka schodowa, stanowiąca mój cel, znajdowała się kilka kroków od miejsca, w którym staliśmy, ale winda wciąż była w polu widzenia, a windziarz nadal spełniał swoje obowiązki. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem palcem przycisk dzwonka.
- Tylko co ja powiem Weeksowi? - zastanawiał się Hoberman.
Dzięki Bogu powiedział to cicho.
- Proszę mnie tylko przedstawić - powiedziałem. - Resztą zajmę się sam.
Drzwi otworzyły się. Weeks okazał się niskim, korpulentnym mężczyzną o jasnoniebieskich oczach. Najwyraźniej nosił w domu kapelusz - czarny homburg - ale to był jego dom i jego kapelusz, więc chyba miał prawo go nosić. Reszta jego stroju była mniej reprezentacyjna. Szelki z wzorkiem w kogutki podtrzymywały spodnie garnituru od Braci Brooks. Rękawy koszuli miał podwinięte powyżej łokci, poluzowany krawat i lekko zdziwioną - co łatwo zrozumieć - minę.
- Kapciu - powiedział do Hobermana. - Miło cię widzieć. A to jest…
- Bill Thompson - powiedział Hoberman.
W tej samej chwili, ani o sekundę za wcześnie, usłyszałem szmer zamykających się drzwi windy.
- Mieszkam tutaj - wyjaśniłem. - Spotkałem…
Kapcia? Nie, lepiej nie.
- Spotkałem tego dżentelmena w holu i tak się zagadaliśmy, że przejechałem moje piętro. - Uśmiechnąłem się serdecznie. - Miło było pana poznać, panie Weeks. Dobranoc, panowie.
Po czym przeszedłem korytarzem, otworzyłem drzwi przeciwpożarowe i zbiegłem po schodach.

Przynajmniej na klatkach schodowych nie było kamer.
Cały budynek był nimi naszpikowany. Za kontuarem recepcjonisty widziałem rząd monitorów telewizyjnych. Na jednym widać było pralnię, inne pokazywały ulice przed Boccaccio, windę osobową i towarową, służbowe wejście za rogiem Siedemdziesiątej Czwartej oraz parking w podziemiu.
Budynek miał klatki schodowe na obu końcach, więc ich monitorowanie wymagałoby umieszczenia dodatkowych dwóch kamer na każdym piętrze oraz zwiększenia liczby monitorów, żeby recepcjonista ślepł od wpatrywania się w nie. Oczywiście, można to zrobić inaczej - jeden lub więcej monitorów ustawić na wielokanałowy odbiór, tak by strażnik mógł przeglądać je po kolei, wylegując się w fotelu i zmieniając kanały pilotem.
Nie podejrzewałem, żeby założyli tu taką instalację, ale nie miałem jak tego sprawdzić przed wejściem na klatkę schodową. Jednak wcale się tym nie przejmowałem. Domyślałem się, że zaoszczędzili na kamerach, ale nawet gdyby było inaczej, jakoś bym sobie poradził.
Widzicie, w tak dobrze pilnowanym obiekcie nigdy nie dzieje się nic nieprzewidzianego. Przede wszystkim żadne niepożądane osoby nie są wpuszczane za próg, nawet ci faceci z chińskich restauracji, których jedynym marzeniem jest wsunąć menu pod drzwi każdego mieszkania na Manhattanie. W tak dobrze zabezpieczonym budynku czujesz się bezpiecznie. A skoro nigdy nic złego się nie dzieje, w końcu przestajesz zwracać uwagę na to, co pokazuje system alarmowy.
Przypomnijcie sobie to, co zdarzyło się w Czernobylu. Tam mieli instalację alarmową, która nie zawiodła, gdy doszło do awarii. Zadziałała tak, jak powinna. Tylko że jakiś biedny tępak, spoglądając na ekran, doszedł do wniosku, że jest zepsuta, ponieważ pokazuje nienormalne odczyty. I zignorował je.
Mimo wszystko ucieszyłem się, że nie zostanę bohaterem "Najśmieszniejszych amatorskich filmów Ameryki".

