Zapiski z wielkiego kraju (nowe wyd.)

  • szt.
  • 32,90 zł 32,90 zł
  • Niedostępny

 

Bill Bryson posiada rzadki talent tracenia gruntu pod nogami, dokądkolwiek by się udał - nawet (a może przede wszystkim) do kraju, w którym się urodził. Stało się to jasne, kiedy po prawie dwóch dekadach pobytu w Wielkiej Brytanii ten pisarz podróżnik postanowił wrócić do ojczyzny. Niespodziewanym wynikiem owej brzemiennej w skutki decyzji jest niniejszy zbiór zapisków dotyczących najdziwniejszego z fenomenów - amerykańskiego stylu życia.
Niezależnie od tego, czy opisuje niebywałe możliwości przerobowe niszczarki do odpadków w zlewie czy egzotykę instytucji pakowacza w supermarkecie, Bryson daje nam po raz kolejny popis swego niepowtarzalnego poczucia humoru, tym razem wycelowanego w najbogatsze i najbardziej szalone państwo na świecie.


"Bryson rewelacyjnie porównuje osobliwości Anglii i Ameryki... Jest poważny, ale i nieprawdopodobnie śmieszny".
"Guardian"

"Niezwykle zabawne i pouczające spojrzenie na Amerykę autora wyjątkowo wyczulonego na absurdy i dziwactwa".
"Spectator"


Rok wydania: 2010
Stron:
404
Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami
Format:
145x205
Pakowanie: 20
Tłumacz: Dagmara Chojnacka
Data wprowadzenia tytułu do sprzedaży: 20 lipca 2010

Artykuły z tej książki po raz pierwszy były publikowane "Mail on Sunday's Night & Day" pomiędzy 6 października 1996 roku a 17 maja 1998 roku.


WSTĘP

Późnym latem 1996 Simon Keller - stary przyjaciel i wyjątkowo miły facet - zadzwonił do mnie do New Hampshire i spytał, czy będę pisał cotygodniowy felieton o Ameryce do magazynu "Mail on Sunday's Night&Day", którego redaktorem naczelnym właśnie został.
Przez lata w różnych okolicznościach Simonowi wiele razy udawało się namówić mnie do rozmaitych prac, na które nie miałem czasu, ale ta nie wchodziła w grę.
- Nie - powiedziałem. - Nie mogę. Przykro mi. To po prostu niemożliwe.
- To możesz zacząć w przyszłym tygodniu?
- Simon, zdaje się, że nie rozumiesz. Nie mogę tego pisać.
- Myśleliśmy, żeby to nazwać Zapiski z wielkiego kraju.
- Simon, będziesz to musiał nazwać Puste miejsce w pierwszym numerze, bo ja tego robić nie mogę.
- Świetnie - rzucił półgębkiem. Miałem wrażenie, że rozmawiając ze mną, robi równocześnie coś innego - stawiałbym na oglądanie modelek do numeru z kostiumami kąpielowymi. W każdym razie ciągle zakrywał słuchawkę i wydawał jakieś ważne redaktorskie polecenia ludziom w pokoju.
- No, to przyślemy ci umowę - ciągnął, kiedy wrócił do rozmowy ze mną.
- Nie, Simon, nie rób tego. Nie mogę pisać cotygodniowego felietonu dla ciebie. Jasne? Czy to do ciebie dociera? Simon, powiedz, że zrozumiałeś.
- Cudownie. Tak się cieszę. Muszę lecieć.
- Simon, proszę, posłuchaj. Nie mogę pisać tych felietonów. To po prostu niemożliwe. Simon, słyszysz mnie? Halo? Simon, jesteś tam? Halo? Cholera.
Oto więc siedemdziesiąt osiem felietonów z pierwszych osiemnastu miesięcy istnienia Zapisków z wielkiego kraju. A cała rzecz w tym, że ja  naprawdę nie miałem na to czasu.

 

