Zabójczy pocałunek

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

Spokój domu porucznika Petera Deckera niweczy niespodziewanie wiadomość o brutalnym zabójstwie dokonanym w odległości pięciu i pół tysiąca kilometrów od Los Angeles. Błagalny telefon przybranego brata, rabina Jonathana, wysyła porucznika wraz z żoną Riną na wschód, do Nowego Jorku. Zamordowany został szwagier Jonathana, chasyd Ephraim, którego nagie ciało znaleziono w obskurnym pokoju hotelowym na Manhattanie. W dodatku zniknęła piętnastoletnia bratanica zabitego - być może ostatnia osoba, która widziała go żywego. Rodzina szaleńczo się niepokoi o los dziewczynki.
Szokująca zbrodnia kieruje porucznika na ulice miasta, którymi nie chodził od dziesięciu lat, do obcego środowiska, w którym nie posiada informatorów i sojuszników. Godziny desperackich poszukiwań nie przynoszą efektów, więc Decker zaczyna szukać pomocy u sławnego przestępcy, który uważa ludzkie życie za coś równie nietrwałego jak bańka mydlana.
Opętany misją odszukania małej Shayndy, porucznik trafia w skomplikowany labirynt kłamstw i wymówek, występków i złowrogich sekretów, w wyniku których brat staje przeciw bratu. Niebawem przestaje wierzyć w siebie, walcząc z niewyobrażalnym złem, które zagraża wszystkiemu, co Decker uważa za drogie: łącznie z jego ukochaną żoną.
W ZABÓJCZYM POCAŁUNKU Faye Kellerman raz jeszcze podejmuje temat mrocznych ludzkich instynktów i nieprzemijającej miłości, które prowadzą ludzkie istoty do aktów dzikiej przemocy, lecz także niezwykłego poświęcenia.

FAYE KELLERMAN jest autorką bestsellerowych powieści o Peterze Deckerze i Rinie Lazarus, a także thrillera Księżycowa muzyka i powieści historycznej The Quality of Mercy. Mieszka w Los Angeles z mężem, pisarzem Jonathanem Kellermanem, oraz dziećmi.

"Nikt piszący o zbrodniach, nie robi tego lepiej od Faye Kellerman".
"BALTIMORE SUN"

"Czytanie dobrego thrillera zawsze przypomina próbę zrobienia sobie wielkich wakacji: najtrudniej jest dotrzeć do celu. Faye Kellerman okazuje się piekielną przewodniczką".
"DETROIT FREE PRESS"

"Faye Kellerman ma ogromny talent do snucia opowieści, dzięki któremu czytelnicy odkrywszy "kto zabił", szaleńczo przerzucają dalsze strony, by się dowiedzieć, "jak" i "dlaczego"".
"PEOPLE"

"Powieści Faye Kellerman utrzymują niezwykle wysoki poziom - szczególnie jak na tak długą serię".
"CHICAGO TRIBUNE"

"Faye Kellerman wynosi amerykańską powieść policyjną ponad ramy gatunkowe - podobnie uczynił P. D. James z brytyjską powieścią kryminalną".
"RICHMOND TIMES-DISPATCH"

"Fani kryminałów niezwykle cenią Faye Kellerman za jej wspaniałe powieści".
"WASHINGTON POST BOOK WORLD"

Rok wydania: 2003
Stron: 456
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Ewa Wojtczak

Fragment tekstu:

Dla Jonathana
- za trzydzieści bajecznych lat spędzonych z człowiekiem, a także z jego samochodami i licznymi gitarami


dla Jessego, Rachel, Ilany i Alizy
- od dzieci do mądrych dorosłych, dzięki za całą ekscytację, jaką mi dajecie


i dla Barneya Karpfingera
- za osiemnaście lat służby par exellence i bezcenną przyjaźń. Wspaniały z ciebie człowiek!

 