Cztery piętra niżej upewniłem się, że na korytarzu nie ma nikogo, po czym przeszedłem nim do drzwi 8-B. Zadzwoniłem. Candlemas zapewniał mnie, że nikogo nie będzie w domu, ale mógł się mylić albo omyłkowo posłać mnie do niewłaściwego mieszkania. Dlatego zadzwoniłem do drzwi, a kiedy nic się nie wydarzyło, odczekałem chwilę i zadzwoniłem ponownie. Potem wyjąłem pęk wytrychów i wszedłem do środka.
Zrobiłem to bez wysiłku. Jeśli pasjonują cię zamki będące istnymi dziełami sztuki, nie szukaj ich w eleganckich budynkach przy Park Avenue. Zajrzyj do domów i kamienic, w których nie ma portierów ani dozorców. To tam znajdziesz żaluzje, systemy alarmowe i zamki z policyjnym atestem. Mieszkanie 8-B było zamknięte na dwa zamki, Segala i Rabsona, oba ze standardowymi obrotowymi cylindrami, solidne i mocne, a zarazem tak trudne do sforsowania jak krzyżówka w gazecie z programem telewizyjnym.
Pokonałem jeden zamek, zaczerpnąłem tchu i sforsowałem drugi - a wszystko to w czasie niewiele dłuższym od tego, jaki zajęło mi opisanie całej operacji. To dziwne, ale niemal sprawiło mi przykrość, że okazało się to takie łatwe.
Widzicie, forsowanie zamków jest sztuką, która na liście zawodów wymagających szczególnych umiejętności technicznych stoi znacznie niżej niż neurochirurgia. Mając odpowiednią instrukcję, każdy posiadający choć minimalne umiejętności techniczne może opanować jej podstawy. Na przykład pod moim okiem Carolyn nauczyła się, jak łatwo można sobie radzić z prostymi zamkami, ale potem przestała ćwiczyć i wszystko zapomniała.
Ze mną jest inaczej. W moim przypadku jest to wrodzony talent, a nie wyuczona umiejętność. Jest w tym coś nieziemskiego, w tym dziwnym transie, w jaki wpadam, kiedy forsuję drzwi i wchodzę do środka. Nie potrafię tego właściwie opisać i z pewnością zanudziłbym was, gdybym mógł, ale dla mnie to naprawdę są niesamowite chwile. Dlatego jestem w tym fachu taki dobry i pewnie dlatego nie potrafię z tym procederem skończyć.
Kiedy drugi zamek poddał się z westchnieniem, poczułem się tak, jak pewnie czuł się Casanova, kiedy dziewczyna mówiła "tak" - zadowolenie ze zwycięstwa i żal, że przyszło tak łatwo. Westchnąłem i z rezygnacją przekręciłem klamkę, wślizgnąłem się do mieszkania i szybko zamknąłem za sobą drzwi.
Wewnątrz było ciemno jak w kopalni podczas awarii zasilania. Dałem moim oczom minutę na oswojenie się z mrokiem, ale potem wcale nie zrobiło się jaśniej. Właściwie to nawet dobrze. To oznaczało, że zasłony na oknach są zaciągnięte, tak więc mogłem zapalić sobie tyle świateł, ile chciałem. Nie musiałem skradać się po ciemku, wpadać na sprzęty i kląć.
Najpierw zapaliłem latarkę i upewniłem się, że wszystkie okna są zasłonięte. Istotnie, były. Potem, w rękawiczkach, nacisnąłem najbliższy włącznik i zmrużyłem oczy w oślepiającym blasku. Schowałem latarkę z powrotem do kieszeni i nabrałem tchu, przez chwilę ciesząc się tym rozkosznym dreszczykiem, jaki zazwyczaj przechodzi mnie, kiedy dostanę się gdzieś, gdzie nie powinienem się znaleźć.
I pomyśleć, że naprawdę chciałem z tym skończyć.
Zamknąłem drzwi na oba zamki, na wszelki wypadek, a następnie rozejrzałem się po tym dużym pokoju w kształcie litery L. Apartament składał się z niego oraz małej kuchni i jeszcze mniejszej łazienki, a umeblowano go bardzo starannie - eleganckimi meblami, jakie zwykle nowożeńcy kupują do swojego pierwszego mieszkania. Dywan w geometryczne wzory o pastelowych barwach pokrywał prawie jedną trzecią parkietu, a szerokie łoże wypełniało całą wnękę sypialni.