POWRÓT DO DOMU

Kiedyś żartowałem sobie w jednej z książek, że istnieją trzy rzeczy w życiu niemożliwe do zrobienia. Nie można wygrać ze spółką telefoniczną, nie można sprawić, żeby kelner nas zobaczył, zanim sam nie jest na to gotowy, i nie można znów wrócić do domu. Przez ostatnie siedemnaście miesięcy po cichutku, a nawet ochoczo, zmieniałem zdanie co do punktu trzeciego.
W zeszłym roku w maju, po niemal dwóch dekadach spędzonych w Anglii, przeprowadziłem się wraz z żoną i dziećmi z powrotem do Stanów. Powrót do domu po tak długiej nieobecności jest zaskakująco deprymującym doświadczeniem, trochę jak przebudzenie z długiej śpiączki. Prędko odkrywasz, że czas dokonał zmian, przez które czujesz się trochę głupawo i nie na miejscu. Wyciągasz beznadziejnie nieadekwatne sumy pieniędzy, robiąc niewielkie zakupy. Głowisz się nad działaniem płatnych telefonów i automatów z napojami i jesteś bardzo zdziwiony, kiedy odkrywasz (dzięki energicznemu szarpnięciu za łokieć), że mapy na stacjach benzynowych nie są już bezpłatne.
W moim przypadku problem był tym większy, że wyjechałem jako młodzieniec, wracałem zaś jako człowiek w średnim wieku. Wszystko to, co się robi, będąc dorosłym - zaciąganie kredytów, wychowywanie dzieci, ustalanie programu oszczędności emerytalnych, rozwijanie zainteresowań instalacją elektryczną domu - robiłem tylko w Anglii. Rzeczy takie jak piece i żaluzje w oknach w kontekście amerykańskim były domeną mojego ojca.
Tak więc nagła odpowiedzialność za stary dom w Nowej Anglii ze wszystkimi jego antycznymi rurami i termostatami, z kapryśnym systemem wywozu śmieci i zagrażającymi życiu drzwiami do garażu była tyleż radosna, co szarpiąca nerwy.
Przeprowadzka do domu po wielu latach nieobecności jest w większości przypadków jak dziwaczna mieszanka tego, co bezpiecznie znane i dziwacznie nowe. To niepokojące znaleźć się równocześnie tak bardzo w swoim żywiole i poza nim. Mogę wymienić całą gamę drobiazgów, które wyróżniają mnie jako Amerykanina - wiem, które z pięćdziesięciu stanów mają ustawodawstwo jednoizbowe, co to jest squeeze play w bejsbolu, kto w telewizji grał Kapitana Kangaroo*. Znam nawet dwie trzecie słów do Sztandaru usianego gwiazdami, a to więcej niż niektórzy ludzie śpiewający publicznie.
Ale wyślijcie mnie do sklepu z materiałami budowlanymi i nawet teraz będę kompletnie zagubiony. Przez wiele miesięcy prowadziłem mniej więcej takie rozmowy ze sprzedawcą w naszym lokalnym True-Value:
- Cześć. Potrzebuję trochę tego, czym się zatyka dziury w ścianach. Lud mojej żony nazywa to Polyfilla.
- A, znaczy masz na myśli zaprawę gipsową.
- Bardzo możliwe. I potrzebuję trochę tych małych plastikowych zatyczek, które podtrzymują gwoździe w ścianie, jak się zawiesza półki. Ja je znam jako kołki.
- Cóż, my je nazywamy kotwice.
- Nie omieszkam odnotować w pamięci.
Doprawdy, nie mógłbym się czuć bardziej obco, gdybym stał tam odziany w Lederhosen. To wszystko było dla mnie szokiem. Choć w Anglii zawsze byłem bardzo szczęśliwy, nigdy nie przestałem myśleć o Ameryce jako o domu - w fundamentalnym znaczeniu tego słowa. To było miejsce, skąd pochodziłem, które naprawdę rozumiałem, podstawa, względem której mierzyłem wszystko inne.
Śmieszne, ale nic tak bardzo nie sprawia, że czujesz się obywatelem swojego własnego kraju, jak mieszkanie za granicą. Przez dwadzieścia lat bycie Amerykaninem było cechą, która mnie określała. To w ten sposób byłem identyfikowany, wyróżniany spośród innych. Na tej podstawie dostałem nawet kiedyś pracę - gdy w chwili młodzieńczej bezczelności przekonałem redaktora w "Timesie", że będę jedyną osobą w jego zespole, która potrafi poprawnie napisać Cincinnati (i tak faktycznie było).
Na szczęście jest też druga strona medalu. Wiele dobrych rzeczy, które już znałem z Ameryki, nabrało czarodziejskiego posmaku nowości. Jak każdy obcokrajowiec byłem zaszokowany tą słynną łatwością codziennego życia, oszałamiającym nadmiarem niemal wszystkiego, cudowną, niezapełnialną przestrzenią amerykańskich piwnic, rozkoszą spotykania kelnerek, które wyglądały na zadowolone z pracy, oraz owym dziwnie zdumiewającym uczuciem, że lód nie jest towarem luksusowym.
Towarzyszyła mi też oczywiście ciągła, nieoczekiwana radość odkrywania na nowo rzeczy, z którymi wyrosłem, a o których w większości zapomniałem: bejsbol w radio; ów głęboko kojący dźwięk moskitiery uderzającej latem o framugę drzwi; gwałtowne burze, kiedy leje jak z cebra; naprawdę wielkie opady śniegu; Święto Dziękczynienia i Czwartego Lipca; owady, które świecą; klimatyzacja w gorące dni; galaretki z kawałkami owoców w środku (których nikt tak naprawdę nie je, ale miło jest, kiedy się trzęsą na talerzu); radośnie komiczny widok samego siebie w szortach. To wszystko naprawdę się liczy, w dziwny sposób.
Tak więc w sumie - myliłem się. Można znów wrócić do domu. Tylko trzeba ze sobą zabrać dodatkową forsę na mapy i pamiętać, żeby pytać o zaprawę gipsową.