Rozdział pierwszy

Deckera natychmiast ogarnęło ogłuszające, osobliwe przeczucie, że wiadomości są bardzo złe. I od razu pomyślał o swoich rodzicach. Oboje liczyli sobie po około osiemdziesiąt pięć lat i chociaż zdrowie raczej im dopisywało, w ubiegłym roku mieli trochę problemów. Na szczęście Rina szybko zapewniła męża, że cała rodzina czuje się dobrze.
Porucznik przytrzymał córeczkę za rękę i patrząc na nią poważnie, powiedział:
- Hannah Rosie, włączę ci film na wideo i przygotuję jakąś przekąskę. Myślę, że ima* pragnie ze mną porozmawiać.
- W porządku, tatusiu. Sama zrobię sobie coś do jedzenia. Ima nauczyła mnie używać kuchenki mikrofalowej.
- Dziewięć lat i już gotowa do college'u.
- Nie, tatusiu, ale potrafię włączyć wideo i mikrofalówkę. - Dziewczynka odwróciła się do matki. - Dostałam piątkę ze sprawdzianu ortograficznego. A nawet się nie uczyłam.
- Cudownie. To znaczy… Cieszę się z piątki, chociaż nie jestem zadowolona, że się nie przygotowywałaś. - Rina pocałowała córkę w policzek. - Przyjdę do ciebie za minutkę.
- Dobrze… - Hannah odeszła, ciągnąc po podłodze swój plecaczek na kółkach.
- Powinnaś usiąść. - Decker przypatrzył się żonie. - Jesteś biała jak ściana.
- Nic mi nie jest - odparła, jednak ciężko opadła na tapczan i niczym kamizelkę ratunkową przycisnęła do piersi niebiesko-biały jasiek. Błękitne oczy Riny przez chwilę strzelały po salonie, najpierw zatrzymując się na lampie, potem na ulubionym skórzanym fotelu porucznika, w końcu na białym plecionym fotelu na biegunach. Zerkała wszędzie, tylko nie na twarz męża.
- Moi rodzice dobrze się mają? - spytał ponownie.
- Doskonale - odparła po raz kolejny Rina. - Tyle że… dzwonił Jonathan…
- Och, Boże! Więc chodzi o jego matkę?
- Nie, nie, jej również nic nie jest.
Matką Jonathana była Frieda Levine, która była też biologiczną matką Deckera; Jon był więc jego przyrodnim bratem. Dziesięć lat temu, raczej przypadkowo niż rozmyślnie, porucznik spotkał się z nową rodziną matki, która po nim urodziła jeszcze piątkę dzieci. Rodzeństwo zbliżyło się do siebie, choć trudno było mówić o prawdziwej przyjaźni. Decker nadal uważał za swoich jedynych rodziców parę, która adoptowała go w dzieciństwie.
- Co się zatem stało?
Usłyszeli brzęczyk kuchenki mikrofalowej. Minutę później do pokoju weszła Hannah, niosąc równocześnie talerz z żydowską pizzą, dużą szklankę z mlekiem oraz plecak. Porucznik rzucił się ku małej:
- Pozwól, że ci pomogę, kochanie.
Bez słowa podała ojcu jedzenie i plecak, po czym w podskokach ruszyła ku swojej sypialni; rudopomarańczowe loczki podskakiwały jej na plecach. Niczym wierny lokaj, Decker szedł kilka kroków za córką. Rina wstała, weszła do kuchni i zabrała się do parzenia kawy. Nerwowym ruchem zdjęła z głowy nakrycie i odpięła spinkę, rozpuszczając koński ogon. Potrząsnęła głową, rozsypując długie do ramion opalizująco czarne włosy. Po chwili ściągnęła je ponownie w kitę, nie nałożyła jednak na głowę chustki. Otrzepała jeszcze niewidoczny brud z dżinsowej spódnicy, zdjęła niewidzialne kłaczki z różowego swetra i przygryzła skórkę przy paznokciu kciuka.
Porucznik wrócił, usiadł przy stole śniadaniowym z wiśniowego drewna - meblu porysowanym, lecz nadal solidnym jak skała. Kiedy go zbijał, użył drewna najlepszej jakości, które doskonale się sprawdzało przez te wszystkie lata.
Zdjął marynarkę od niebieskiego garnituru i powiesił ją na oparciu krzesła. Poluźnił krawat, przesunął palcami po włosach w kolorze rdzy, mocno upstrzonych siwizną.
- Więc co z tymi Levine'ami?
- Nie chodzi o Levine'ów, Peterze, lecz o teściów Jonathana, Lieberów… rodzinę Raisie. Doszło tam do strasznego wypadku. Szwagier Jonathana, Ephraim nie żyje…
- O Boże!
- W dodatku został zamordowany, Peterze. Znaleziono go w jakimś obskurnym pokoju hotelowym na górnym Manhattanie. Sprawę komplikuje fakt, że wcześniej spotkał się ze swoją piętnastoletnią bratanicą i od tej pory nikt dziewczynki nie widział. Rodzina jest w szoku.
- Kiedy się to wszystko zdarzyło?
- Skończyłam rozmowę z Jonathanem zaledwie pięć minut przed twoim powrotem do domu. Zdaje mi się, że ciało odkryto mniej więcej trzy godziny wcześniej.
Decker spojrzał na zegarek.
- Czyli około szesnastej czasu nowojorskiego?
- Tak sądzę.
- Co ten facet robił w "obskurnym pokoju hotelowym" z piętnastoletnią bratanicą w godzinach, które ta powinna spędzać w szkole?
Pytanie retoryczne. Rina nie odpowiedziała. Zamiast tego podała mężowi karteczkę z numerem telefonu przybranego brata.
- To straszne. - Porucznik wziął kartkę. - Czuję się paskudnie. Ale… ten telefon… Czy Jonathanowi chodziło tylko o pociechę? To znaczy… chyba nie oczekuje, że coś w tej sprawie zrobię, co?
- Nie wiem, Peterze. Przypuszczam, że spodziewa się po tobie cudów. Tak czy owak, na pewno powinieneś do niego zadzwonić i wysłuchać szczegółów.
