Zapomniani

  • szt.
  • 35,00 zł 12,90 zł

Autorka z listy bestsellerów "New York Timesa", Faye Kellerman, zdobyła uznanie krytyków za powieści o detektywie z wydziału zabójstw policji Los Angeles, Peterze Deckerze i jego żonie Rinie Lazarus. "Sun" z Baltimore twierdzi wręcz, że "wśród autorów inteligentnych kryminałów Kellerman jest niekwestionowanym numerem 1". Literacka magia Kellerman nigdy nie lśniła potężniej niż w nowym thrillerze, który rozpoczyna się od aktu dewastacji synagogi, a później rozwija w opowieść o wielokrotnym zabójcy. Nieoficjalna opiekunka niewielkiej synagogi, Rina, jest wstrząśnięta, gdy dzwoni do niej policja. Okazuje się, że skromną świątynię ktoś zbezcześcił, zbrukał antysemickimi graffiti i zarzucił makabrycznymi fotografiami ofiar nazistowskich obozów śmierci. Męża Riny, porucznika Petera Deckera, również szokuje ten oburzający występek, który uderzył w duchowe serce jego rodziny. Niestety, porucznik nie może pozwolić, by emocje przeszkodziły mu w wypełnieniu obowiązków. Podejrzany szybko trafia do aresztu. Siedemnastoletni Ernesto Golding należy do dzieci grona majętnych i uprzywilejowanych mieszkańców Los Angeles, jest bogatym dzieciakiem udręczonym podejrzeniami związanymi z pochodzeniem swego polskiego dziadka, który przyjechał do Argentyny po upadku Trzeciej Rzeszy. Chłopcu zostają postawione zarzuty, lecz po zawarciu układu z prokuratorem sprawa o wandalizm zostaje zamknięta. Decker nigdy jednak nie porzucił podejrzeń, iż nastolatek nie dokonał dewastacji sam, a jego wspólnicy trzymają się w cieniu… Przeczucia porucznika potwierdzają się, kiedy Ernesto Golding zostaje brutalnie zamordowany wraz ze swoim terapeutą, doktorem Mervinem Baldwinem. Zginęli podczas pobytu na ekskluzywnym obozie, jakie psycholog organizował dla bogatych, choć sprawiających kłopoty dzieci. Podejrzenie natychmiast pada na żonę Baldwina, również psychologa, gdyż Dee Baldwin znika w tajemniczych okolicznościach. Dla porucznika i jego żony Riny zagadka tragicznej śmierci Ernesta łączy się z potwornymi odkryciami. Wraz z każdym zwrotem śledztwa małżonkowie głębiej wnikają w upiorny świat bezlitosnych rodziców i zbuntowanych nastolatków. Powoli ujawniają się przed nimi śmiertelnie niebezpieczne sekrety, których korzenie tkwią w okropnościach popełnionych przez poprzednie generacje… Mroczna przeszłość pcha oboje w przerażającą podróż po krainie zbrodni, zła… i ostatecznej kary. Ponadto polecamy tejże autorki: Księżycowa muzyka, Kości Jowisza i Prześladowcę.

Rok wydania: 2003
Stron: 466
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 24
Tłumacz: E.D. Wojtczakowie

Fragment tekstu:


Dla Andy'ego, Joanne i MiriamPamięci Shiry - aleha ha'szalom*

 

Podziękowania

Szczególne podziękowania dla Malki Hier i pracowników Muzeum Tolerancji w Los Angeles. Oby wasze idee stały się kiedyś codziennością dla nas wszystkich.

 

 