6 października 1996

 


POMOCY!

Kilka dni temu zadzwoniłem do telefonicznej linii pomocy komputerowej, gdyż miałem potrzebę, by ktoś o wiele młodszy ode mnie sprawił, że poczuję się ignorantem. Chłopięco brzmiący głos poinformował mnie, że zanim zacznie się mną zajmować, musi dostać seryjny numer mojego komputera.
- A gdzie mogę go znaleźć? - spytałem z niepokojem.
- Jest na spodzie funkcjonalnej jednostki równoważącej CPU - powiedział albo były to słowa podobnie dezorientującej natury.
I teraz już rozumiecie, dlaczego nie dzwonię zbyt często do swojej telefonicznej pomocy komputerowej. Nie rozmawialiśmy jeszcze nawet cztery sekundy, a już czułem, jak wzburzone fale niewiedzy i wstydu wciągają mnie w lodowatą głębię Zatoki Poniżenia. Z poczuciem nieuniknionej klęski wiedziałem, że teraz mnie spyta, ile mam RAM-u.
- Czy ten numer jest gdzieś niedaleko tego podłączenia do ekranu? - spytałem bezradnie.
- To zależy. Czy ma pan model Z-40LX Multimedia HPii, czy ZX46/2Y Chromium B-BOP?
I tak dalej. Koniec końców okazało się, że numer seryjny mojego komputera jest wybity na małej metalowej plakietce pod spodem głównego pudła - tego z szufladą na CD, która się tak śmiesznie otwiera i zamyka. A teraz nazwijcie mnie idealistycznym głupkiem, ale gdybym to ja umieszczał numer seryjny na każdym komputerze, który sprzedaję, a potem żądał od ludzi, żeby podawali ten numer za każdym razem, kiedy chcą się ze mną skomunikować, to pewnie nie umieściłbym go w miejscu, które wymaga od użytkownika przesuwania mebli i wołania na pomoc sąsiada zawsze wtedy, kiedy potrzebuje się konsultacji. No, ale nie o to mi chodzi.
Numer mojego modelu brzmiał jakoś tak: CQ124765900-03312-DiP/22/4. I o to mi właśnie chodzi: dlaczego? Dlaczego mój komputer potrzebuje numeru o takim zapierającym dech w piersiach poziomie skomplikowania? Gdyby każde neutrino we wszechświecie, każda cząsteczka materii pomiędzy nami a najdalszą wiązką gazu z Big Bangu w jakiś sposób potrzebowała komputera od tego producenta, w takim systemie wciąż jeszcze byłoby mnóstwo wolnych numerów.
Zaintrygowany zacząłem się przyglądać wszystkim numerom w moim życiu i niemal każdy z nich okazał się absurdalnie przesadzony. Na przykład moja karta kredytowa Barclaya ma trzynaście cyfr. To wystarczy na niemal dwa tryliony potencjalnych klientów. Kogo oni chcą oszukać? Moja karta zniżkowa do wypożyczalni samochodów ma nie mniej niż siedemnaście cyfr. Nawet moja dzielnicowa wypożyczalnia wideo zdaje się mieć na swoim koncie 1999 miliarda klientów (co może tłumaczyć, czemu Tajemnice Los Angeles ciągle są wypożyczone).
Ale jak na razie najbardziej imponująca jest moja karta ubezpieczenia medycznego Blue Cross/Blue Shield - jest to karta, którą każdy Amerykanin musi nosić przy sobie, jeśli nie chce, by go zostawiono na miejscu wypadku. Ta karta nie tylko identyfikuje mnie jako numer YGH475907018 00, ale także jako członka grupy 02368. Przypuszczalnie więc w każdej innej grupie istnieje osoba, która ma taki sam numer jak ja. Można sobie niemal wyobrazić, jak organizujemy zjazdy.
To dosyć okrężna droga dotarcia do głównego punktu tej dyskusji, a jest nim to, że jednym z wielkich udoskonaleń codziennego życia w Ameryce w ostatnich dwudziestu latach jest wprowadzenie numerów telefonicznych, które potrafi zapamiętać każdy idiota. Pozwólcie, że wytłumaczę.
Z jakichś skomplikowanych, historycznych powodów każda z cyfr na tarczach amerykańskich telefonów poza 1 i 0 jest opatrzona również trzema literami alfabetu. I tak klawisz z cyfrą 2 ma na sobie także ABC, ten z 3 ma DEF i tak dalej.
Dawno temu ludzie zauważyli, że numery zapamiętuje się łatwiej, jeśli polega się na przypisanych cyfrom literach. Na przykład w moim rodzinnym mieście Des Moines, jeśli chciało się zadzwonić na zegarynkę - czy też, jak to uroczo ujmują Anglicy, na mówiący zegar - oficjalny numer brzmiał 244-5646, czego oczywiście nikt nie mógł spamiętać. Ale jeśli wykręciło się BIG JOHN, był to ten sam numer i każdy go pamiętał (co dziwne, z wyjątkiem mojej matki, której myliło się trochę imię w drugiej części numeru i zwykle rezultat był taki, że pytała o czas nieznajomych, których właśnie obudziła, ale to już osobna historia).
A potem w pewnej chwili w ciągu tych dwudziestu lat wielki biznes odkrył, że może ułatwić wszystkim życie i zapewnić sobie wiele lukratywnych telefonów, jeżeli tylko oprze swój numer na chwytliwej kombinacji liter. Tak więc teraz, niemal zawsze, kiedy dzwonisz do któregokolwiek komercyjnego miejsca, wykręcasz 1-800-FLY TWA albo 244-GET PIZZA i tym podobne. Niewiele zmian ostatnich dwudziestu lat uczyniło życie tak nieprawdopodobnie lepszym dla prostych ludzi, takich jak ja, ale te numery z pewnością.
Tak więc, kiedy ci biedacy w Anglii słuchają drętwego głosu w słuchawce, który informuje, że numer kierunkowy do Chippenham brzmi teraz 01724750, z wyjątkiem numerów czterocyfrowych, do których dodaje się 9, ja zajadam pizzę, rezerwuję bilety lotnicze i czuję się znacznie mniej wrogo nastawiony do współczesnej telekomunikacji.
A oto mój wspaniały pomysł. Uważam, że każdy z nas powinien mieć jeden numer do wszystkiego. Mój oczywiście brzmiałby 1-800-BILL. I ten numer załatwiałby wszystko - na niego by się do mnie dzwoniło, on widniałby na moich czekach, zdobiłby mój paszport, służyłby do wypożyczenia kaset wideo.
Oczywiście trzeba by było napisać na nowo wiele programów komputerowych, ale jestem pewien, że da się to zrobić. Mam zamiar podnieść ten problem u producenta mojego komputera, jak tylko znów znajdę ten numer seryjny.

