Artykulacja słów

  • szt.
  • 25,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

W pierwszej klasie, gdy dostałam nowiuteńki zeszyt, aby w nim zapisywać coś, co nosiło tytuł “Moja autobiografia", napisałam zgodnie z bezwzględną pewnością zbiorowej narracji: “Urodziłam się sina i martwa. Urodziłam się w Anglii", jakbym zakładała, że miejsce urodzenia determinuje stan, w jakim zaczynamy egzystować. Z tego, co opowiada moja matka, rzeczywiście jest to możliwe. Nie śpieszyłam się, by zaistnieć. Wypompowano mnie na świat za pomocą maszyny. Pomimo że byłam skutkiem przedwczesnego wytrysku, nie śpieszyłam się zbytnio, by się wydostać na światło dzienne. Thelma ma sześć lat. Małżeństwo jej rodziców nie należy do łatwych - sypiają osobno. Zabawy, które proponuje Thelmie ojciec, są nietuzinkowe i nie zawsze sprawiają jej przyjemność, a ulubieńcem matki jest braciszek bohaterki, Willy. Gdy rodzice przenoszą się do Kanady, Thelma przemyca w walizce swoich wyimaginowanych przyjaciół. W Kanadzie, po raz pierwszy znajduje prawdziwe przyjaciółki - dziewczynki z sąsiedztwa - ale jej życie nadal toczy się głównie w jej bujnej i niezwykle żywej wyobraźni. I dziewczynka wciąż prosi niemal każdą napotkaną dorosłą osobę, by ją zaadoptowała… Artykulacja słów opowiada dzieje bohaterki, począwszy od jej wczesnego dzieciństwa po wiek dorosły, gdy Thelma wraca do Anglii, by studiować prawo na Oxfordzie. Powieść jest na przemian dręcząca, przerażająca i nadzwyczaj zabawna. Pomimo napastowania seksualnego, anoreksji oraz zaburzeń osobowości i rozdwojenia jaźni, Thelma zachowuje swój charakter, dowcip oraz wyobraźnię i daje im wyraz w znakomitym fikcyjnym debiucie, napisanym ze zręcznością i nadzwyczajną precyzją. Camilla Gibb urodziła się w Londynie w roku 1968. Dorastała i studiowała w Kanadzie, a następnie wróciła do Anglii, by zrobić na Oxfordzie doktorat z antropologii. Obecnie mieszka w Toronto. Artykulacja słów jest jej pierwszą powieścią.

Rok wydania: 2003
Stron: 184
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Ewa Westwalewicz- Mogilska

Fragment tekstu:


Dla Teda


Podziękowania
Proszę, by płynące z serca podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby, dzięki którym Thelma ujrzała światło dzienne: Beth Follett, Ravi Mirchandani, Vanessa Kerr, Jonathan Sissons, Suzanne Brandreth, Dean Cooke, Ellen Flanders, Zab, Kenneth Grey oraz Toronto Women's Bookstore. A także moi przyjaciele i rodzina, za ich miłość i wiarę: Lorraine Segato, Sheila, Patrick i Edward Fennessy, Stanley Cole, Alex Gibb, Ted Colman, Lynne Fernie, Vibika i Lilly Bianchi, Anne Shepherd, Annie Sommers i Marnie Woodrow.
A także ci, którzy nie szczędzili mi słów zachęty i stanowili inspirację: Jeanette Winterson, Tomson Highway, Jane Rule, Jim Bartley, Martin Levin, Susan Cole, Martha Kanya-Forstner oraz Maya Mavjee.

 

 