Jeden

Telefon był z policji. Nie od porucznika, męża Riny, choć z jego posterunku. Rina Decker przez chwilę w napięciu słuchała mężczyzny. Gdy dotarło do niej, że sprawa nie ma związku z Peterem ani z dziećmi, podziękowała Bogu, czując falę nagłej ulgi. A kiedy po chwili poznała powód telefonu policjanta, za sprawą niedawnego lęku o najbliższych wcale nie była tak zszokowana jak powinna.
Żydowską populacją West Valley w Los Angeles już w przeszłości wstrząsały przestępstwa na tle rasowym, których kulminacją był słynny zamach sprzed paru lat, gdy pewien człowiek wysiadł z publicznego autobusu i ostrzelał Centrum Społeczności Żydowskiej. Zarówno wtedy, jak i obecnie Centrum pełniło rolę azylu dla swoich członków, ofiarowując im rozmaite rodzaje aktywności: od dziennych zajęć plenerowych dla maluchów, poprzez kursy tańca aż po ćwiczenia rehabilitacyjne dla osób starszych. Cudownym zrządzeniem losu w Centrum nikt wówczas nie zginął, lecz ów potwór (który jeszcze tego samego dnia dokonał brutalnego morderstwa) zranił wtedy sporo dzieci, a pod wpływem jego czynu mieszkańcy długo jeszcze drętwieli ze strachu na myśl o możliwej powtórnej tragedii. Od tej pory zresztą wielu Żydów z Los Angeles przedsiębrało szczególne środki ostrożności, aby ochraniać swoich bliskich i wspólnotowe instytucje. Drzwi centrów i synagog zaopatrzono w dodatkowe zamki, a w szulu*  Riny, na parterze małego wynajętego budynku, założono nawet kłódkę do Aron Kodesz* - Świętej Arki, w której mieściły się zwoje Tory.
Policjant zatelefonował do Riny, ponieważ tylko jej numer był nagrany na automatycznej sekretarce. Miał być używany tylko w nagłych wypadkach. Nieoficjalnie Rina pełniła funkcję dozorczyni synagogi - osoby odpowiedzialnej między innymi za wzywanie fachowców, gdy pękła rura albo przeciekał dach. Ponieważ gmina powstała stosunkowo niedawno, jej członkowie mogli sobie pozwolić jedynie na rabbiego pracującego na niepełny etat. Członkowie zgromadzenia często sami wygłaszali szabasowe kazanie i kidusz**, przygotowywali też rytualne wino do wypicia po modlitwach. Ludzie zawsze robili się bardziej towarzyscy, gdy podawano jedzenie i napoje. Gmina związana z maleńkim szulem była równie niewielka jak on, lecz cechowała ją wspaniała siła ducha i fakt ten czynił okropną nowinę jeszcze trudniejszą do zniesienia.
Jadąc na miejsce wypadku, Rina zmieniła się w kłębek nerwów i niepokoju. Ściśnięty żołądek pobolewał, mimo iż była dopiero dziewiąta rano i Rina nawet nie zdążyła wypić kawy. Policjant nie opisał szkód, użył tylko kilkakrotnie słowa "dewastacja". Rina podejrzewała, że raczej znajdzie nienawistne rysunki na ścianach synagogi niż jakieś poważniejsze uszkodzenia, ale może były to tylko jej pobożne życzenia.
Mijała domy, sklepy i centra handlowe, ledwie zerkając na boki. Poprawiła czarną czapeczkę na szczycie głowy, wsuwając pod nią niesforne luźne hebanowe loki. Nawet w zwykły dzień Rina rzadko spędzała dużo czasu przed lustrem, tego ranka zaś wybiegła natychmiast po telefonie, nałożywszy pospiesznie najprostszy z możliwych strój: czarną spódnicę, białą bluzkę z długim rękawem, mokasyny i nakrycie głowy. Przed wyjściem zdążyła jedynie umyć twarz i przetrzeć błękitne oczy, toteż gliniarze zobaczą dziś żonę porucznika Deckera bez makijażu.
Czerwone światła wydawały się świecić zbyt długo. Rina denerwowała się, gdyż jak najszybciej chciała dojechać i przekonać się o rzeczywistej skali napaści.
Szul znaczył dla niej bardzo wiele. To właśnie przede wszystkim z jego powodu małżonkowie postanowili sprzedać stare ranczo Petera i kupić nowy dom. Z rancza do synagogi było cztery i pół kilometra, a Rina, która świętowała każdy szabas, pragnęła mieć szul w odległości niezbyt męczącego spaceru. Do jej poprzedniej bożnicy, Yeshivat Ohavei Torah, było z rancza Petera daleko. Chłopcy mogli tam oczywiście dojeżdżać autobusem, lecz nie pięcioletnia wówczas Hannah. Nowy dom mieścił się w idealnym dla dziewczynki miejscu, do synagogi można było z niego bowiem dojść w piętnaście minut. Poza tym w okolicy mieszkało mnóstwo małych dzieci, z którymi Hannah chętnie się bawiła. Co prawda niewiele było tu starszych dzieci, lecz fakt ten nie miał znaczenia, ponieważ starsi synowie Riny byli już prawie dorośli. Szmuel przebywał w Izraelu, a Jonkie, chociaż dopiero jedenastoklasista, prawdopodobnie spędzi ostatni rok nauki na Wschodzie, kończąc średnią szkołę jesziwa* i równocześnie uczęszczając do college'u. Córka Petera, Cindy, była obecnie doświadczoną policjantką i miała za sobą długi, traumatyczny rok. Sporadycznie jadała z rodziną ojca szabasową kolację i z przyjemnością zajmowała się małą siostrzyczką, chociaż sama dorastała jako jedynaczka. Rina była zatem matką dla prawdziwie zróżnicowanej wiekowo rodziny, którą czasami postrzegała jako autentyczny chaos.
Serce zabiło jej szybciej, gdy podjechała do budynku. Oprócz maleńkiej bożnicy mieściły się w nim również agencja nieruchomości, pralnia, salon manikiuru i tajska knajpka, oferująca dania na wynos. Na górze znajdowało się biuro podróży i kancelaria prawnika, który reklamując wieczorem w kablówce swoje usługi, do znudzenia powoływał się na opinie poprzednich klientów. Dwa czarno-białe radiowozy parkowały krzywo, zajmując większą część niewielkiego parkingu; ich pulsujące na dachu koguty wysyłały na przemian snopy czerwonego i niebieskiego światła. Przed szulem zebrał się mały tłum, lecz Rina i tak dostrzegła na ścianach fragmenty świeżo namalowanej czarnej swastyki.
Serce w niej zamarło.
Powoli wprowadziła volvo na parking i zaparkowała obok jednego z radiowozów. Jeszcze zanim wysiadła z samochodu, mundurowy machnięciem kazał jej odjechać. Był grubym facetem po trzydziestce. Rina nie rozpoznała go, co jednak nic nie znaczyło, ponieważ nie znała większości policjantów z posterunku w Devonshire. Gdy Peter się tam przeniósł, był już detektywem śledczym, więc rzadko stykała się z mundurowymi z patroli.
- Nie może pani tutaj parkować - odezwał się funkcjonariusz.
Rina otworzyła okno.
- Dzwoniliście do mnie. Mam klucze do synagogi.
Przez chwilę funkcjonariusz i Rina milczeli.