13 października 1996

 

PANIE DOKTORZE, JA TYLKO PRÓBOWAŁEM SIĘ POŁOŻYĆ…

Mam dla was pewne dane. Zgodnie z ostatnim rocznikiem statystycznym Statistical Abstract of the United States, każdego roku ponad 400 000 Amerykanów cierpi na urazy spowodowane przez łóżka, materace i poduszki. Pomyślcie o tym przez chwilę. To więcej ludzi, niż mieszka w całym okręgu Coventry. To niemal 2000 łóżkowych, materacowych i poduszkowych okaleczeń dziennie. W czasie, który zajmie wam przeczytanie tego artykułu, czworo Amerykanów w jakiś sposób zostanie zranionych przez swoje legowiska.
Podnoszę ten problem nie dlatego, żeby zasugerować, iż Amerykanie są bardziej nieporadni od reszty świata, jeśli chodzi o kładzenie się spać (choć jasne jest, że tysiącom przydałoby się dodatkowe szkolenie), ale raczej dlatego, że nie ma takich danych statystycznych dotyczących tego ogromnego i rozproszonego narodu, które nie wprawiałyby w zadumę.
Wpadłem na to pewnego dnia w naszej dzielnicowej bibliotece, kiedy w wyżej wspomnianym roczniku statystycznym szukałem czegoś zupełnie innego, a natknąłem się na "Tabelę nr 206: Obrażenia związane z artykułami konsumpcyjnymi". Od dawna nie spędziłem tak rozrywkowych trzydziestu minut.
Rozważcie ten intrygujący fakt: niemal 50 000 Amerykanów co roku doznaje obrażeń z powodu ołówków, piór i innych materiałów piśmienniczych. Jak oni to robią? Spędziłem przy biurku wiele długich godzin, podczas których jakikolwiek wypadek powitałbym jako miły przerywnik, ale nigdy nie udało mi się nawet zbliżyć do osiągnięcia urazu cielesnego.
Pytam więc po raz kolejny: jak oni to robią? Pamiętajcie, że chodzi tu o wypadki na tyle poważne, by trzeba było jechać na pogotowie. Wbicie sobie zszywacza w palec wskazujący (co zdarza mi się dosyć często, czasem nie do końca przypadkiem) nie liczy się. Rozglądam się w tej chwili po swoim biurku i jeśli nie włożę głowy do laserowej drukarki albo nie dźgnę się nożyczkami, w promieniu 10 stóp nie widzę żadnego źródła potencjalnego zagrożenia.
A jest jeszcze cała historia z obrażeniami domowymi, i jeśli tabela nr 206 może służyć za przewodnika - takie obrażenia mogą nam zagrażać dosłownie zewsząd. Na przykład: w roku 1992 (to ostatni rok, dla którego dostępne są dane) ponad 400 000 osób w Stanach Zjednoczonych zostało zranionych przez krzesła, sofy i rozkładane leżanki. Jakie wnioski możemy z tego wyciągnąć? Czy mówi nam to coś o projektach współczesnych mebli, czy jedynie to, że Amerykanie są wyjątkowo nieuważnymi siadaczami? Pewne jest tylko, że problem się powiększa. W ciągu jednego roku liczba obrażeń doznanych za pomocą krzeseł, sof i leżanek wzrosła o niemal 30 000 przypadków, co jest liczbą dosyć niepokojącą nawet dla tych z nas, którzy nie znają lęku przed miękkim umeblowaniem. (Oczywiście, to właśnie może być główna przyczyna problemu - nadmierna pewność siebie).
Jak łatwo przewidzieć, "schody, rampy i podesty" były najowocniejszą kategorią, z niemal dwoma milionami nieszczęsnych ofiar, ale w innych dziedzinach niebezpieczne obiekty okazały się o wiele bardziej łagodne, niż można było sądzić po ich reputacji. Więcej osób doznało obrażeń za sprawą sprzętu nagrywającego (46 022) niż na deskorolkach (44 068), trampolinach (43 655), a nawet z powodu golarek i żyletek (43 365). Marne 16 670 zbyt entuzjastycznych rębaczy okaleczyło się toporkami i siekierami, a nawet piły i piły tarczowe pociągnęły za sobą relatywnie skromną liczbę 38 692 poszkodowanych.
Pieniądze w banknotach i monetach (30 274) miały niemal tyle samo ofiar co nożyczki (34 062). Od biedy mogę sobie wyobrazić, że ktoś połyka monetę i po chwili tego żałuje ("Chcecie zobaczyć fajną sztuczkę?"), ale za żadne skarby nie potrafię wymyślić hipotetycznych okoliczności, w których zwijanie banknotów kończy się wizytą na ostrym dyżurze. Byłoby interesujące poznać niektóre z tych osób.
Z chęcią pogadałbym także z niemal każdą z 263 000 osób okaleczonych przez sufity, ściany i panele. Nie wyobrażam sobie, że można być ofiarą sufitu i nie mieć do opowiedzenia kapitalnej historii. Podobnie znalazłbym czas dla każdej z 31 000 osób zranionych przez swe "przybory pielęgnacyjne".
Jednak naprawdę chciałbym poznać te 142 000 poszkodowanych, którzy wylądowali na pogotowiu z okaleczeniami zadanymi im przez własne ubrania. Na co oni mogli cierpieć? Skomplikowane złamanie pidżamowe? Krwotok dresowy? Nie potrafię niczego wymyślić.
Mam kolegę, który jest chirurgiem ortopedą. Powiedział mi niedawno, że do jego ryzyka zawodowego trzeba zaliczyć również to, że zaczyna być nerwowy, robiąc cokolwiek, ponieważ ciągle naprawia ludzi, którzy nieźle się urządzili w najbardziej nieprawdopodobny i niemożliwy do przewidzenia sposób. (Tego właśnie dnia operował faceta, któremu przez szybę samochodu wpadł łoś, zresztą ku zaskoczeniu obojga). Teraz dzięki tabeli nr 206 zacząłem rozumieć, co mój kolega miał na myśli.
Co ciekawe, do owego wykazu statystycznego przywiodła mnie przede wszystkim chęć sprawdzenia liczby przestępstw w stanie New Hampshire, gdzie teraz mieszkam. Słyszałem, że to jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Ameryce - i faktycznie wykaz to potwierdził. W ostatnim ujętym w sprawozdaniu roku były tu tylko cztery morderstwa - w porównaniu z 23 000 w całym kraju - i bardzo niewiele poważnych przestępstw.
Wszystko to oczywiście znaczy, że w New Hampshire jestem statystycznie o wiele bardziej narażony na zranienie przez mój sufit czy slipki - by przytoczyć tylko dwa potencjalnie śmiertelne zagrożenia - niż przez nieznajomego, i szczerze mówiąc, wcale nie uważam tego za pocieszające.