Zajrzałem do szafy i sprawdziłem kilka szuflad komody. Doszedłem do wniosku, że głównym lokatorem jest mężczyzna, chociaż znalazłem tyle kobiecych fatałaszków, że albo mieszkał tu z dziewczyną, albo miał problemy z określeniem swojej płci.
- Proszę wziąć tylko tę teczkę - radził mi Hugo Candlemas. - Nie znajdzie pan tam niczego innego, co warto byłoby zabrać. Ten facet to technokrata. Niczego nie kolekcjonuje, nie lubi biżuterii. Nie trzyma pod ręką większej ilości gotówki.
A co jest w tej teczce?
- Papiery. Pan i ja bierzemy udział w skomplikowanej operacji przejęcia pewnej firmy. W najgorszym razie podzielimy się nagrodą za odzyskanie tych dokumentów, przy czym pański udział wyniesie co najmniej pięć tysięcy dolarów. Jeśli otrzymam propozycję strony przeciwnej, może pan dostać trzy lub cztery razy więcej. - Rozpromienił się na samą myśl. - To skórzana teczka ze złotym tłoczeniem. W mieszkaniu jest biurko i jeśli teczka nie będzie leżała na wierzchu, to znajdzie ją pan w jednej z jego szuflad. Te mogą być zamknięte. Czy to będzie stanowiło dla pana problem?
Odpowiedziałem, że w przeszłości nigdy nie stanowiło.
Rzeczywiście, było tam biurko. Skandynawski model z brzozowego drewna z naturalnym połyskiem. Na nim stało skórzane pudełko, ręcznie wykonane, oraz duże zdjęcie w srebrnej ramce. W pudełku znajdowały się ołówki i spinacze. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało mężczyznę w mundurze. Najwyraźniej facet nie był zwykłym trepem. To kapiące od ozdób wdzianko doskonale pasowałoby za kontuarem recepcji Boccaccio. Miał okulary i olśniewający uśmiech, który upodabniał go do Theodore'a Roosevelta, a przedziałek na środku głowy nadawał mu wygląd postaci z rysunków Johna Helda młodszego.
Wyglądał mi znajomo, ale nie potrafiłem powiedzieć dlaczego.
Przysunąłem sobie krzesło, usiadłem przy biurku i zabrałem się do pracy. Biurko miało po trzy szuflady po bokach i jedną na środku. Zacząłem od środkowej, która okazała się otwarta. Na samym wierzchu leżała teczka z cielęcej skóry, jasnobrązowa, ze złotym tłoczeniem wzdłuż brzegów i na środku.
Niesamowite.
Przez chwilę siedziałem nieruchomo, patrząc na nią i wsłuchując się w ciszę. Tę nagle przerwał charakterystyczny dźwięk wkładanego do zamka klucza. Gdybym coś robił - grzebał w szufladach, zaglądał do szafy, otwierał zamek - nie usłyszałbym go albo zareagował za późno. Jednak usłyszałem go natychmiast i zerwałem się z krzesła, jakbym czekał na ten odgłos przez całe swoje życie.
Przed wieloma laty, kiedy mnie i was jeszcze nie było na świecie, w pierwszej lidze baseballa grał czarnoskóry gracz, którego zwano Cool Papa Bell. Zdaje się, że słynął z szybkich i zwinnych ruchów. Często porównywano go z błyskawicą i powiadano, że potrafił zgasić światło w sypialni i wskoczyć do łóżka, zanim w pokoju zrobiło się ciemno. Zawsze uważałem takie porównanie za grubą przesadę, ale teraz nie jestem już tego pewien, ponieważ zamknąłem szufladę biurka, wyłączyłem najpierw jedną, a potem drugą lampę, przebiegłem przez pokój i zgasiłem górne światło, po czym wskoczyłem do szafy w przedpokoju, zamknąłem za sobą jej drzwi i miałem wrażenie, że znalazłem się w tej kryjówce, wciśnięty między płaszcze, zanim w mieszkaniu zrobiło się ciemno.
A jeśli nie przed tym, to prawie.