- Nazywam się Decker - oświadczyła w końcu. - Jestem żoną porucznika Deckera…
Policjant natychmiast sobie skojarzył, skinął przepraszająco głową, po czym wymamrotał:
- Ach, te dzieciaki!
- Czyli że wiecie, kto to zrobił? - Rina wysiadła z auta.
Policzki funkcjonariusza nabrały koloru.
- Nie, jeszcze nie. Ale znajdziemy ich, kimkolwiek są.
Podszedł do niej kolejny mundurowy, tym razem - jeśli dobrze zauważyła insygnia na pagonach - sierżant. Na plakietce widniało nazwisko "Shearing". Był krępy, miał faliste włosy w kolorze ciemnawego blondu i rumianą cerę. Był starszy od swego towarzysza, liczył sobie między pięćdziesiąt pięć a sześćdziesiąt lat. Rina miała nieokreślone wrażenie, że spotkała go już wcześniej na pikniku lub jakimś zebraniu towarzyskim. Przez głowę przemknęło jej nawet imię - Mike.
Mężczyzna wyciągnął do niej rękę.
- Mickey Shearing, pani Decker - przedstawił się. - Strasznie mi przykro, że tu panią ściągnąłem. - Przeprowadził ją przez tłumek gapiów, poirytowanych obecnością policji. - Proszę się cofnąć… Wszyscy… A jeszcze lepiej idźcie do domu. - Do swoich ludzi krzyknął: - Niech ktoś odgrodzi teren taśmą. Natychmiast!
Kiedy tłum nieco się przerzedził, Rina dostrzegła zewnętrzną ścianę oszpeconą jedną dużą swastyką i kilkoma małymi po obu stronach. Ktoś napisał farbą w sprayu: "Śmierć gorszym, niższym rasom". Łzy gniewu wypełniły jej oczy.
- Czy wyłamano zamek w drzwiach? - spytała sierżanta.
- Obawiam się, że tak.
- Był pan w środku?
- Niestety. Widok jest… - Potrząsnął głową. - Widok jest dość drastyczny.
- Moi rodzice przeżyli obóz koncentracyjny. Widziałam sporo potworniejszych rzeczy.
Uniósł brwi.
- Będę pani towarzyszył. Nie chcemy przecież zadeptać śladów przed przyjazdem detektywów.
- Kto się tym zajmie? - spytała Rina. - Kto bada przestępstwa dokonane na tle rasowym? - Nie czekała jednakże na odpowiedź. Kiedy przeszła przez próg, mimowolnie napięła mięśnie, szczęki zaś zacisnęła tak mocno, że cud, iż nie połamała sobie zębów.
Wszystkie ściany były zabazgrane nazistowskimi hasłami, przeważnie zalecającymi rozmaite sposoby eksterminacji Żydów. Swastyk było tak wiele, że wyglądały jak wzór tapety. Ściany obrzucono też surowymi jajkami i keczupem, które zostawiły nieregularne szkliste plamy. Jednak ściany i tak wyglądały lepiej niż święte księgi, które podarto, poszatkowano i rozrzucono po podłodze. Nawet świętokradztwo religijnych tomów i modlitewników nie było wszakże tak potworne jak leżące na zniszczonych hebrajskich tekstach przerażające fotografie ofiar obozów koncentracyjnych. Rina odwróciła wzrok, lecz i tak zobaczyła już zbyt wiele - upiorne czarno-białe fotki przedstawiające pojedyncze ciała o udręczonych twarzach i rozdziawionych ustach. Niektóre zwłoki były ubrane, inne nagie.
Shearing patrzył wraz z nią, potrząsając głową i mrucząc pod nosem: "O rany, o rany". Odniosła wrażenie, że o niej zapomniał, więc odchrząknęła; nie tylko po to, by przełamać trans swego towarzysza, starała się również w ten sposób powstrzymać łzy.
- Przypuszczam, że powinnam się rozejrzeć i sprawdzić, czy nie zginęły cenne przedmioty - oznajmiła.
Sierżant zerknął na nią badawczo.
- Och tak, jasne. A czy mieliście tu coś… wartościowego? To znaczy… wiem, że książki są cenne, ale chodzi mi o wartościowe rzeczy, które rzucają się w oczy. Na przykład srebra ekumeniczne… Hmm… Czy "ekumeniczny" to właściwe słowo?
- Rozumiem, o co pan pyta.
- Tak mi przykro, pani Decker.
Przeprosiny zostały wypowiedziane z tak ogromną szczerością, że Rinie znów stanęły łzy w oczach.
- Nikt nie umarł, nikt nie został ranny. Dzięki temu można spojrzeć na sprawę z właściwej perspektywy - powiedziała, wycierając oczy. - Większość naszych przedmiotów ze srebra i złota zamknęliśmy w tej szafce… w tej z kratami. To nasza Święta Arka.
- Na szczęście zainstalowaliście kraty.
- Tak, po strzelaninie w Centrum Społeczności Żydowskiej. - Rina wróciła do Aron Kodesz.
- Niech pani nie dotyka zamka, pani Decker - uprzedził jej ruch Shearing.
Zatrzymała się.
Mężczyzna uśmiechnął się ze znużeniem.
- Odciski palców.
Rina przyjrzała się zamkowi, skrywając ręce za plecami.
- Ktoś usiłował się dostać do środka. Widzę świeże zadrapania.
- Tak, też je zauważyłem. Ponieważ macie zamek, włamywacze doszli do wniosku, że trzymacie tu wszystkie kosztowności.
- Mieli rację. - Pauza. - Użył pan liczby mnogiej… Czy było więcej osób?
- Przy takich zniszczeniach odpowiedziałbym raczej twierdząco, ale nie jestem detektywem. Zostawiam takie rozważania profesjonalistom w rodzaju pani męża.
Nagle Rinę ogarnęły zawroty głowy, toteż dla wsparcia oparła się o kratę. Policjant błyskawicznie znalazł się u jej boku.
- Wszystko w porządku, pani Decker?
- Tak, jasne - odparła szeptem. Wyprostowała się, oceniając pokój fachowym okiem. - Większość szkód wygląda na odwracalne. Wystarczy kubełek wody z mydłem i pędzel, by usunąć napisy. Książki to oczywiście inna historia… - By je odzyskać, będą musieli wydać przynajmniej tysiąc dolarów, pieniądze, które oszczędzali na zapłatę dla młodego rabbiego. Jak większość świeżo powołanych do życia instytucji społecznych, szul działał małym nakładem środków, więc liczył się każdy cent. Łza pociekła Rinie po policzku.
- Przynajmniej nikt nie próbował podpalić budynku. - Zagryzła wargę. - Trzeba patrzeć pozytywnie, nieprawdaż?
- Z pewnością! - potwierdził sierżant. - Proszę się rozejrzeć.
Ponownie przesunęła wzrokiem po podłodze. Wśród zdjęć dostrzegła kserokopie karykatur Żydów z groteskowo wielkimi haczykowatymi nosami. Zostały prawdopodobnie przekopiowane ze starego "Der Stürmera"* albo z Protokołów mędrców Syjonu. Przypatrzyła się też niewyraźnym czarno-białym fotografiom. Przyglądając się im, zdała sobie sprawę, że zdjęcia chyba nie są odbitkami, a raczej oryginałami wykonanymi przez kogoś, kto był wówczas na miejscu. Na myśl o człowieku fotografującym trupy poczuła obrzydzenie. Ktoś zostawił te zdjęcia w synagodze jako przerażające przypomnienie bądź groźbę!
Do oczu znowu napłynęły jej łzy wściekłości. Rina była tak wzburzona i rozżalona, że miała ochotę krzyczeć. Zamiast tego jednak wyjęła telefon komórkowy i zadzwoniła do męża.