20 października 1996

 


ZABIERZ MNIE NA STADION

Ludzie czasem mnie pytają, na czym polega różnica między bejsbolem i krykietem?
Odpowiedź jest prosta. Są to wielce skomplikowane gry z udziałem piłek i kijów, ale istnieje między nimi taka oto zasadnicza różnica - bejsbol jest pasjonujący i kiedy po meczu wracasz do domu, wiesz, kto wygrał.
Żartuję, oczywiście. Krykiet to wspaniała gra, pełna uroczo rozrzuconych mikromomentów prawdziwej akcji. Jeśli kiedykolwiek lekarz zaleci mi absolutny wypoczynek i brak podniet, natychmiast stanę się jego fanem. Jednakże teraz, mam nadzieję, zrozumiecie mnie, gdy wyznam, że moje serce należy do bejsbolu.
To z nim dorastałem, w niego grałem jako chłopiec, a to oczywiście podstawa jakiegokolwiek głębokiego przywiązania do sportu. Zdałem sobie z tego sprawę wiele lat temu w Anglii, kiedy z grupką kumpli wyszedłem na boisko, żeby pokopać piłkę.
Oglądałem piłkę nożną w telewizji i myślałem, że mam solidne pojęcie, o co w tym chodzi. Kiedy więc jeden z kolegów kopnął piłkę w moją stronę, zdecydowałem się po prostu wbić ją do bramki uderzeniem z główki - tak jak to w telewizji robił Kevin Keegan. Myślałem, że to będzie jak podanie piłki plażowej - że rozlegnie się delikatny dźwięk "puk", piłka lekko odbije się od mojej brwi i eleganckim łukiem wpadnie do bramki. Ale oczywiście przypominało to raczej zderzenie z kulą do kręgli. Nigdy w życiu nie czułem niczego tak zaskakująco różnego od tego, co spodziewałem się poczuć. Przez cztery godziny chodziłem potem na miękkich nogach, z wielkim czerwonym śladem i słowem MITRE wydrukowanym na czole. Przysięgałem też sobie nigdy więcej nie zrobić niczego tak głupiego i bolesnego.
Wspominam o tym, bo właśnie zaczęły się rozgrywki World Series i chcę, żebyście wiedzieli, dlaczego jestem nimi taki podniecony. Być może winienem tu wyjaśnić, że World Series to doroczne bejsbolowe zawody pomiędzy mistrzami Ligi Amerykańskiej i mistrzami Ligi Narodowej.
Właściwie to nie do końca prawda, bo kilka lat temu zmieniono reguły. Problem ze starym systemem polegał na tym, że grały tylko dwie drużyny. Nie trzeba być neurochirurgiem, by wymyślić, że jeśli w jakiś sposób uda się do zawodów wprowadzić więcej drużyn, to z całej imprezy będzie więcej forsy.
Tak więc każda liga podzieliła się na trzy dywizje po cztery albo pięć drużyn. I teraz World Series nie jest spotkaniem pomiędzy dwiema najlepszymi drużynami bejsbolu - a przynajmniej niekoniecznie - ale raczej pomiędzy zwycięzcami serii meczów playoff, w których biorą udział mistrzowie zachodniej, wschodniej i centralnej dywizji każdej ligi oraz (i to był, moim zdaniem, wyjątkowo twórczy pomysł) para drużyn wild card, czyli takich, które nie wygrały w ogóle niczego.
Jest to przeokropnie skomplikowane, ale w sumie znaczy tyle, że właściwie każda drużyna bejsbolu oprócz Chicago Cubs ma szansę zagrania w World Series.