- Jon chyba nie oczekuje, że przylecę z Los Angeles do Nowego Jorku!
- Nie wiem. Może na to liczy. Masz dość dobry procent rozwiązanych spraw.
- Czyli że jestem więźniem własnego sukcesu! Mam tu sporo roboty, Rino! Łączę się z nimi w bólu… z powodu tych okropnych zdarzeń… naprawdę strasznych… ale nie mogę rzucić wszystkiego w diabły i pognać do dzielnicy Boro Park!
- Chaim Lieber wraz z rodziną mieszka akurat w Quinton, w północnej części stanu. Jego owdowiały ojciec także ma tam dom. Żona Jonathana, Raisie, jest młodszą siostrą Chaima. Właśnie córka Chaima zaginęła.
- W północnej części stanu? - Decker zastanawiał się przez moment. - Czy ta rodzina jest religijna?
- Tak, Quinton to bardzo religijna enklawa. Jej mieszkańcy noszą czarne, chasydzkie kapelusze… Wszyscy są superreligijni poza Raisie, która oczywiście czuje się Żydówką, lecz poglądy ma nowocześniejsze, bliższe podejściu Jonathana.
- Wyrzutki - mruknął porucznik.
- Ona i Jonathan mieli szczęście, że na siebie trafili. - Rina wstała i nalała dwa kubki kawy. - Pochodzili z tego samego środowiska i zmienili swój styl życia z podobnych względów.
- A jej ojciec mieszka nadal w Quinton? Sam?
- Chyba tak. Matka Raisie umarła jakieś dziesięć lat temu. Nie pamiętasz, jak o niej wspominała na ślubie Jonathana?
- Nie, ale też nie zwracałem zbyt dużej uwagi na to, co mówili. - Porucznik popatrzył na numer. - Może zajmiesz się Hannah, gdy będę dzwonił?
- Nie chcesz, żebym ci stała nad głową?
Decker wstał.
- Nie wiem, czego chcę. - Pocałował żonę w czoło. - Wiem jednak, na co nie mam ochoty. Nie mam najmniejszej ochoty do niego dzwonić!
Rina wzięła jego rękę i ścisnęła.
- Może zadzwonisz z sypialni? Wtedy mogłabym zacząć przygotowywać obiad.
- Świetnie. Jestem głodny. Co dziś jemy?
- Wolisz kotlety jagnięce czy łososia?
- Mam wybór?
- Tak, jedno i drugie jest świeże. Wybierz jedno, a drugie zamrożę.
- Hannah nie cierpi ryb.
- Kotletów jagnięcych również nie lubi. Mam dla niej kawałek sznycla.
- Zrób więc kotlety jagnięce. - Porucznik skrzywił się na myśl o czekającej go rozmowie, po czym wszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Zzuł buty i wyciągnął się na swoim wielkim kalifornijskim łóżku. Wybrał numer. Nie był to domowy numer Jonathana na Manhattanie, więc Decker pomyślał, że pewnie wystukuje numer komórki albo telefon synagogi Jona, która znajdowała się blisko Uniwersytetu Columbia. Przyrodni brat porucznika był konserwatywnym rabinem.
Po sześciu dzwonkach Decker usłyszał w telefonie głos brata.
- Jon! - zawołał porucznik.
Odpowiedziało mu głośne sapnięcie rabina.
- Akiva! Jestem ci ogromnie wdzięczny, że dzwonisz!
- Mój Boże, Rina właśnie mi powiedziała. To straszne! Pewnie przechodzisz piekło!
- Nie takie jak rodzina mojej żony. Zresztą wszyscy jesteśmy w szoku.
- Wierzę. Kiedy go znaleziono?
- Około trzech godzin temu. Mniej więcej o szesnastej tutejszego czasu.
- O rany! A co mówi policja?
- Niewiele. W tym problem. Co to oznacza?
- Że prawdopodobnie nie wiedzą zbyt wiele.
- Albo nic nam nie mówią.
- Też możliwe. Bardzo mi przykro.
Zapadło milczenie.
- Nie spytałeś, jak to się stało.
- Jeśli chcesz mi opowiedzieć w szczegółach, słucham cię uważnie.
- Nie chcę cię obarczać…
Tyle że właśnie to zamierzał zrobić!
- Powiedz mi, o co chodzi, Jon. Zacznij od początku. Opowiedz mi o rodzinie.
- No tak. - Westchnienie. - Raisie ma czworo rodzeństwa: dwóch braci i dwie siostry. Obaj bracia są od niej starsi. Najstarszy jest Chaim, potem Ephraim, czyli ten… zamordowany. Raisie jest najstarszą córką. Chaim Joseph to typowy najstarszy syn… Mężczyzna rzetelny i odpowiedzialny. Ma żonę Mindę i siedmioro dzieci. Jest dobrym człowiekiem, który zawsze ciężko pracował w rodzinnej firmie.
- Co to za firma?
- Posiadają sieć sklepów ze sprzętem elektronicznym… na Brooklynie… Jeden z nich znajduje się na Lower East Side. Wiesz, telewizory, wieże stereo, aparaty fotograficzne, komputery, telefony komórkowe, odtwarzacze DVD i tym podobne przedmioty. Drugi brat, Ephraim Boruch… ten, którego… no wiesz… miał jakieś kłopoty w przeszłości.
- Jakiego rodzaju kłopoty?
- Z kobietami… Ożenił się i rozwiódł.
- Dzieci?
- Nie.
Cisza.
- No i? - ponaglił brata Decker.
- Miał też problemy z narkotykami - stwierdził cicho Jonathan. - Uzależnienie i odwyk.
- Które prawdopodobnie wielce się wiązały z kłopotami pierwszego typu.
- Bez wątpienia. Ephraim rozwiódł się mniej więcej przed dziesięcioma laty. Jego eks-małżonka wyjechała z kraju. Wyszła ponownie za mąż i obecnie mieszka w Izraelu. Co do Ephraima, doprowadził się w końcu do porządku. Nie brał już od dwóch lat. Mniej więcej w tamtym czasie przyłączył się do brata i od tej pory razem tworzyli rodzinną firmę.
- Jak im szło?