Przez umysł Deckera przelatywały setki myśli. Przede wszystkim martwił się, jak sobie radzi Rina, równocześnie starał się też skupić na własnych emocjach. Co czuł? Gniew? Nie. Coś gorszego i to właśnie było niebezpieczne, a już na pewno niewskazane. Oślepiająca wściekłość często powoduje, że ludzie popełniają błędy, na które on obecnie nie mógł sobie pozwolić. Zamiast więc rozważać okoliczności przestępstwa, o którym na razie jedynie słyszał, wyjrzał przez przednią szybę i obserwując krajobraz usiłował się uspokoić. Mijał rzędy domów, niegdyś otoczonych sadami cytrusowymi, magazyny i centra handlowe, pobudowane wzdłuż Devonshire Boulevard. Próbował też nie myśleć o swoich pasierbach, z których jeden przebywał w Izraelu a drugi uczył się w średniej szkole żydowskiej. Ani o Hannah, obecnie drugoklasistce - młodziutkiej, ufnej i równie niewinnej jak truchtające karnie rzędami przedszkolaki, które parę lat temu wyprowadzano z Centrum Społeczności Żydowskiej po tej okropnej strzelaninie.
Zauważył, że się poci. Chociaż panował typowy dla Los Angeles pochmurny maj (powietrze było chłodnawe i nieco stęchłe), Decker przełączył klimatyzację na najwyższy poziom. Ktoś z centrali uznał za konieczne podać mu adres zdewastowanej synagogi, lecz nawet gdyby porucznik nie znał go wcześniej, i tak rozpoznałby miejsce po radiowozach.
Zaparkował samochód w czerwonej strefie, wysiadł i nakazał sobie głęboko zaczerpnąć oddechu. Koniecznie musiał zachować spokój. Przestępstwa, zresztą często znacznie poważniejsze, to była codzienność, jednak czekało go spotkanie z zaszokowaną Riną. Po terenie niczym muchy kręciło się czterech mundurowych. Decker zrobił zaledwie parę kroków w stronę budynku, gdy dopadł go Mickey Shearing.
- Gdzie moja żona? - mruknął porucznik.
- W środku - odparł sierżant. - Podać panu szczegóły?
- Znacie już okoliczności zdarzenia?
- Tak… z grubsza. - Mickey przejrzał notes. - Pierwszy raport sporządzono o ósmej trzydzieści rano. Zgłoszenie pochodziło od faceta, który prowadzi tutejszą pralnię chemiczną. Przybyłem w jakieś dziesięć minut później i odkryłem, że w drzwiach wyłamano zamek. Zanim wszedłem do środka, zadzwoniłem do synagogi w nadziei, że na automacie znajdę informację o telefonie do rabbiego lub innej osoby odpowiedzialnej za dozór nad bożnicą. Rzeczywiście trafiłem na automatyczną sekretarkę z nagranym numerem telefonu. Okazał się należeć do pańskiej żony.
- I nie przyszło panu do głowy, żeby zadzwonić najpierw do mnie, a nie do niej? - Decker popatrzył twardo na swego rozmówcę.
- Ależ, poruczniku, wiadomość zawierała jedynie numer telefonu. Nie miałem pojęcia, że należy do pańskiej żony. Dopiero po przyjeździe na miejsce sama mi powiedziała…
Decker odwrócił wzrok i wytarł czoło.
- W porządku. Może lepiej, że pan z nią rozmawiał pierwszy. Przesłuchaliście już kogoś?
- Na razie szukamy potencjalnych świadków.
- I co? Nic?
- Chwilowo nic. Dewastacji dokonano prawdopodobnie we wczesnych godzinach porannych. - Shearing postukał stopą o ziemię. - Pewnie jakieś dzieciaki.
- Dzieciaki? Czyli więcej niż jeden?
- Sporo szkód. Dlatego tak sądzę.
- Proszę mi opowiedzieć o tym facecie z pralni chemicznej.
- Gregory Blansk. Młody mężczyzna. Hmm… dziewiętnaście lat… - Przejrzał kilka stron. - Tak, dziewiętnaście.
- Możliwe, że sam dokonał dewastacji synagogi, po czym wrócił, by zobaczyć, czy ludzie podziwiają jego dzieło?
- Sądzę, że młody Blansk jest Żydem, poruczniku.
- Tak pan sądzi?!
- Och… no tak. Jestem niemal pewny. Tak, jest Żydem. - Shearing podniósł wzrok. - Wydawał się zatrwożony, może nawet przerażony. Jest z pochodzenia Rosjaninem. Oba te fakty świadczą przeciwko niemu… to znaczy, nie że jest Żydem, ale cudzoziemcem przybyłym z Rosji i być może nielegalnym imigrantem. Stąd pewnie jego strach.
- Do sprawy wyznaczono detektyw Wandę Bontemps z wydziału do spraw nieletnich. Zajmowała się już w przeszłości przestępstwami na tle rasowym. Gdy się zjawi, proszę dopilnować, by go przesłuchała. Oczyśćcie teren. Zaraz wracam.
Decker sam przepracował w wydziale do spraw nieletnich wiele lat, toteż niejednokrotnie miał do czynienia z nastoletnimi chuliganami i aktami wandalizmu. Pracował wtedy na terenie słynącym z obiboków na motorach, białej biedoty, meksykańskich bandziorów i wyrostków, którzy zamiast chodzić do średniej szkoły włóczyli się po okolicy, szukając awantur. Ale to? Zbyt, cholera, blisko domu.
Porucznik tak głęboko zatonął w myślach, że nie zauważył Riny, póki się nie odezwała. Aż podskoczył i cofnął się o krok, wpadając na żonę i niemal pozbawiając ją równowagi.
- Przepraszam. - Wziął ją za rękę, po czym mocno przyciągnął jej ciało do swojego. - Tak mi przykro. Nic ci nie jest?
- Och… - Zadrżała w jego ramionach. "Niech się tylko nie rozpłacze!", pomyślał Decker. - Kiedy możemy zacząć sprzątać? - spytała.
- Na razie musisz się uzbroić w cierpliwość. Chciałbym najpierw zrobić kilka fotografii i poszukać odcisków palców…
- Nie mogę patrzeć na mój sprofanowany szul! - Rina odsunęła się i popatrzyła w bok. - Ile to jeszcze potrwa?!
- Nie wiem, Rino. Trzeba zawezwać techników. Nie dokonano tu zbrodni, więc sprawa nie będzie priorytetowa.
- Ach, rozumiem. Gdyby kogoś zastrzelili, wszystko poszłoby migiem.
Decker starał się odpowiedzieć spokojnym głosem.
- Równie mocno jak ty chciałbym tu natychmiast posprzątać, ale jeśli nie chcemy przegapić jakichś istotnych śladów, nie mamy wyjścia. Gdy tylko ekipa techników stąd zniknie, osobiście przyjadę tu z mopem i szczotką i wyszoruję każdy cal tego obrzydliwego bałaganu. W porządku?
Rina zakryła usta, potem zamrugała, by pozbyć się łez.
- Tak - odparła szeptem.
- Przyjaciele? - Uśmiechnął się Decker.
Odpowiedziała uśmiechem przez łzy.
Uśmiech porucznika zbladł, gdy przyjrzał się ścianom synagogi.
- Dobry Boże! - Odrzucił głowę. - To… straszne.
- Zabrali kielich do kiduszu, Peterze.
- Co takiego?
- Zniknął kielich do kiduszu. Trzymaliśmy go w szafce. Srebrne naczynie wysadzane turkusikami. Rzucał się w oczy, błyszczał i nie był specjalnie zabezpieczony.
Porucznik zastanowił się przez moment.
- Dzieciaki.
- Wszyscy tak twierdzą. Może jednak dewastacji dokonała jakaś bojówka rasistowska?
- Jasne, to możliwe. W każdym razie raczej nie zrobił tego żaden narkoman. Gdyby szukał czegoś, co mógłby natychmiast spieniężyć, mielibyśmy zwyczajne włamanie. Nie marnowałby energii na zniszczenie bożnicy.
- Może kielich leży gdzieś w tym bałaganie. - Rina wzruszyła ramionami. - Wiem tylko, że nie znalazłam go w szafce.
Decker wyjął notes.
- Coś jeszcze?
- Świeże zadrapania na zamku do Aron Kodesz… czyli Świętej Arki. Próbowali się dostać do środka, na szczęście im się nie udało.
- Dzięki Bogu. - Zamknął notes i z uwagą przypatrywał się twarzy żony. - Dasz sobie radę?
- Tak, jakoś wytrzymam. Chociaż poczuję się lepiej, gdy tu posprzątam. Przypuszczam, że powinnam zadzwonić do Marka Grumana.
Decker westchnął.
- Razem z nim malowałem te ściany. Wygląda na to, że będziemy musieli zrobić to powtórnie.
- Kiedy nowina się rozejdzie - szepnęła Rina - jestem pewna, że zgłosi się wielu ochotników do pomocy.
- Mam nadzieję. - Decker tupnął nogą. Gest był dziecinny, lecz porucznik był naprawdę rozzłoszczony. - Rany, jestem wku… wściekły. Mam ochotę zakląć, ale nie chcę jeszcze bardziej profanować tego miejsca.
- Jaki jest pierwszy krok w tego typu śledztwie?
- Trzeba będzie sprawdzić w komputerze poprzednie tego rodzaju przypadki wandalizmu.
- Czy akta nie są zaplombowane w archiwum?
- Oczywiście. Co nie znaczy, że policjanci nie mogą o nich opowiadać. Może dostanę na początek parę nazwisk.
- Sprawdzicie też prawdziwe organizacje rasistowskie?
- Jasne, Rino. Będziemy pracować na maksa. Chociaż nie przychodzi mi do głowy żadna w naszej dzielnicy. Ale pamiętam grupę z Foothills. Nazywali się Orędownicy Odrębności Etnicznej lub jakoś podobnie. Minęło trochę czasu od tamtej pory. Sprawdzę szczegóły, jednak w tym celu muszę wrócić do biura.
- Dobrze, wracaj do pracy. Nic mi nie będzie. - Odwróciła się i popatrzyła mu w oczy. - Kto przyjedzie?
- Wanda Bontemps. Od dawna zajmuje się przestępstwami na tle rasowym. Postaraj się nie odgryźć jej głowy. Miała w przeszłości kiepskie doświadczenia z Żydami.
- I taka osoba ma prowadzić sprawę dewastacji żydowskiej bożnicy?
- To Murzynka…
- Czyli jest czarną antysemitką. Lepiej brzmi?
- Ależ Wanda wcale nie jest antysemitką. To przyzwoita i rozsądna kobieta, która miała w sobie dość uczciwości i odwagi, by mi się zwierzyć z paru trapiących ją… wątpliwości. Ja tylko… och, nie powinienem nawet o tym wspominać. - Rozejrzał się i skrzywił. - Muszę się nauczyć trzymać język za zębami. Chyba mnie ta sprawa nieco wytrąciła z równowagi. Wanda jest nowa w wydziale i ciężko pracowała, by osiągnąć obecny status. Niewiele czarnych czterdziestolatek dochodzi tak wysoko.
- Wierzę, że to prawda - odparła Rina. - Nie martw się o nią, Peterze. Jeśli tylko będzie dobrze wykonywała swoją pracę, na pewno bez trudu się dogadamy.