Gorzej, że musiałem zamknąć szafę od wewnątrz, zanim otworzą się drzwi wejściowe. Gdyby wchodzący nie guzdrał się przez chwilę z kluczami, nie zdążyłbym tego zrobić. A ponadto, jeśli był zmarzluchem i miał na sobie płaszcz albo przezornie taszczył ze sobą parasol, to zaraz otworzy drzwi szafy i co wtedy zrobię?
Posiedzę, pomyślałem. W kiepskim towarzystwie i czytając kiepskie lektury. Może jednak nie będzie aż tak źle. Może uda mi się wyłgać, przekupić gliniarza albo skłonić Wally'ego Hemphilla, żeby dokonał prawniczego cudu. Może…
Było ich dwoje. Usłyszałem głosy - kobiecy i męski. Nie byłem w stanie zrozumieć, co mówili, gdyż drzwi szafy były grube i dobrze dopasowane, ale słyszałem ich dostatecznie wyraźnie, żeby rozróżnić barwę głosów. Do mieszkania weszły dwie osoby - kobieta i mężczyzna.
No, cudownie. Candlemas zapewniał mnie, że będę miał mnóstwo czasu, bo właściciel teczki wyszedł na cały wieczór. Najwyraźniej jednak właśnie wrócił, w dodatku razem z przyjaciółką, więc teraz mogłem jedynie mieć nadzieję, że szybko pójdą spać, nie otworzywszy drzwi szafy.
Oni jednak nie sprawiali wrażenia sennych. Rozmawiali z ożywieniem, a nawet ze wzburzeniem, i wkrótce pojąłem, dlaczego nie mogę ich zrozumieć. Rozmawiali w jakimś nieznanym mi języku.
Tak więc jedno było pewne - nie mówili po angielsku. Mimo wszystko potrafię rozpoznać niektóre z obcych języków, chociaż ich nie rozumiem. Francuski, niemiecki, hiszpański, włoski - wiem, jak brzmią, a nawet znam kilka słów lub zdań. Jednak ta para z ożywieniem trajkotała w jakimś języku, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Właściwie nawet trudno było nazwać to mową, gdyż bardziej przypominało dźwięki, jakie usłyszycie, puszczając wstecz taśmę z albumem Beatlesów i szukając dowodu na to, że Paul nie żyje.
Gadali jak najęci, a ja usiłowałem coś z tego zrozumieć, jednocześnie ze wszystkich sił powstrzymując się od kichania. Coś w tej szafie najwidoczniej było pożywką dla kolonii grzybów lub bakterii należących do gatunku, na który chyba jestem lekko uczulony. Przełykałem ślinę, ściskałem nos i robiłem wszystko, co tylko przyszło mi na myśl, dobrze wiedząc, że to i tak nic nie da. Potem zacząłem się wściekać, złościć na siebie za to, że wpakowałem się w takie bagno - i to pomogło. Odechciało mi się kichać.
Tamtym odechciało się rozmawiać. Prawie zamilkli, tylko od czasu do czasu rzucając kilka słów tak cicho, że nie zrozumiałbym ich, nawet gdybym znał ten język. Jednak słyszałem jakieś inne odgłosy. Co oni tam robią, do diabła?
Aha.
Już wiedziałem, co tam robią. Piankowy materac nie ma skrzypiących sprężyn, więc nie słyszałem ich charakterystycznych dźwięków, ale nawet bez tego sytuacja była zupełnie jasna. Podczas gdy ja tkwiłem uwięziony w szafie, ta para błaznów uprawiała miłość.
Mogłem mieć pretensje wyłącznie do siebie. Gdybym nie zwlekał, kręcąc się po mieszkaniu, zaglądając do lodówki, licząc spinacze w skórzanym pudełku na biurku. Gdybym nie podnosił zdjęcia w srebrnej ramce, przyglądając mu się i usiłując zrozumieć, dlaczego wygląda znajomo. Do licha, gdybym postępował jak profesjonalista, wszedłbym i wyszedł przed przybyciem tych dwojga, niosąc teczkę zamkniętą w walizeczce, zmierzając po odbiór sowitej zapłaty. Zamknąłbym drzwi i opuścił budynek…
Chwileczkę.
Gdzie moja walizeczka?
Z pewnością nie zabrałem jej ze sobą do szafy. Czy zostawiłem ją obok biurka, czy w jakimś innym miejscu? Nie mogłem sobie tego przypomnieć. Czy w ogóle przyniosłem ją tutaj? Czy postawiłem ją na podłodze, kiedy otwierałem drzwi, czy też ściskałem ją kolanami?