- Doskonale, o ile wiem. Ephraim zawsze był ulubionym wujkiem wszystkich siostrzenic, siostrzeńców, bratanic i bratanków. Szczególnie dobrze się dogadywał z Shayndą, najstarszą córką Chaima.
- Zaginioną.
- Tak, właśnie. Shaynda, tak jak Ephraim, jest trochę zbuntowana. Nazywają ją hmm… kłopotliwym dzieckiem… już od szkoły podstawowej. To piękna dziewczyna, Akiva, o niewiarygodnym charakterku, który zapewne stanowi część problemu. Nie jest porządną panienką.
- To znaczy?
- Wagarowała, kręciła się po centrum handlowym z dzieciakami ze szkoły publicznej. Parę razy wymknęła się z domu w nocy. Mój brat i szwagierka grozili jej i ją karali. Niestety, im byli dla niej surowsi, tym bardziej Shayndie się buntowała. Stale się kłóciła z matką. Natomiast jej światełkiem przewodnim stał się wuj Ephraim. Potrafił z nią rozmawiać. Zwierzała mu się. Spędzali ze sobą coraz więcej czasu…
- Hmm…
- Wiem, o czym myślisz. I mogę ci przysiąc, że nic więcej między nimi nie zaszło.
- Nie?
- Na pewno jej nie molestował. Gdy zaczęli spędzać ze sobą więcej czasu, uznałem, że to dziwne… Tak samo pomyślała Raisie. Odbyliśmy długą rozmowę z Shayndą, doszliśmy bowiem do wniosku, że nikt inny nie potrafi jej wypytać. Spytaliśmy ją wprost. Zaprzeczyła… i wydawała się naprawdę wstrząśnięta naszymi podejrzeniami. Po rozmowie z nią oboje z Raisie doszliśmy od wniosku, że Ephraim rzeczywiście ma na sercu dobro dziewczyny. Nie mieliśmy powodu podejrzewać, że jest dla tej zbuntowanej panieneczki kimś więcej niż tylko kochającym wujkiem.
- Ale teraz myślisz inaczej.
Długie westchnienie.
- Być może… Planowali na ten ranek wycieczkę do Metropolitan. Chcieli obejrzeć wystawę poświęconą Vermeerowi i malarstwu holenderskiemu.
- Na dzisiejszy ranek? - spytał Decker. - Przecież jest czwartek. Dziewczyna nie musiała iść do szkoły?
- Nie wiem, Akiva. Może matka ją dziś zwolniła. Może wzmogła się alergia Shayndy. Nie spytałem o to szwagierki. Uważałem, że w obecnej sytuacji wścibstwo nie byłoby stosowne.
- Oczywiście. Mów dalej.
Zanim Jonathan podjął opowieść, zająknął się kilka razy.
- Ephraima znaleziono martwego w pokoju hotelowym. Czy Rina ci o tym powiedziała?
- Tak.
- Został zastrzelony, Akiva. Poza tym był… nagi.
- Dobry Boże!
- Wiem. To straszne!
- Jakiś ślad po dziewczynie? Ubrania? Rzeczy osobiste… Może jej torebka?
- O niczym takim nie słyszałem.
- Jakieś oznaki walki? Podarta pościel? Rzeczy w nieładzie? - Decker polizał wargi. - Krew z innego miejsca niż…? - Nie chciał użyć słowa "postrzał". - Z innego miejsca niż rana po strzale?
- Nic nie wiem. Ale policjanci nie są zbyt rozmowni. Twierdzą, że na razie tylko zbierają informacje, chociaż wszyscy wiemy, co sobie myślą.
Defensywnemu tonowi w jego głosie towarzyszyła szczera udręka.
- A co twoim zdaniem myśli policja? - spytał porucznik.
- Że w pewnym sensie my jesteśmy… winni. Wiem, że muszą zadawać te wszystkie osobiste pytania dotyczące naszej rodziny, wiem… Tyle że bardziej czujemy się jak przestępcy niż jak ofiary. Wierz mi, Akiva, nie chciałem do ciebie dzwonić. Czułem, że nie wypada tego robić. Może jednak jest coś… może coś mógłbyś nam doradzić? - Deckerowi zakręciło się w głowie, wiedział bowiem, co teraz nastąpi. - I… jeśli to dla ciebie nie problem - dorzucił szybko Jonathan - może mógłbyś też zatelefonować w parę miejsc. Do jednego czy drugiego detektywa… - Słowa zawisły w powietrzu. Rabin szepnął: - Chyba nie wolno mi ciebie o to prosić…
- W porządku, Jon. Muszę się tylko trochę zastanowić nad całą sprawą.
- Nie spiesz się.
Porucznik zamknął oczy i poczuł nadchodzący atak migreny.
- Mogę do ciebie oddzwonić za kilka minut?
- Oczywiście… - Rozłączył się, zanim brat obarczy go kolejnym zadaniem. Poszedł do łazienki, wziął dwie tabletki advilu, później bardzo gorący prysznic. Po dziesięciu minutach włożył wytarte dżinsy i roboczą koszulę. Drżącą ręką wystukał numer i ponownie połączył się z bratem. - Halo?
- W porządku, Jon, posłuchaj. Po pierwsze, musicie wynająć sobie prawnika.
- Prawnika? - spytał tamten zaskoczony. - Po co?
- Ponieważ nie podoba mi się sposób, w jaki przesłuchiwała was policja. Potrzebujecie ochrony.
- Czy wynajęcie prawnika nie postawi nas w złym świetle?
- Parę osób się zdziwi, to pewne. Ważąc jednak wszystkie "za" i "przeciw", ochrona jest ważniejsza. Znajdź najlepszego nowojorskiego adwokata od spraw kryminalnych i umów się z nim na najbliższy możliwy termin. Dowiedz się, czy facet uważa waszą sytuację za… skomplikowaną. Musisz założyć, że ktoś z twojej rodziny wie więcej, niż mówi…
- Nie mogę czegoś takiego zakładać!
- Dobrze, więc niczego nie zakładaj, lecz wysłuchaj mnie do końca, dobrze? Nie rozmawiajcie z policją bez adwokata. Ot tak, na wszelki wypadek. - Jonathan milczał. Decker starał się ukryć irytację. - Jesteś tam? - spytał oschle.