 

Dwa

Zdjęcia ofiar obozów koncentracyjnych musiały skądś pochodzić. Możliwe, że zostały ściągnięte z jakiejś neonazistowskiej strony internetowej i podretuszowane, by wyglądały na fotografie autentyczne. Co rzecz jasna nie oznaczało, że nie podrzuciła ich jakaś lokalna organizacja faszystowska. Skrajna grupa, którą Decker pamiętał z czasów pracy w Foothills, nazywała się Orędownicy Zachowania Integralności Etnicznej. Kiedy porucznik pracował w wydziale do spraw nieletnich, organizacja posiadała niewiele więcej ponad skrytkę pocztową, a jej członkowie spotykali się co pół roku w parku. Po kilku krótkich rozmowach telefonicznych Decker odkrył, że grupa nadal istnieje i najwyraźniej posiada siedzibę z adresem na Roscoe Boulevard. Porucznik nie był pewien, czym się aktualnie zajmują i jakie dokładnie lansują metody walki, ale sądząc po nazwie "Orędownicy" z pewnością hołdowali supremacji białych.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Wstał zza biurka i wyszedł do pokoju detektywów. Wiele pustych miejsc oznaczało, że większość detektywów Devonshire wezwano w teren. Na szczęście Tom Webster siedział przy swoim biurku i rozmawiał przez telefon. Młodszy detektyw z wydziału zabójstw był niebieskookim blondynem i przeciągał wyrazy w sposób typowy dla Południowców. Gdyby ktoś miał pozować do modelowego wzorca aryjskości, to właśnie Webster… z wyjątkiem stroju. Neonaziści nie noszą zwykle garniturów od znanych projektantów. Dziś Tom miał na sobie granatowy garnitur, białą koszulę i kasztanowy krawat z drobnym wzorkiem, prawdopodobnie od Zegny. Nie, żeby Decker nosił krawaty za sto dolarów, ale znał tę markę, ponieważ ojciec Riny lubił Zegnę i często dawał Sammy'emu i Jake'owi swoje stare apaszki.
Webster spojrzał na porucznika, a ten wskazał mu swoje biuro. W minutę później Tom wszedł i zamknął za sobą drzwi. Włosy ostatnio przyciął, lecz nad brwiami pozostały mu liczne krótkie loczki, dzięki czemu wyglądał jak uczeń.
- Szefie, przykro mi z powodu dzisiejszego ranka. - Detektyw zajął miejsce po drugiej stronie biurka Deckera. - Wszyscy słyszeliśmy, że źle się dzieje.
- Tak, wszyscy słyszeliśmy. - Porucznik siedział za biurkiem i przeszukiwał dane w komputerze, aż w końcu odnalazł te pożądane. Wtedy uruchomił drukowanie. - Jaki jest twój harmonogram pracy?
- Ciągle zajmuję się sprawą strzelaniny u Gonzalezów. Rozmawiałem z wdową… - Westchnął. - W sądzie znowu odroczono sprawę. Prawnik Pereza zrezygnował i wyznaczyli nowego, który nie zna jeszcze szczegółów. Biedna pani Gonzalez chce, by ten koszmar jak najszybciej się skończył, lecz prawdopodobnie nie dojdzie do tego zbyt szybko.
- Paskudnie - oświadczył Decker.
- Zgadza się, paskudnie jak zwykle - odparł Webster. - Muszę być w sądzie o trzynastej trzydzieści. Zamierzałem jeszcze przejrzeć notatki.
- Jesteś po college'u, Webster. Nie powinno ci to zająć zbyt dużo czasu. - Porucznik wręczył mu wydruk. - Chcę, żebyś to sprawdził.
Webster popatrzył na kartkę.
- Orędownicy Zachowania Integralności Etnicznej? Co to takiego? Jakaś organizacja nazistowska?
- Tego właśnie masz się dla mnie dowiedzieć.
- Kiedy? Teraz?
- Tak. - Decker uśmiechnął się. - Natychmiast.
- O co mam pytać? O dewastację synagogi?
- Tak.
- Mam udawać cichego sympatyka ich ideologii?
- Chcę informacji, Tom. Zrób, co trzeba. Wiesz co? Weź ze sobą Martineza. Ty jesteś biały, a on jest Latynosem. Przed rasistami możecie udawać dobrego i złego gliniarza jedynie na podstawie koloru skóry.