Chicago Cubs nigdy w World Series nie grają, bo nigdy nie udało im się zakwalifikować nawet w systemie tak cudownie sprzyjającym jak ten. Często się niemal kwalifikują, a czasami są na tak wygranej pozycji, że trudno uwierzyć, by mogli się nie zakwalifikować, ale w końcu zawsze im się jakoś udaje wytrwać przy swoim i zawalić. Bez względu na to, co trzeba zrobić - przegrać siedemnaście meczów z rzędu, puszczać łatwe piłki między nogami, komicznie wpadać na siebie na boisku - możecie być pewni, że Cubsi dadzą radę.
Robią to solidnie i efektywnie od niemal pół wieku. Nie dostali się do World Series bodajże od roku 1938. Już Mussolini miał później swoje dobre lata. Ta miła sercu klęska Cubsów jest chyba jedyną rzeczą w bejsbolu, która nie zmieniła się za mojego życia, i bardzo ją sobie cenię.
Nie jest łatwo być fanem bejsbolu, bo fani bejsbolu to ludzie beznadziejnie sentymentalni, a przecież w sferze tak dziko lukratywnej jak amerykański sport nie ma miejsca na sentymenty. I ja nie mam tu dość miejsca, by wyjaśniać wszystkie okropności, jakie uczyniono mojej ukochanej grze w ciągu ostatnich czterdziestu lat, więc powiem wam tylko najgorsze - zrównano z ziemią niemal wszystkie wspaniałe stadiony i zastąpiono je ogromnymi, pozbawionymi charakteru arenami "do wielu celów".
W dawnych czasach niemal każde amerykańskie miasto miało swój szacowny stadion. Zwykle był on zawilgocony i skrzypiący, ale miał charakter. Na siedzeniach można było wbić sobie drzazgi, podeszwy butów przyklejały się do podłogi lepkiej od tych wszystkich cieczy, które przez lata wylano na nią w pasjonujących momentach gry, a widok nieuchronnie zasłaniała żelazna rura podpierająca dach, ale to wszystko było częścią świetności.
Zostały już tylko cztery takie stadiony. Jeden to Fenway Park w Bostonie, mieście drużyny Red Sox. Nie twierdzę, że bliskość Fenway była decydującym czynnikiem naszego osiedlenia się w Nowej Anglii, ale miała znaczenie. Teraz właściciele chcą wyburzyć ten stary i zbudować nowy stadion. Ciągle powtarzam, że jak zniszczą stary Fenway, to na nowy stadion nie pójdę, ale wiem, że kłamię, bo jestem beznadziejnie uzależniony od tej gry.
To wszystko jeszcze tylko powiększa mój szacunek i podziw dla biednych Chicago Cubs. Na ich wieczny plus trzeba zapisać to, że nigdy nie grozili, iż zostawią Chicago, i cały czas grają na Wringley Field. A nawet więcej, prawie wszystkie mecze wciąż grają w dzień - czyli w sposób, w jaki Bóg chciał, by w bejsbol grano. Wierzcie mi, taki dzienny mecz na Wringley Field jest jednym ze wspaniałych amerykańskich doświadczeń.
A oto problem. Nikt nie zasługuje bardziej na to, by zagrać w World Series, niż Chicago Cubs. Ale nie mogą tego zrobić, bo to by zepsuło ich tradycję. To nierozwiązywalny konflikt. I teraz rozumiecie, co miałem na myśli, mówiąc, że nie jest łatwo być fanem bejsbolu.