Byłem prawie pewien, że nie. No cóż, czy miałem tę walizeczkę, kiedy razem z kapitanem Hobermanem weszliśmy do budynku? Usiłowałem przypomnieć sobie kolejne czynności - jazdę windą w górę, krótką rozmowę z panem Weeksem z 12-J, a potem zejście schodami cztery piętra niżej. Wydawało mi się, że niczego nie taszczyłem, może oprócz trzech kilogramów nadwagi, bez których chętnie bym się obszedł.
Może zostawiłem ją w domu? Pamiętałem, że ją podniosłem, ale mogłem znów ją postawić. Problem w tym, czy miałem ją w ręku, kiedy wyszedłem z domu?
Doszedłem do wniosku, że tak. Przypomniałem sobie, że trzymałem ją w ręku, kiedy po raz drugi tej nocy zatrzymałem taksówkę Maksa Fiddlera, a potem leżała na moich kolanach, kiedy spytał, czy jadę na spotkanie w interesach.
Może zostawiłem ją w taksówce? Miałem jego wizytówkę, a raczej jego chińskiego zielarza, z wypisanym na niej numerem telefonu Maksa. W walizeczce nie było niczego, co byłoby mi teraz potrzebne. Prawdę mówiąc, w ogóle niczego w niej nie było. To była porządna walizka i miałem ją dostatecznie długo, żeby się do niej przywiązać (nie dosłownie), ale nie zamierzałem do końca życia opłakiwać jej utraty.
Załóżmy jednak, że sam zechce mi ją odnieść. Wiedział, gdzie mieszkam, ponieważ wysadził mnie, a później zabrał z tego samego miejsca. Nie wydawało mi się, żebym podał mu moje prawdziwe lub przybrane nazwisko, ale mógł opisać mnie odźwiernemu lub…
Do diabła, co też mi chodzi po głowie? Dostawałem świra w tej przeklętej szafie. Przecież to tylko pusta walizeczka, która nie zawierała żadnych obciążających mnie dowodów, a ponadto nie mogła do mnie doprowadzić. Jeśli ją odzyskam, to wspaniale, a jeśli nie, to trudno, i co z tego?
W każdym razie miałem ją w ręku, kiedy wysiadłem z taksówki. Teraz przypomniałem sobie, że przełożyłem ją do drugiej ręki, zanim zadzwoniłem do drzwi Hugona Candlemasa. Co oznaczało, że prawdopodobnie zostawiłem ją tam, kiedy wyruszyłem z Hobermanem na tę idiotyczną wyprawę. No, chyba że zapomniałem jej z knajpy, co uznałem za mało prawdopodobne. Niemal na pewno została w mieszkaniu Candlemasa, a w takim razie powinienem ją odzyskać, kiedy zaniosę tam teczkę i odbiorę pieniądze.
Zakładając, że kiedyś wyjdę z tej szafy.
Na zewnątrz pożar zmysłów dogasał, sądząc po ścieżce dźwiękowej. Może, pomyślałem, mógłbym teraz wyjść. Może by mnie nie zauważyli.
Pewnie.
Zastanawiałem się, co na moim miejscu zrobiłby Bogart.
Przez ostatnie piętnaście dni obejrzałem trzydzieści filmów - a wszystkie z Humphreyem Bogartem w roli głównej lub drugoplanowej. Niektóre z nich były powszechnie znane, jak Sokół maltański, Casablanca czy Afrykańska królowa, a o innych, takich jak Invisible Stripes czy Men Are Such Fools nikt nawet nie słyszał. Moja towarzyszka, siedząca obok mnie na tych seansach i zajadająca moją prażoną kukurydzę, wydawała się wierzyć w to, że filmowy Bogart może jej dać wskazówkę, jak sobie radzić z życiem. Czy mogłem rozwiewać jej nadzieje?