- Tak. Przepraszam. Zapisuję twoje wskazówki. Kontynuuj.
Porucznik usiłował mówić wolniej.
- Jon, nie zamierzam na ciebie naskakiwać. Po prostu przyzwyczaiłem się do wyszczekiwania rozkazów.
- Nie przejmuj się mną, Akiva. Wierz mi, bardzo się cieszę, że mogę z tobą pomówić… z kimś, kto wie, co robić.
- To się dopiero okaże. Po rozmowie poproś prawnika, żeby do mnie zadzwonił. Wypytam go.
- Coś jeszcze?
- Na razie wszystko.
- A co z policją, Akiva?
- Pozwól, że najpierw pomówię z prawnikiem. Nowojorskie prawo różni się od naszego, a moje pochopne działania nikomu by nie pomogły.
Zapadła długa cisza. Decker podejrzewał, co się teraz zdarzy.
- Wiem - odezwał się Jonathan - że nie powinienem cię o to pytać, Akiva. Jednak naprawdę pomógłbyś nam, gdybyś mógł…
- Przylecieć na ten weekend? - dokończył za niego porucznik.
- Zrozumiem, jeśli odmówisz.
- Oddzwonię o siedemnastej, dobrze?
- Akiva, bardzo ci dziękuję…
- Poczekaj na moją odpowiedź, zanim mi podziękujesz - odburknął Decker i odłożył słuchawkę.
- Słuchałaś?
- Tylko przez ostatnią minutę. Myślę, że dobrze mu doradziłeś… mówię o prawniku.
- Cieszę się, że to pochwalasz. Jon chce, żebym do niego przyleciał. Co o tym myślisz?
- Nie mogę podjąć tej decyzji za ciebie, Peterze.
- Zdaję sobie sprawę. Jednak chcę wiedzieć, co sądzisz.
- A ty… jak się na to zapatrujesz?
Porucznik wzruszył ramionami.
- Niezbyt mi to teraz pasuje, ale nie zdenerwowałem się, jeśli o to pytasz.
- Jeżeli nie polecisz - zauważyła Rina - zjedzą cię wyrzuty sumienia.
Przeklął pod nosem, na tyle cicho, by nie było to obraźliwe, lecz wystarczająco głośno, by żona mogła usłyszeć.
- Jon nie powinien mnie w to mieszać. To nie w porządku - mruknął.
- Zgadza się.
- Poza tym jesteśmy rodziną. Jeśli odkryję jakieś brudy albo przekażę złe wiadomości, obwinią mnie.
- Prawdopodobnie.
- Na pewno - powiedział Decker, gładząc wąsy i żując ich końce. Wąsy w przeciwieństwie do włosów na głowie były bardziej rude niż siwe. - Z drugiej strony, nie chodzi tylko o morderstwo. Zaginęła dziewczynka. - Porucznik przekazał żonie kilka dodatkowych szczegółów. Rina z każdą chwilą bardziej bladła. - Może Shaynda była świadkiem zbrodni i teraz się ukrywa. A może uciekła, zanim zabito jej wuja. Ta ostatnia sytuacja byłaby chyba najkorzystniejsza.
Przez chwilę milczeli. Decker otarł czoło.
- Obiad gotowy - powiedziała cicho Rina. - Będziesz jadł?
- Jasne. Co mam powiedzieć Jonathanowi?
- Sam musisz podjąć decyzję, najdroższy. - Usiadła obok niego. - Kocham cię.
- Ja również cię kocham. - Popatrzył w sufit. - Przypuszczam, że mógłbym się tam pokręcić przez parę dni. Do tej pory może dziewczynka się znajdzie… tak czy inaczej. - Przysunął się do żony i pocałował ją w policzek. - Ile zebraliśmy punktów lotniczych?
- Och, tyle że mógłbyś lecieć za darmo. Co ciekawe, mogłabym dostać bardzo tanio weekendowy bilet dla matki z dzieckiem… - Poklepała go po ręce. - Poza tym na Wschodnim Wybrzeżu mamy dwóch synów…
- Poczekaj, poczekaj! - przerwał jej porucznik. - Mój lot do Nowego Jorku to jedna sprawa. Ty i Hannah to zupełnie inna kwestia.
- Od tak dawna nie widziałam już chłopców - naciskała Rina. - A wolałabym lecieć z tobą niż sama. - Pogładziła go po policzku. - Twardy z ciebie facet.
- Rzeczywiście… twardy - mruknął, myśląc o tym, że rzeczywiście od bardzo długiego czasu nie spotkali się z chłopcami. - Więc chcesz lecieć ze mną?
- Tak, bardzo. - Decker zastanawiał się przez moment. - - Mam jednak warunek - dodała. - Obiecaj, że nie dasz się w tę sprawę wplątać.
- Dobry Boże, dlaczego miałbym się w cokolwiek wplątywać! Nie zamierzam się narażać na żadne niebezpieczeństwo, gdy jest ze mną Hannah.
Znowu poklepała go po plecach.
- Zadzwoń do Jonathana, a ja z drugiej linii zarezerwuję dla nas lot.
Porucznik bardzo niechętnie oddzwonił do przyrodniego brata. Ustaliwszy kilka dodatkowych detali, poszedł do kuchni, gdzie Rina dzwoniła ze ściennego telefonu.
- Jonathan chce wiedzieć, kiedy uda nam się przylecieć.
- Zarezerwowałam najbliższy wieczorny lot.
- Kiedy?
- Dziś wieczorem…
- Dziś wieczorem?!
- Jest czwartek, Peterze. Jeśli nie wylecimy dzisiejszego wieczoru, nie uda nam się dotrzeć przed sobotą, ponieważ nie zamierzam lecieć w piątkowy wieczór, ryzykując opóźnienie. Zbyt blisko szabosu*. Poza tym domyślam się, że chciałbyś tam spędzić jak najwięcej czasu.
- Dobrze zatem, muszę jednak zadzwonić jeszcze w kilka miejsc.
Wrócił do rozmowy z przybranym bratem, który powtórzył, żeby Decker zapomniał o przylocie, jeśli cała sprawa wyda mu się skomplikowana. Porucznik przerwał mu, zanim Rina ich usłyszy.
- Będziemy około szóstej rano.
- Podaj mi numer lotu - poprosił Jonathan. - Przyjadę po was. Chociaż nie widzieliśmy się od ośmiu lat, na pewno bez trudu mnie rozpoznasz. Będę jedynym zażenowanym facetem na całym lotnisku.