27 października 1996

 

GŁUPI I GŁUPSZY

Kilka lat temu organizacja zwana The National Endowment for the Humanities przetestowała 8000 amerykańskich uczniów starszych klas szkół średnich i odkryła, że ogromna ich liczba nie wie właściwie nic.
Dwie trzecie uczniów nie miało pojęcia, kiedy toczyła się amerykańska wojna domowa ani który prezydent napisał orędzie gettysburgskie. Mniej więcej ten sam procent nie umiał zidentyfikować Józefa Stalina, Winstona Churchilla czy Charles'a de Gaulle'a. Jedna trzecia myślała, że Franklin Roosevelt był prezydentem podczas wojny w Wietnamie, a Kolumb przypłynął do Ameryki po roku 1750. Czterdzieści dwa procent uczniów - to moje ulubione - nie potrafiło wymienić ani jednego państwa w Azji.
Jestem zawsze trochę podejrzliwy wobec takich badań, bo wiem, jak łatwo byłoby złapać mnie samego. ("Badania wykazały, że Bryson nie potrafił zrozumieć prostej instrukcji składania domowego rożna, a biorąc zakręty, niemal zawsze zamiast migacza włącza przednie i tylne wycieraczki"). Mimo wszystko istnieje dziś pewna ogólna pustka myślowa, której trudno nie zauważyć. Fenomen ten jest już powszechnie znany jako Głupienie Ameryki.
Po raz pierwszy zauważyłem go osobiście kilka miesięcy temu, kiedy oglądałem w telewizji coś zwane Kanałem Pogodowym i meteorolog powiedział:
- A w Albany mieli dzisiaj dwanaście cali śniegu. - Po czym radośnie dodał: - To około stopy.
Nie, to jest dokładnie stopa, ty biedny, smutny imbecylu.
Tej samej nocy oglądałem film dokumentalny na Discovery Channel (nie zdając sobie jeszcze sprawy, że będę mógł oglądać ten sam film na Discovery Channel mniej więcej sześć razy w miesiącu aż do końca świata), gdy narrator ogłosił monotonnym głosem:
- Przez te wiatry i deszcze sfinks zerodował o trzy stopy w ciągu trzystu lat. - Potem przerwał i dodał poważnie: - To daje stopę w ciągu wieku.
Rozumiecie, o co mi chodzi? Czasami wydaje się, że cały naród łyknął sobie nytol, którego działanie jeszcze nie całkiem wywietrzało. To nie jakieś wyjątkowe, chwilowe odchylenie. To się dzieje cały czas.
Niedawno leciałem przez Stany na pokładzie Continental Airlines (proponowane hasło reklamowe: "Nie całkiem najgorsi") i Bóg jeden wie, dlaczego czytałem sobie ten "List od prezesa", który drukują na pierwszej stronie reklamowej gazetki każdej linii lotniczej - ten, gdzie tłumaczą, jak cały czas ciężko pracują nad poprawą swoich usług (w efekcie każąc się wszystkim przesiadać w Newark). Cóż, ten akurat list informował, że właśnie przeprowadzili badania wśród swoich klientów, by poznać ich potrzeby.
Wedle jędrnej prozy pana Gordona Bethune'a, prezesa i dyrektora generalnego, klienci chcieli "czystych, bezpiecznych i pewnych linii lotniczych, które zawiozą ich tam, gdzie chcą się znaleźć, na czas i wraz z bagażem".
Cholera! Niech no złapię pióro i notes! Czy naprawdę powiedziałeś "wraz z bagażem"? Rewelacja!