Jednak nie miałem pojęcia, w jaki sposób Bogart poradziłby sobie w tej sytuacji. Chyba zrobiłby to samo, co ja, czyli nic. Czekałem, aż coś się wydarzy. Może Bogart wziąłby sprawy w swoje ręce, chwycił byka za rogi i przejął inicjatywę, ale miałem wrażenie, że najlepiej mu to wychodziło, kiedy miał w ręku rewolwer. Tymczasem ja nie miałem nawet mojej cholernej walizeczki. Jedyną rzeczą, jaką miałem pod rękę, był wieszak na ubranie.
Tamci dwoje znowu przejawiali aktywność, ale innego rodzaju. Kręcili się po mieszkaniu, prowadząc głośną, lecz niezrozumiałą rozmowę.
Nagle usłyszałem głośny trzask, gdy ktoś lub coś uderzyło o drzwi szafy, a potem zapadła cisza. Kilka sekund później otworzyły się drzwi. Na szczęście nie drzwi szafy, ale - sądząc po dźwięku - mieszkania. Usłyszałem trzaśnięcie. I znów zapadła cisza.
A potem, wreszcie, rozległ się dźwięk, od którego to wszystko się zaczęło - odgłos obracanego w zamku klucza. Ktokolwiek to był, najwidoczniej w połowie drogi do windy postanowił wrócić i zamknąć drzwi na klucz. Może kierowała nim wrodzona pedanteria, a może doszedł do wniosku, że to opóźni znalezienie zwłok.
Ponieważ ja już znałem ten scenariusz. Kiedyś też schowałem się w szafie, bo ktoś niespodziewanie wrócił do mieszkania. Było to przy Gramercy Park, w mieszkaniu Crystal Sheldrake, a kiedy wyszedłem z szafy, znalazłem ją leżącą na podłodze ze stomatologicznym skalpelem w sercu. W moim młodym życiu widziałem już zbyt wiele zwłok. Może z czasem człowiek się przyzwyczaja, ale ja jeszcze się z tym nie oswoiłem i wcale nie miałem na to ochoty.
A teraz znowu mi się to przydarzyło. Byłem tego pewien. Właśnie taka była przyczyna tego łoskotu przed chwilą - trup uderzający o drzwi szafy i gwałtownie zmieniający pozycję z pionowej na horyzontalną. Teraz pewnie zablokował drzwi, tak że będę musiał je pchać, żeby przesunąć zwłoki, a potem przecisnąć się przez szczelinę, przez którą z trudem przedostałby się Raffles.
A może ten ktoś nie jest trupem. Może ta osoba po drugiej stronie drzwi została tylko ogłuszona i odzyska przytomność, kiedy będę opuszczał swoją kryjówkę. Z pewnością tak byłoby lepiej - jeśli już chodzi o ciała, to zdecydowanie wolę żywe - ale w tym momencie nie miałem ochoty na zawieranie nowych znajomości. Odmówiłem krótką modlitwę do świętego Dyzmy, patrona złodziei. Niech ten ktoś żyje, ale będzie nieprzytomny - prosiłem go. A jeszcze lepiej, pomyślałem, niech będzie w połowie drogi do Kanady - chociaż może żądałem zbyt wiele.
Nagle przyszła mi do głowy nieproszona i nieodparta myśl - Bogart natychmiast wyrwałby z tej szafy.
Otworzyłem drzwi i nie ujrzałem żadnego trupa. Obszedłem jednak mieszkanie, by się upewnić. Chociaż zwłoki bynajmniej nie są pożądanym widokiem, to jednak raczej nie należy ich przeoczyć. W apartamencie nie było ani zwłok, ani żywej duszy. Tamta para najpierw weszła, potem wyszła z mieszkania, a jedno z nich po drodze wpadło na szafę.
Łóżko, przedtem równo posłane, teraz było skotłowane. Popatrzyłem na zmiętą pościel i poczułem lekkie zmieszanie na myśl o tym, że niechcący stałem się podglądaczem. Oczywiście mimo woli, i nie tylko nic nie widziałem, ale właściwie nawet niczego nie podsłuchałem, a mimo to cała ta historia trochę mnie niepokoiła.
Gdyby nie łóżko, w mieszkaniu nie pozostałby żaden ślad po gościach. Facet w mundurze, Teddy Roosevelt ery jazzowej, wciąż głupio się szczerzył ze swej srebrnej ramki. W szafie wisiały te same ubrania, a w skórzanym pudełku na biurku leżały te same spinacze.
Tylko skórzana teczka znikła.