Porucznik wyprostował fotel lotniczy i usiadł wygodnie.
- Dlaczego muszę wykorzystać urlop, by tam polecieć?
- Ponieważ jesteś dobrym człowiekiem, który troszczy się o rodzinę? - podsunęła Rina.
- Nie, ponieważ jestem idiotą - odburknął, wiercąc się w fotelu i usiłując wygodnie ułożyć długie nogi. Nawet w najlepszych warunkach latanie stanowiło dla niego prawdziwą udrękę, a obecne okoliczności wzmagały jeszcze jego niechęć. - Nie interesują mnie sprawy o molestowanie…
- Mów ciszej!
Porucznik rozejrzał się. Kilka osób przypatrywało mu się z uwagą.
- Nie wiesz, czy zrobił małej krzywdę - szepnęła Rina.
- Ależ wiem! Ephraim to kanalia…
- Peterze, proszę! - Rina wskazała na Hannah.
- Mała śpi.
- Mnóstwo rzeczy do niej dociera.
- Jestem rozdrażniony.
- Wiem o tym. Często czuję się podobnie.
Przyjrzał się żonie.
- Ty?
- Tak, ja. Ludzie mnie wykorzystują, ponieważ zbyt wiele we mnie empatii. Czasami chciałabym komuś odmówić pomocy, wtedy jednak zabiłyby mnie wyrzuty sumienia. Co mam zrobić? Taka jestem i już. Urodziłam się z genem "frajera".
- Oboje posiadamy ten gen, kochanie. - Decker skrzywił się. - Poświęcimy tej sprawie parę dni i przy okazji spotkamy się z chłopcami. Nie będzie tak źle.
- Wiem, wiem. I cieszę się na spotkanie z chłopcami. Z Sammym nie ma problemu, mieszka przecież w samym mieście. Yonkiemu będzie trochę trudniej przyjechać, ale przysięga, że spędzi z nami weekend.
- Jesteś podekscytowana.
- Oczywiście, że jestem. Podobnie jak ich dziadkowie. Oboje nie posiadają się z radości.
Chodziło o rodziców pierwszego męża Riny, którzy nie należeli do rodziny porucznika. I co z tego? Byli miłymi ludźmi, którzy przeżyli okropną tragedię.
- Przynajmniej kogoś uszczęśliwiam.
Rina pogładziła go po ręce.
- Będę ci towarzyszyć, Peterze. To też jest dobry aspekt tego wyjazdu.
- Doskonale potrafisz łagodzić mój gniew.
- Dlaczego więc wydajesz mi się taki zgorzkniały?
- Bo po prostu co jakiś czas lubię się powściekać. Odbierasz mi jedną z moich nielicznych przyjemności.
- Nie przejmuj się - powiedziała mu żona. - Podczas kontaktów z nowojorskim ruchem ulicznym, rodziną Jonathana, moją rodziną i innymi tamtejszymi Żydami na pewno znajdziesz wiele powodów do gniewu.