Wanda Bontemps zadzwoniła z synagogi do Deckera i opowiedziała mu o trzech dzieciakach, których przypomniała sobie w związku z wcześniejszymi aktami wandalizmu. Akta całej trójki były zaplombowane.
- Zdradzisz mi ich nazwiska? - spytał porucznik.
- Jeden to Jerad Benderhurst - odparła Bontemps. - Biały chłopak, piętnaście lat. Słyszałam, że obecnie mieszka z ciotką w Oklahomie. Drugi… Jamal Williams, szesnastoletni Afro-Amerykanin… przyłapany nie tylko na aktach wandalizmu, lecz także podczas drobnych kradzieży i za posiadanie narkotyków. Chyba wrócił na Wschód.
- Zatem nic obiecującego. Kto trzeci?
- Carlos Aguillar. Ma chyba ze czternaście lat i zdaje mi się, że ciągle przebywa w poprawczaku w Buck. Tylko tych zapamiętałam w związku z aktami wandalizmu. Jeśli porozmawiasz z Sherri i Ridelem, może podadzą ci inne nazwiska. - Pauza. - Wtedy, poruczniku, zyskasz szerszy obraz.
Decker doskonale wiedział, do czego Wanda się odwołuje - do sprawy pewnej szczególnej grupki młodych białych mężczyzn z nieźle sytuowanych rodzin, którzy nie tylko mieli w organizmie zbyt dużo testosteronu, lecz byli także okropnie znudzeni życiem. Ostatnio, gdy ci młodzieńcy zostali schwytani, wybronili ich dobrze płatni adwokaci ich tatusiów, toteż w ogóle nie zostali oficjalnie aresztowani. W rekordowym czasie cała gromadka opuściła posterunek, a w ich aktach nie znalazła się choćby wzmianka o popełnionym przestępstwie. Większość tych dzieciaków uczęszczała do prywatnych szkół. Spowszedniały im już nawet narkotyki i seks, toteż ostatnim pomysłem na bunt i pokonanie nudy wydało im się złamanie prawa.
- W ubiegłym roku mieliśmy pasującą idealnie do aktualnego incydentu grupkę "złotej młodzieży" - ciągnęła Wanda. - Mniej więcej dwudziestu chłopców. Przebrali się za gangsterów i zaczęli się kręcić po mieście. Narobili niezłych szkód. Jeśli się dobrze zastanowię, może przypomnę sobie kilka nazwisk.
- Po czym cwani adwokaci tych młokosów cię zaskarżą - zauważył porucznik. - W aktach nie ma nawet śladu na temat tamtej sprawy. Ale wiem, kogo masz na myśli. - Rzucił okiem na nadgarstek. Było dwadzieścia po jedenastej. - Jak się posuwa śledztwo?
- Fotografowie już prawie skończyli. Podobnie technicy. Twoja żona czeka z ekipą ludzi… każdy ma wiadro z mydlinami, inne środki czyszczące, szmaty i mopy. Są gotowi zacząć sprzątanie synagogi i powoli się niecierpliwią. Jeśli policja się nie pospieszy, mogą jakiegoś funkcjonariusza nadziać na kij od szczotki.
- Wygląda mi to na robotę Riny - oznajmił Decker.
- Chcesz z nią porozmawiać? Wisi mi na ramieniu.
- Nigdzie nie wiszę - odparowała Rina. - Po prostu czekam.
Wanda wręczyła jej słuchawkę.
- Detektyw Bontemps - zaczęła Rina - oświadczyła mi, że w swojej przerwie obiadowej pomoże nam sprzątać.
- Czy to jakaś złośliwa sugestia wobec mnie?
- Cóż, może chciałbyś wziąć z niej przykład.
Decker uśmiechnął się.
- Przyjadę natychmiast, gdy skończę pracę. Jeśli trzeba, będę szorował i malował ściany całą noc. W porządku?
- Przyjmuję do wiadomości, chociaż wtedy może nie będzie już czego malować.
- Słyszałem, że zorganizowałaś sporą brygadę.
- Dokładnie rzecz biorąc, mamy tu dużą grupkę chętnych do pracy kobiet ze szczotkami i kubełkami. Ktoś wywiesił też ogłoszenie w Centrum Społeczności Żydowskiej, dzięki czemu przyjechało od nich sześcioro ludzi. Chcą sprzątać i malować, a jeden z mężczyzn jest nawet zawodowym malarzem pokojowym. A Wanda, która jest naprawdę miłą babką, zadzwoniła do swojego kościoła i zwerbowała dodatkowych ochotników. Nawet przedstawiciele prasy zaofiarowali pomoc. Chcielibyśmy już zacząć.
- Detektyw Bontemps powiedziała mi, że policja prawie skończyła.
- Peterze, szul jest teraz taki… taki brzydki. Mdli mnie za każdym razem, gdy spojrzę w jego stronę. Wszyscy czujemy się identycznie.
- Wielu dziennikarzy przyjechało?
- Reporterzy z "Los Angeles Times" i "Daily News" - odparła Rina. - Jest też telewizja, lecz Wanda na razie nie pozwala im wejść.
- Dobrze robi.
- Zawęziliście listę podejrzanych?
- Muszę jeszcze podzwonić w parę miejsc. Jeśli się czegoś dowiem, od razu cię powiadomię. - Odczekał moment. - Kocham cię, moja miła. Cieszę się, że masz wokół siebie tyle osób chętnych pomóc.
- I ja ciebie kocham. A te mumzerim*  nie usłyszały jeszcze mojego ostatniego słowa. Podobny akt wandalizmu na pewno się nie powtórzy!
- Podziwiam twoje zaangażowanie.
- Nie masz czego podziwiać. To nie mój wybór, lecz moje zadanie. Sprawdziłeś lombardy?
- Co takiego?
- Mógłbyś poszukać srebrnego kielicha do kiduszu. Może ktoś próbował go zastawić.
- No cóż, nie, jeszcze nie sprawdziłem.
- Powinieneś to zrobić jak najszybciej. Zanim właściciel lombardu zwietrzy, że ma do czynienia z kradzionym towarem.
- Coś jeszcze, generale?
- W tej chwili nic mi się nie nasuwa. Wołają mnie już, Peterze. Oddam słuchawkę detektyw Bontemps.
- Niezła organizatorka z twojej żony - zauważyła Wanda.
- Tak, to prawda. Dziękuję ci za pomoc.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić.
- Małolaty, o których wspomniałaś, Wando… Większość z nich chodziła do prywatnych szkół.
- Niektórzy tak… Do szkoły Foreman Prep… i do Beckermana.
- Ten fakt może zadziałać na naszą korzyść. Trudno by mi było rewidować dzieciaki ze szkoły publicznej. Ale w prywatnych młodzież podlega innym regułom. Wiele szkół rządzi się własnymi zasadami i dyrekcja ma prawo sprawdzać na chybił trafił szafki uczniów. Szukają rzeczy zakazanych w regulaminie.
- Dlaczego dyrektor takiej szkoły miałby zrobić to dla nas, poruczniku?
- Ponieważ odmowa współpracy źle by wyglądała. Jakby dyrekcja szkoły coś przed nami ukrywała. Oczywiście istnieje ryzyko, że nie znajdziemy zbyt wiele… najwyżej trochę trawki bądź prochów.
- Czego właściwie szukamy, poruczniku? Broszurek antysemickich?
- Srebrnego kielicha do wina.
- Aha. Tak, to ma sens.
- Warto spróbować - dodał Decker.
Wiedział jednak, że cała operacja nie obejdzie się bez problemów, a może i prawnych konsekwencji w postaci skarg. Ponieważ dla zachowania pozorów obiektywizmu - a policja musi przecież dbać o społeczny wizerunek - trzeba będzie zrewidować uczniów nie tylko w tych już wyselekcjonowanych prywatnych szkołach, lecz również w przynajmniej kilku innych, łącznie z żydowską średnią szkołą Jacoba. Postanowił, że zacznie właśnie od tej.

 