Nie zrozumcie mnie źle. Nawet przez chwilę nie pomyślałem, że Amerykanie są dziedzicznie bardziej tępi czy odmóżdżeni niż ktokolwiek inny. Chodzi o to, że cały czas mają tworzone warunki, które oszczędzają im konieczności myślenia, więc po prostu stracili ten nawyk.
Częściowo można to przypisać zjawisku, które nazywam syndromem "Londyn, Anglia", czyli praktyce amerykańskich gazet wyszczególniania w nagłówkach nazwy kraju przy nazwie miast. Gdyby na przykład "New York Times" miał napisać o brytyjskich wyborach powszechnych, to w nagłówku widniałoby: "Londyn, Anglia" - by żaden czytelnik nie musiał się zastanawiać: "Londyn? Zaraz, zaraz, czy to w Nebrasce?"
Amerykańskie życie pełne jest takich małych myślowych podpórek, czasem w dosyć zaskakującym wymiarze. Kilka miesięcy temu felietonista z "Boston Globe" pisał o ogłoszeniach i reklamach, które są komiczne wbrew intencjom ich autorów - na przykład takich jak reklama gabinetu okulistycznego: "Twoje oczy są badane, kiedy ty czekasz" - a potem dokładnie opisywał, na czym polega dowcip ("Oczywiście, ciężko by było zbadać ci oczy, gdyby ciebie tam nie było").
To dziwne, ale wcale nie takie niezwykłe. Nie dalej jak dwa tygodnie temu dziennikarz z "New York Timesa" popełnił niemal dokładnie taki sam grzech, pisząc esej o śmiesznych językowych nieporozumieniach, które potem dokładnie tłumaczył. Na przykład napisał, że jego kolega zawsze myślał, iż słowa słynnej piosenki Beatlesów brzmią "obok przechodzi dziewczyna z kolką"*, a potem rechocząc, wyjaśnił, jak naprawdę brzmią te słowa** - ale Wam nie muszę tego mówić, prawda?
Chodzi o to, by odbiorca nie miał potrzeby myślenia. W ogóle. Kiedykolwiek. Ostatnio zostałem poproszony przez amerykańskiego wydawcę o usunięcie odnośnika do Davida Nivena, "bo on już nie żyje i nie wydaje nam się, by był znany niektórym z naszych młodych czytelników".
Ależ oczywiście.
Innym razem, kiedy wspomniałem o kimś, kto w Wielkiej Brytanii uczęszcza do szkoły stanowej*, dociekliwy amerykański redaktor powiedział:
- Nie wiedziałem, że w Wielkiej Brytanii mają stany.
- Miałem na myśli szkołę stanową w szerszym tego słowa znaczeniu, czyli państwową**.
- Chodzi ci o szkoły publiczne?
- No nie, bo w Wielkiej Brytanii szkoły publiczne są prywatne.
Długie milczenie.
- Żartujesz.
- To doskonale znany fakt.
- Ustalmy to. Więc w Wielkiej Brytanii nazywają prywatne szkoły publicznymi?
- Dokładnie.
- No to jak się nazywają szkoły publiczne?
- Stanowe.
Znów długa pauza.
- Ale myślałem, że w Wielkiej Brytanii nie mają stanów.
Pozwólcie, że zakończę moim chwilowo ulubionym idiotyzmem. Jest to odpowiedź, jakiej udzielił Bob Dole spytany o sedno swojej kampanii:
- Chodzi o przyszłość - odparł z patosem. - Bo właśnie to jest przed nami.
A przerażające jest to, że on ma rację.

3 listopada 1996