 

Rozdział drugi

Przybyli na lotnisko JFK zgodnie z planem. Byli okropnie zmęczeni. Opuszczali terminal wypełniony obecnie mężczyznami i kobietami w panterkach i uzbrojonymi w karabiny M16, stanowiące standardowe wyposażenie wojska. Porucznik wytrzeszczał oczy, cierpiąc z powodu braku snu, szczególnie że przed odlotem z Los Angeles wrócił jeszcze na posterunek, by dokończyć papierkową robotę. Zmienił harmonogram zajęć podległych mu ludzi i przesunął umówione spotkania, dzięki czemu zdołał wziąć cztery dni urlopu. Powinien zatem wrócić do miasta w środę późnym wieczorem. Najpilniejszą sprawę - szereg napadów rabunkowych na całodobowe sklepy ogólnospożywcze - właśnie rozwiązał. Dwóch sprawców znajdowało się w areszcie, a dokumentację mieli sporządzić Mike Masters i Elwin Boyd. Dunn i Olivera wysłał na zaplanowane spotkanie z prokuratorem w sprawie gangu złodziei samochodów. Jako detektywi prowadzący więcej wiedzieli o gangu niż Decker. Postawienie Beltrana w stan oskarżenia za kradzieże mogło poczekać do powrotu porucznika. Pod jego nieobecność sprawę będzie nadzorować Bert Martinez - obecnie detektyw sierżant Bert Martinez, który awansował zaledwie trzy miesiące temu.
Rina ustaliła trasę wyprawy. Cała trójka opuści Nowy Jork w nocy z poniedziałku na wtorek, po czym spędzą dwa dni na Florydzie u starych rodziców Deckera. Porucznik od dawna zamierzał ich odwiedzić. Może dzięki tej niezaplanowanej podróży nadrobi stracony czas.
Jonathan czekał na nich przy pasie bagażowym. Był szczuplejszy, niż Decker go zapamiętał, a jego kasztanową brodę pstrzyły obecnie siwe kosmyki. Usiłując się skupić, rabin mrugał zapuchniętymi, otoczonymi czerwonymi obwódkami oczyma zza małych okularów w drucianych oprawkach. Jednakże w błękitnym garniturze z dwurzędową marynarką, białej koszuli i jasnozłotym krawacie z wzorkiem w jodełkę prezentował się całkiem szykownie. Po wymianie uścisków i całusów oraz kilkuminutowym przekomarzaniu się z półprzytomną i gderliwą z powodu porannej godziny Hannah, porucznik skomentował elegancki strój brata.
- Ubrałem się tak, bo za trzy kwadranse mamy umówione spotkanie - wyjaśnił Jonathan. - Poradziłeś mi poszukać najlepszego adwokata od spraw kryminalnych i takiego właśnie znalazłem. Przypadkiem jest on frum* Żydem i mógł nas przyjąć jedynie o tak wczesnej porze. Słyszałem, że Żydom w kłopotach często daje upust od swojej ogromnej zazwyczaj stawki… Podczas rozmowy z nim zauważyłem zresztą, że sprawa go zaintrygowała. I sądzę, że jest ciekaw spotkania z tobą.
Decker zdjął dużą czarną walizkę z ruchomego pasa. Dzięki Bogu miała kółka.
- Jeszcze jedna. Dlaczego jest ciekaw?
- Ponieważ jesteś gliniarzem… stoisz, że tak powiem, po drugiej stronie.
- Tu jest nasza druga walizka, Peterze - wtrąciła Rina.
Porucznik chwycił drugą walizkę, po czym całą grupą załadowali się do nieco wgniecionego tu i ówdzie srebrnego minivana marki Chrysler, rocznik 1993. Rina nalegała, by Peter usiadł z przodu. W końcu wyruszyli w trasę.
Powietrze było zimne, wiatr przenikliwy. Pogoda, jak zapewnił Jonathan, była typowa dla marca w Nowym Jorku. Nad autem wisiały ciemne deszczowe chmury - ciężkie i szare, przypominały zabrudzone pranie. Całkowicie ogołocone z liści gałęzie kołysały się w ostrym wietrze niczym pajęczyny. Jechali dość pustawą autostradą, więc przynajmniej nie musieli przejmować się nadmiernym ruchem. Jednak z powodu prędkości okropnie podskakiwali na siedzeniach, gdy minivan pokonywał wyboje. Okoliczny teren wydawał się porucznikowi zniszczony, biedny i smutny, zabudowę stanowiła bowiem mieszanina starych budynków fabrycznych, sklepów i nieotynkowanych bloków mieszkalnych z cegły. Betonowe mury przy jezdni szpeciło graffiti.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Decker.
- W Queens - odparła Rina. - Czy to jest Astoria?
- Jeszcze nie.
- Bez różnicy - mruknął porucznik. - Wszędzie tu wygląda tak samo. Lepiej opowiedz mi Jonathanie coś więcej o tym ortodoksyjnym prawniku.
- Znalazł dla nas czas, Akiva, to najważniejsze. Czas, którego na pewno nie ma zbyt wiele z uwagi na fakt, że reprezentuje obecnie Annę Broughder.
Anna Broughder! Kobieta, którą gazety nazywały Lizzie Borden Druga. Annę aresztowano za zabójstwo obojga rodziców. Podobno zarąbała ich na śmierć tasakiem. Nie przyznała się do winy, oskarżywszy o morderstwo grupę zdesperowanych narkomanów. Twierdziła, że uciekła przez okno w łazience, czego dowodem miało być kilka niegroźnych zadrapań na przedramionach i jedno większe cięcie na dłoni. A w grę wchodził spadek wartości dwustu milionów dolarów.
- Leon Hershfield - podsunął Decker.
- Tak, właśnie ten. Czyżby sprawa dotarła aż do Los Angeles?
- Tak, widziałem artykuły na pierwszych stronach gazet. - Porucznik usiłował otrząsnąć się ze zmęczenia i uruchomić rozespany mózg. - Nie wiedziałem, że Hershfield jest człowiekiem religijnym.
- W sądzie nie nosi wprawdzie kipy*, ale określa się mianem nowoczesnego ortodoksa. - Jonathan poklepał dłonią kierownicę. - Zazwyczaj broni bogatych i sławnych. Jest bardzo dobrze ustosunkowany.
Porucznik zerknął na żonę.
- Zna na przykład Josepha Donattiego - rzucił.
- Między innymi - odparował rabin.
- Może, jednak obrona Donattiego była chyba jego największym triumfem. - Gangster odpowiadał za morderstwo trzeciego stopnia, postawiono mu też szereg pomniejszych zarzutów związanych z oszustwami i wymuszaniem okupu. Gdy trzecia z kolei ława przysięgłych nie zdołała podjąć jednogłośnej decyzji, stan Nowy Jork odstąpił od zarzutów. Zresztą w sprawie stale ginęły dowody. Nazwisko Donatti interesowało porucznika, jednak jego ciekawość wcale nie ograniczała się do starca. - Kiedy odbywał się ten proces? Sześć lat temu?
- Mniej więcej. - Jonathan mocniej chwycił kierownicę. - Hershfield go wybronił.
- Rzeczywiście…
- Kazałeś zatrudnić najlepszego, Akiva.
- Zgadza się. - Decker uniósł brwi.
Przez chwilę milczeli.
- Czy Hershfield dawał ci jakieś rady? - spytał porucznik.
- Chce z nami porozmawiać, zanim pomówimy z policją. Przez "nas" rozumie chyba mnie i mojego szwagra.
- Czy twój szwagier spotka się tam z nami?
- W chwili obecnej Chaim nie jest w stanie z nikim się spotykać. Powiedziałem mu, że najpierw sam porozmawiam z Hershfieldem.