Trzy

- Jaki adres? - spytał Webster.
Martinez podał mu numer, równocześnie gryząc duży kęs kanapki z indykiem, pomidorem i musztardą. Okruszki ryżowego chleba posypały mu się na stalowe wąsy. Ostatnio myślał o zgoleniu ich, gdyż były bardziej siwe niż czarne, jednak jego żona oświadczyła, że po tylu latach pewnie nie została mu już górna warga.
- Czy Decker z jakiegoś szczególnego powodu zaangażował do tej sprawy detektywów z wydziału zabójstw?
- Cóż, byłem po prostu akurat w pobliżu. - Webster popatrzył pożądliwie na kanapkę partnera. - Masz jeszcze jedną, Bertie?
- Och tak, jasne. - Martinez wyjął z papierowej torebki drugą kanapkę. - Nie jadłeś lunchu?
- A niby kiedy miałem to zrobić? - Natarł na jedzenie i pożarł połowę w trzech kęsach. - Decker dopadł mnie, gdy rozmawiałem przez telefon z wdową po Gonzalezie. Sprawa tej synagogi jest najwyraźniej dla porucznika ważna.
- Tak, bardzo osobista.
- Osobista, a w dodatku paskudna, zwłaszcza po ostrzelaniu przez Furrowa Centrum Społeczności Żydowskiej i zamordowaniu filipińskiego listonosza. Sądzę, że porucznik chce udowodnić wszystkim… i mediom, i bezpośrednio poszkodowanym, kompetencję policji.
- Nie ma nic złego w polowaniu na hordę skinów. - Martinez skończył kanapkę i popił dietetyczną colą. - Wiesz coś o tych dowcipnisiach?
- Tylko tyle, ile jest na wydruku. Działają już od jakiegoś czasu. Banda świrów.
Webster zwolnił przed centrum handlowym zdominowanym przez wielobranżową sieć tanich sklepów 99 Cents. Na narożniku znajdował się również sklep z obuwiem Payless, apteka Vitamins-R-Us oraz bistro Taco Tio, którego specjalnością było Big Bang Burrito*. Kosmologia ze zgagą: pożywienie dla odpornego ducha.
- Nigdzie nie widzę tabliczki tych Orędowników Zachowania Integralności Etnicznej.
- Przy numerze jest dodatkowo literka - stwierdził Martinez. - Może objedźmy budynek.
Webster skręcił i dostrzegł małe szklane tylne wyjście ze sklepu 99 Cents. Drzwi zasłonięte były udrapowaną białą zasłonką. Przy drzwiach nie było numeru, mimo to detektywi zauważyli na ścianie panel domofonu. Webster zaparkował, po czym obaj wysiedli. Martinez wcisnął guzik domofonu i rozległ się brzęczyk.
Z głośnika rozległy się trzaski.
- Zamknięte na okres lunchu.
- Policja - warknął Martinez. - Otwierać!
Po chwili zabrzmiał długi sygnał. Webster pchnął drzwi, które niemal natychmiast po rozwarciu uderzyły o ścianę. Webster z trudem się przecisnął, Martinez zaś musiał przed wejściem wziąć głęboki wdech i wciągnąć brzuch. Pomieszczenie recepcyjne było niewiele większe od wnętrza kompaktowego samochodu. Niemal całą jego powierzchnię zajmował mały zniszczony stolik i składane krzesło. Detektywi stanęli między ścianą i stołem i przyglądali się młodziutkiej dziewczynie, która zajmowała drugi koniec stołu. Twarz dziewczyny okalały długie kosmyki w kolorze popiołu. Nie miała makijażu, a na niezbyt wydatnym nosie ledwie się mieściły okulary w drucianych oprawkach.
- Policja? - Wstała i zerknęła na lewo: na uchylone drzwi. - A o co chodzi?
Martinez notował w pamięci szczegóły recepcji. Do ścian przylepiono taśmą samoprzylepną dwie odbitki bez ramek - American Gothic Granta Wooda i krajobraz morski Winslowa Homera. Na stole znajdował się telefon i stosy różnokolorowych ulotek. Detektyw mechanicznie podniósł jasnobłękitną kartkę papieru. Zawierała jeden artykuł. W jego wydrukowanym kursywą ostatnim akapicie autor przedstawiał się jako były żołnierz marines, a później psycholog. Martinez postanowił przeczytać tekst później.
- Ktoś zdewastował dziś pewną synagogę. - Martinez nawiązał kontakt wzrokowy z młodą dziewczyną. - Zastanawiamy się, co pani o tym wie.
Jej oczy za okularami poruszały się tak szybko jak samochodowe wycieraczki.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
- Trąbiły dziś o tej sprawie prawie wszystkie wiadomości - odparł zimno Webster.
- Nie oglądam telewizji.
- Ale ma pani włączone radio. Zdaje mi się, że jest nastawione na stację informacyjną.
- Nie ja je włączyłam. To Darrell. Po co tu przyjechaliście?
- Ponieważ znamy charakter waszej organizacji - odrzekł Martinez - i zastanawiamy się, jaką rolę we włamaniu odegrali jej członkowie.
Z uchylonych wcześniej drzwi wyszedł nagle jakiś mężczyzna. Był bardzo szczupły, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, kręcone włosy w kolorze kawy, brązowe oczy, szeroki nos i wydatne kości policzkowe. Martinez zastanawiał się, jak ktoś taki może wyznawać puryzm etniczny, skoro sam wyraźnie wyglądał na przedstawiciela rasy mieszanej.
- Mogę spytać, kim jesteście? - spytał.
- Policja - odparował Webster. - Chcemy zadać kilka pytań, o ile nie ma pan nic przeciwko temu.
- Ależ mam - stwierdził mężczyzna. - Ponieważ niezależnie od tego, co powiem, moje słowa zostaną przekręcone i zniekształcone. Jeśli macie nakaz, chcę go zaraz zobaczyć. Jeśli nie macie, możecie się od razu kierować się do drzwi.
- Strasznie niegościnny facet - zauważył cierpko Webster.
Mężczyzna zwrócił swój gniew na dziewczynę.
- Ile razy mam ci powtarzać, że nie powinnaś tu nikogo wpuszczać, chyba że wiesz, kim jest?!
- Darrellu, ci panowie powiedzieli, że są z policji! Co miałam robić? Słuchać, jak bez końca dzwonią do drzwi?
- Od kiedy wierzysz we wszystko, co ci ludzie mówią? Wiesz, jak niektórzy się palą, by nas dopaść. Poprosiłaś ich chociaż o odznaki? - Mężczyzna odwrócił się do detektywów. - Możecie udowodnić, że jesteście z policji?
Webster wyjął odznakę.
- W chwili obecnej nie interesuje nas pańska filozofia, chociaż przy okazji chętnie posłuchamy o pańskich ideałach. Najpierw jednak pragniemy porozmawiać o bożnicy, którą dziś rano zdewastowano. Co pan o tym wie?
- Absolutnie nic! - upierał się Darrell. - Skąd miałbym coś na ten temat wiedzieć?
- Czy ktoś mógłby potwierdzić pańskie miejsce pobytu ostatniej nocy lub też dziś wczesnym rankiem? - spytał Martinez.
- Będę się musiał nad tym zastanowić - odpowiedział Darrell. - Gdybym wiedział, że policja oskarży mnie o jakieś bzdurne włamanie, przygotowałbym sobie zgrabne alibi.
- No no, co pan powie? - mruknął ironicznie Webster. - Ktoś pana o coś oskarża?
- Wtargnęliście, panowie…
- Wpuściła nas ta młoda osóbka - przerwał mu Martinez. - A pan nie odpowiedział na pytanie. Gdzie pan był i co robił ubiegłej nocy?
- Byłem w domu - odburknął Darrell. - W łóżku. Spałem.
- Sam?
- Tak, sam. Chyba że chce pan pogadać z moim kotem. Ma na imię Shockley.
- A rano? - drążył Webster.
- Hmm, niech pomyślę. Obudziłem się o ósmej trzydzieści… mniej więcej. Nie jestem pewien co do minuty…
- Co dalej? - naciskał Webster.
- Ćwiczyłem w pokoju na bieżni treningowej… Zjadłem śniadanie… Przeczytałem gazetę. Tutaj dotarłem około dziesiątej piętnaście, dziesiątej trzydzieści. Erin już była. - Przesunął spojrzeniem od twarzy policjantów do powieszonego na ścianie klasyka Granta Wooda. - Co dokładnie chcecie wiedzieć?
- Na początek może się przedstawicie.
- Darrell Holt.
Martinez popatrzył znacząco na młodziutką kobietę.
- A pani?
- Erin Kershan.
Holt nerwowo postukał stopą, po czym dał upust agresji.
- Nie mam nic wspólnego z dewastacją synagogi! Nasza organizacja nie posługuje się takimi metodami! Nie odczuwamy do nikogo nienawiści! Nikogo nie prześladujemy! Jeżeli ktoś tak panom powiedział, wprowadził was w błąd. Jesteśmy wręcz przeciwnikami prześladowań. Popieramy integralność etniczną. Pochwalam Żydów, którzy pragną żyć we własnym gronie. Żydzi powinni przebywać z innymi Żydami, Afro-Amerykanie z innymi Afro-Amerykanami, Latynosi z Latynosami, a biali z białymi…
- A jaką dokładnie rasę pan reprezentuje? - wtrącił Webster.
- Jestem Akadyjczykiem, skoro musi pan wiedzieć.
- Nie przypomina pan Cajuna*, którego kiedyś poznałem - stwierdził.
- Prawdziwi Akadyjczycy pochodzą z Kanady, a ściśle rzecz biorąc, z Nowej Szkocji. - Holt uśmiechnął się chytrze. Uśmieszek był protekcjonalny i niemiły. - Jestem dumny ze swojego pochodzenia i dlatego tak bardzo optuję za utrzymywaniem czystości etnicznej. Moje poglądy nie mają nic wspólnego z rasizmem, ponieważ jak pan sam widzi… - Wskazał na własne włosy i nos. - …Płynie w moich żyłach również murzyńska krew.
- Czyli sam pan się przyznaje, że jest mieszańcem - podsumował Webster.
Holt nieco się wzdrygnął.
- Nie mówię o rodowodzie rasowym, lecz o tożsamości etnicznej. Ja jestem Akadyjczykiem i pragnę chronić moją czystość etniczną. W mojej opinii właśnie mieszanie tożsamości etnicznych zniszczyło cywilizację, a także niepowtarzalność i dumę zbyt wielu kultur. Imigracja przemieniła świat w jedną wielką amorficzną plamę. Popatrzcie na jedzenie! Idziemy do francuskiej restauracji, kiedy mamy ochotę na francuskie jedzenie. Gdy chcemy zjeść enchiladę**, odwiedzamy restaurację meksykańską. Innym razem włoską, północno- czy południowo-amerykańską, tunezyjską… Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdybyśmy zmieszali wszystkie przyprawy, wszystkie smaki. Osobno działają świetnie, razem tworzą okropny gigantyczny gulasz.
- Ludzie to nie boeuf Strogonow, drogi panie - wtrącił ostro Martinez. - Nie mówimy o potrawach, ale o przestępstwie. Akt wandalizmu jest wykroczeniem. Dzisiejsza dewastacja synagogi mieści się w kategorii typowych przestępstw dokonywanych na tle rasowym. Sprawcy zostaną odnalezieni i ukarani. Jeśli zatem wie pan coś na ten temat, proponuję podzielić się tym z nami teraz. Ponieważ gdy tu wrócimy, pańska sytuacja diametralnie się pogorszy.
- Źle nas oceniacie. - Holt wziął garść ulotek i wręczył je Martinezowi. - Prawdopodobnie je wyrzucicie. Jeżeli jednakże zechcecie zadać sobie trochę trudu i poznać nasze poglądy, zrozumiecie, że mają one sporo sensu.
- Mamy rozmaitych członków - rzuciła Erin.
- Tak, przedstawicieli wszystkich możliwych tożsamości etnicznych - dodał Holt. - Wspieramy osoby pozbawione praw obywatelskich.
- Na przykład kogo? - spytał Martinez.
- Niech pan przeczyta nasze ulotki. Znajdzie pan w nich artykuły pisane przez naszych członków. - Wybrał ze stosu kilka kartek. - Ten… poświęcony niebezpieczeństwom akcji afirmacyjnych… napisał Afro-Amerykanin, Joe Staples. Ten z kolei porusza problem lekceważenia znajomości języka angielskiego przez wiele mniejszości etnicznych w Ameryce. Napisał ją były żołnierz marines, obecnie psycholog. - Skupił wzrok na Martinezie. - Pan Tarpin objaśnia dobrze znane stwierdzenie, że w Stanach Zjednoczonych mamy tylko jeden oficjalny język i tym językiem jest angielski. Po uważnym przeczytaniu jego tekstu zrozumie pan, że autor nie ma nic przeciwko Latynosom. Po prostu każdy, kto mieszka w USA, powinien mówić po angielsku. - Uśmiechnął się. - Dokładnie tak, jak pan teraz.
- Cieszę się, że pan… - Martinez zerknął na ulotkę - …hmm… pan Tarpin pochwala moją znajomość angielskiego.
- Co ma sens, ponieważ detektyw Martinez jest Amerykaninem - oświadczył Webster. - A skoro pan się uważa za Kanadyjczyka, panie Holt, detektyw Martinez jest prawdziwszym Amerykaninem niż pan. Twierdząc, że ludzie powinni obracać się wśród swoich ziomków, może powinien pan wrócić do Kanady.
Webster aż się zarumienił z wściekłości, ręce zaś zacisnął w pięści, natomiast Martinez wydawał się kompletnie beznamiętny, studiując pobieżnie wyjaśnienia Tarpina, dlaczego angielski jest takim cudownym, pełnym wyrazu i wielkim językiem. Autor przyrównywał hiszpańskie słowa do roślinnych pączków, angielski zaś był jego zdaniem całym bukietem kwiatów, ponieważ korzystał z określeń różnych innych języków. Wypowiedź była całkowicie pozbawiona ironii.
- Sami drukujecie te ulotki? - spytał Martinez.
- Zgadza się, wydrukowali je OZIE.
- W synagodze znaleźliśmy - zauważył Martinez - slogany nazistowskie wydrukowane na identycznych ulotkach.
- Jakieś półtora kilometra stąd znajduje się drukarnia Kinko - odpalił Holt. - Może tam popytacie?
- A gdybyśmy przejrzeli twarde dyski waszych komputerów - spytał Webster - nie znaleźlibyśmy przypadkiem materiałów ściągniętych z internetowych stron organizacji neonazistowskich?
- Nie, nie znaleźlibyście - odparł z przekonaniem Holt. - Zresztą, nawet gdybyście rzeczywiście znaleźli coś waszym zdaniem obraźliwego, nadal niczego by to nie udowadniało. Powtarzam, że nie mam nic wspólnego z dewastacją synagogi!
- W bożnicy porozrzucano także pewne fotografie - naciskał Martinez. - Potworne zdjęcia ofiar holocaustu…
- To straszne - rzuciła piskliwie Erin. - Ale my się takimi rzeczami nie zajmujemy.
- A czym?
- Erin, sam z tymi panami porozmawiam - warknął Holt.
Jednakże dziewczyna go zignorowała.
- Interesuje nas ochrona tożsamości etnicznej. O rany, przecież podobnie postępujemy ze zwierzętami… Pilnujemy, by były czystej krwi, żeby zachowały nieskazitelność rasową. Co jest zatem złego w pragnieniu zachowania podobnej czystości wśród ludzi? Nazywacie to rasizmem, ale jak podkreślił Darrell, nie jesteśmy rasistami! Jesteśmy tylko zwolennikami zachowania odrębności. Nie mamy nic przeciwko Żydom, o ile trzymają się z innymi Żydami i nie zamierzają kontrolować całego rynku papierów wartościowych…
- Erin…
- Powtarzam tylko słowa Ricky'ego, który twierdzi, że Żydzi kontrolują wszystkie komputery. Wystarczy spojrzeć na Microsoft!
- Erin, szefem Microsoftu jest William Gates III - stwierdził Holt. - Czy nazwisko Gates wydaje ci się żydowskie?
- Nie.
- No i dobrze, bo William Gates III nie jest Żydem. Jeśli Ricky tak ci powiedział, jest durniem.
Dziewczyna z wrażenia aż otworzyła szeroko usta.
- Kim jest Ricky? - spytał Martinez.
- Pewnym palantem… - Holt skrzywił się, po czym spojrzał na Erin. - Dlaczego o nim wspomniałaś?
- Mówiłeś, że jest twoim przyjacielem. Czy nie chodziliście razem do Berkeley?
Holt potoczył oczyma.
- Ricky Moke - wyjaśnił policjantom - znajduje się na prawo od Hitlera. Czemu nie zawracacie głowy jemu?
- Gdzie możemy go znaleźć?
- Trafne pytanie - mruknęła Erin. - Dobrze się ukrywa.
- Erin, zamknij się!
- Nie krzycz na mnie, Darrell. Sam podałeś gliniarzom jego nazwisko.
- Czy ten Moke jest poszukiwany?
Erin i Darrell wymienili spojrzenia.
- Moke - odrzekł Holt - opowiada o sobie różne rzeczy. Czasem rzeczywiście twierdzi, że jest ścigany przez prawo.
- Za co niby?
- Za podkładanie bomb.
Tym razem to detektywi wymienili spojrzenia.
- Gdzie? - spytał Webster. - W synagogach?
Holt potrząsnął głową.
- W laboratoriach, w których eksperymentuje się na zwierzętach. Dokładnie rzecz ujmując, nie w pomieszczeniach z klatkami, lecz w salach badawczych. Ricky, jak sam przyznaje, bardzo kocha zwierzęta.