- Chaim pewnie szaleje z niepokoju - szepnęła Rina. Wyciągnęła rękę i pogładziła loki córeczki. Hannah spała, jej oczy poruszały się pod powiekami koloru cebuli. Leżała na plecach, z główką zadartą ku górze i cicho pochrapywała przez otwarte usta.
- Cała rodzina strasznie się martwi - odrzekł rabin.
- Jak to znosi matka?
- Minda? Jest… hmm… Podano jej silne środki uspokajające. Normalnie w takim momencie nie sugerowałbym leków, jednak Minda po prostu dostała ataku histerii - tłumaczył się. - Ona i Shayndie od lat darły ze sobą koty.
- To nic nie znaczy - zauważyła Rina. - Dzieci często się kłócą z rodzicami.
- Tak, tyle że ich kłótnie były… straszliwie zajadłe - odparł Jonathan. - Jestem pewien, że Minda oskarża się teraz o wszystko. A przecież nie jest niczemu winna.
"Chyba że miała coś wspólnego ze zniknięciem dziewczyny", pomyślał Decker.
- Więc Chaim i jego ojciec posiadają sklepy z elektroniką?
- Tak.
- Mają równe udziały?
- Nie wiem. Nie wtrącam się w ich sprawy.
- Tylko pytam. Dobrze im się wiedzie?
- Sklepy stoją tu od trzydziestu lat. Słyszałem, że ostatni rok był dla nich trudny. Nie tylko dla nich zresztą. Po zamachach życie w Nowym Jorku stało się bardziej stresujące i mamy zastój w interesach. Nic jednak nie wiem o poważniejszych problemach finansowych Lieberów. Z drugiej strony, gdyby mieli kłopoty, prawdopodobnie nic by mi o nich nie powiedzieli.
- Słyszałeś może kiedyś o jakichś nadużyciach?
- Nie. - Zagryzł wargę. - Naprawdę współczuję mojemu teściowi. Stracił syna. Wszyscy tak bardzo skupiają się na Shayndzie… i słusznie… lecz zupełnie zapomnieli o Ephraimie. A mój teść nie dość, że niepokoi się o wnuczkę, jeszcze stracił syna.
- Kiedy jest pogrzeb Ephraima? - spytała Rina.
- Spodziewamy się, że dzisiaj wydadzą nam ciało, więc moglibyśmy odprawić lewaję* w niedzielę. Odnoszę jednak wrażenie, że sprawa się przeciągnie. Szabos będzie piekłem… wszyscy są tacy zdenerwowani. No, chyba że Shayndie znajdzie się jeszcze dziś… - Rabin zerknął na brata. - To możliwe, prawda, Akiva?
- Oczywiście - odparł porucznik. Ciągle miał zbyt mało danych, by przepowiadać rezultaty. - Nie podejrzewają, gdzie dziewczyna może przebywać?
- Szukaliśmy wszędzie: obdzwoniliśmy wszystkich jej przyjaciół, dzieciaki ze szkoły publicznej, nauczycieli, rabinów, sprawdziliśmy nawet położone blisko miejsca zbrodni kryjówki dla bezdomnych. Policjanci chodzili w Quinton od drzwi do drzwi i pytali. - Głośno westchnął. - Teraz, gdy ci to opowiadam, sytuacja wydaje mi się taka… beznadziejna.
- Nie minęło dużo czasu, Jon. Może Shaynda sama wróci.
- Nie przestaję się o to modlić.
- Mogę jakoś pomóc? - zaoferowała Rina.
- Dziękuję ci, Rino, lecz chyba nie. - Znowu poklepał kierownicę. Decker uznał, że pewnie jeszcze nieraz będzie świadkiem tego nerwowego odruchu brata. Jechali w milczeniu, aż na horyzoncie pojawił się zarys wieżowców Manhattanu.
Rina zagapiła się w okno.
- Nie byliście tutaj od jedenastego września?
- Nie.
- Rozumiem - przyznał Jonathan. - Mnie też stale dziwi ten widok. Ilekroć podnoszę głowę, oczekuję wież.
Rina pokiwała głową.
- Cieszę się, że zobaczę chłopców.
- Moja matka mi powiedziała, że spędzicie z Lazarusami szabas - powiedział rabin. - Zapewne nie posiadają się ze szczęścia, że zobaczą was wszystkich. Cudownie, że pozostajecie z nimi w kontakcie.
- Są przecież dziadkami moich synów - odparł porucznik.
- Byłbyś zaskoczony, z jaką małostkowością mam do czynienia w swojej pracy, Akiva. Czasami rabin musi postępować jak sędzia na boisku.
- Wierzę ci - rzucił Decker. - Lazarusowie to bardzo mili ludzie, choć obawiam się, że za każdym razem, gdy mnie widzą z Riną, ściskają im się gardła.
- Ja sądzę, że szczerze cię uwielbiają - odrzekł Jonathan. - Prawdopodobnie uznali cię za jednego ze swoich. Tak przynajmniej twierdzi moja matka… - Poklepał kierownicę i odchrząknął. - Nie powinienem być taki zaborczy. Przecież moja matka jest również twoją.
Z autostrady wjechali do centrum. Główne aleje były nadal stosunkowo puste, toteż jechało im się dość znośnie. Decker wiedział jednak, że w ciągu godziny wszystkie ulice Manhattanu zapełnią się setkami pojazdów, które będą się poruszały w tempie, przy którym ruch w Los Angeles w godzinach szczytu można by nazwać wyścigowym. Kalifornijskie miasta były zdecydowanie lepiej przystosowane do ruchu ulicznego, natomiast nowojorskie aleje zbudowano na potrzeby wozów konnych, a nie dla dostawczych ciężarówek, których kierowcy uważają, że otrzymali od Boga prawo do parkowania "na drugiego", choć w ten sposób całkowicie blokują jezdnię. W dodatku numeracja ulic wołała o pomstę do nieba. Nawet gdy człowiek miał dokładny adres, nie był w stanie nigdzie trafić. Wycieczka po centrum Nowego Jorku kojarzyła się Deckerowi z jedną wielką, chaotyczną szamotaniną.
Porucznik poprawił się na siedzeniu i zagapił w okno, rozmyślając nad słowami Jonathana: "Przecież moja matka jest również twoją".
- Wiesz, że to zabawne, Jon. Uważam cię za mojego przyrodniego brata, naprawdę… Innych… twoich braci i siostry także… Tak, z nimi również czuję się związany. Jednak twoja matka… która jest też moją rodzoną matką… cóż, wciąż mi się wydaje obcą osobą. I tak już prawdopodobnie zostanie.
Rabin pokiwał głową.
- Doskonale cię rozumiem. Pewnie wydaje ci się taka obca choćby ze względu na mojego ojca.
- Możliwe. Jestem pewien, że i ją moja osoba konfunduje…
- Właściwie nie. Nasza matka wie, że nikt z nas nie wyda jej sekretu.
- Na pewno. - Decker roześmiał się. - Wiesz, lubię ją, naprawdę ją lubię. Tyle że nadal żyje ta, którą od dziecka nazywałem mamą i która mnie wychowała. Człowiek nie może mieć równocześnie dwóch matek.
- Ani dwóch teściowych - dodała Rina. - Ja mam twoją matkę i Lazarusową.
Porucznik zmarszczył brwi.
- Tak, to też. Dwie matki, dwie teściowe, dwie córki i żona. Jestem otoczony mnóstwem istot wypełnionych estrogenem. Nie współczujesz mi?
- Współczułabym - szepnęła mu do ucha żona. - Tyle że w tej chwili bardziej się skupiam na sobie. Męczą mnie objawy napięcia przedmiesiączkowego.
Rina miała śmiertelnie poważną minę, toteż Decker nie potrafił powiedzieć: żartuje czy mówi poważnie. Nie spytał. Lepiej nie drażnić śpiącego lwa.