KSIĘGA PIERWSZA


W ANGIELSKIM OGRODZIE
Oto miejsce, z którego wywodzi się człowiek zwany naszym ojcem: widzimy go w Cotswolds, jak w deszczowe kwietniowe popołudnie przesiaduje w szopie ze swymi braćmi, Garrethem i Timothym. Starszy od niego o dwa lata Garreth przyjechał do domu na Wielkanoc, ukończywszy drugi trymestr w Wheaton School. Matka Puff, zwana tak z powodu bujnych, puszystych siwych włosów okalających jej twarz, przez większość dnia zachłystuje się na temat swego pierworodnego:
- Czyż nie jest teraz prawdziwym małym dżentelmenem?
Pięcioletni Timothy zazwyczaj siedzi milczący, z buzią wypchaną lukrecjowymi cukierkami.
Średni syn, Douglas, jest za mały, by go wysłać do szkoły z internatem, i został pozbawiony czułości matki przez młodszego brata. Zamyślony i zamknięty w sobie, ma zmarszczone brwi i wysokie czoło, stanowiące zapowiedź wczesnego łysienia. Aby mu zapobiec, Puff co wieczór smaruje synowi czoło białkiem jajka. Nocami Douglas marzy o tym, by zostać pilotem bombowca, i chociaż na jawie toczy się prawdziwa wojna, zawsze znajduje się jajko do rozsmarowania na jego włosach.
Ta ekstrawagancja doprowadza do cichej furii ojca chłopców, Hugo. Puff rozbija ciepłe jajko pawia o brzeg białej porcelanowej miseczki i mówi:
- Już ja dopilnuję, by nasz mały Doug był najdumniejszy z wszystkich pawi.
Będąc poważanym hodowcą tych ozdobnych ptaków, Hugo trzęsie się z gniewu, widząc, jak owoce jego pracy marnują się na twardej czaszce średniego syna. Nie protestuje jednak, bo cała rodzina została zdominowana przez dziwaczne pomysły Puff.
Owego popołudnia, wiedziona jak najlepszymi intencjami swego perwersyjnie pojmowanego macierzyństwa, ulokowała chłopców w stodole. Uznała bowiem, że najodpowiedniejszym sposobem sprawienia, by jej trzej synowie nabrali wstrętu do zła, będzie zgoda na to, by spędzali kilka godzin dziennie, pociągając gin i paląc, aż się pochorują.
Szczegóły tego, co się działo za zamkniętymi drzwiami stodoły, nie zostały odnotowane w rocznikach historii rodziny, lecz skutki zabiegów wychowawczych Puff odczuwały przyszłe pokolenia. Jak na ironię, wszyscy trzej chłopcy nauczyli się przedkładać spirytualia ponad towarzystwo innych ludzi.
Nasz ojciec, Douglas Tate* Barley, był jednym z trzech braci, dogodnie wyposażonym w inicjały opisujące to, co dla jego kilkuletnich dzieci stanowiło najbardziej zawstydzające skutki uboczne kondycji ojca. Przez wiele lat sądziliśmy, że wszyscy tatusiowie dygocą.
Tak czy siak, wszyscy trzej chłopcy w końcu się pożenili, choć nie obeszło się bez sporów. Garreth najwyraźniej poślubił Cassandrę z tego powodu, że Cassandra była dziewczyną Douglasa. Przynajmniej tak wynikało z komentarzy w rodzaju: "Zrobiłem jej przysługę, Douglasie. Była dla ciebie o wiele za dobra". Cassandra pochodzi z Australii i z tej to przyczyny ojciec Hugo chadza na grób Garretha, mawiając: "Nie bez powodu zesłaliśmy ją do tych cholernych kolonii".
Timothy poprosił o rękę Louise, ponieważ (choć teraz nie ukrywa zachwytu) gdy przedstawił ją rodzicom, ojciec stwierdził:
- Toż to cholerna murzynicha.
Należy dodać, że chwila, którą Timothy wybrał na oświadczyny, nie była przypadkowa.
Mężczyzna, który miał zostać naszym ojcem, ożenił się z kobietą, z którą Garreth znalazł się na tylnym siedzeniu swego samochodu marki Rover, sześć i pół dnia po ślubie z Cassandrą. Douglas właśnie został zwolniony z wojska za popełnienie jakiejś niesprecyzowanej niedyskrecji i zdecydował się na żeniaczkę, bo nie wiedział, co ze sobą począć. Nieszczęsna Cassandra była na ślubie moich przyszłych rodziców i na widok ślicznej panny młodej wzruszyła się do łez.
Mój już wkrótce ojciec sprytnie wybrał sobie na żonę córkę kapitana RAF-u, który, jak przypuszczał, pomoże mu powrócić na utracone stanowisko. Był z siebie raczej dumny. Nie dość, że miał na widoku przyszłą pracę, to jeszcze udało mu się zamienić obiekt niewierności Garretha na szwagierkę Cassandry. Jednakże, podobnie jak jego bracia, Douglas nie uniknął rasistowskiego wzburzenia Hugo. Panna młoda, Corinna, ze swymi długimi, kruczoczarnymi włosami stała się obiektem obelg w rodzaju: "Nie po to wygraliśmy tę cholerną wojnę, żebyś się teraz żenił z jedną z nich!"
Gotowi jesteście pomyśleć, że w tych wszystkich zamianach moja przyszła matka odegrała rolę bezwolnego pionka. Zapewniam was, że i nią kierowały samolubne motywy. Rozkoszowała się myślą, iż jej rodzice już wkrótce powiedzą: "Myślisz, że po to wysłaliśmy cię do szkoły w Szwajcarii?"
- To wprost niemożliwe. Syn hodowcy pawi, Corinno? - westchnęła jej matka.
Na co moja przyszła matka odrzekła taktownie:
- Może znajdziesz mu jakąś pracę, tatusiu. Właśnie wyrzucono go z wojska.

Wierzymy, że to, co się nam zdarza, jest normalne, z tej prostej przyczyny, że jesteśmy z tym obeznani. A potem w zderzeniu ze światem zewnętrznym spójność naszych historii rozsypuje się w gruzy. Poczułam to na widok zakłopotanych spojrzeń, jakie rzucano mi podczas przyjęć. Gdy inni ludzie opowiadali o sobie, zwykle wtrącałam stwierdzenia w rodzaju: "O, tak. Doskonale rozumiem, co masz na myśli. Dokładnie to samo czułam, gdy mój ojciec, trzymając mnie pod pachy, wychylał się ponad mostem". Ożywione dotychczas osoby nagle poważniały. "Wiesz, o czym mówię? - dodawałam ufnie. - Ten most nad Don River". Uprzejmy gospodarz ratował wówczas kłopotliwą sytuację, proponując gościom więcej sera. A gdybym miała kochanka, byłaby to idealna chwila, by ścisnął pod stołem moje udo i szepnął mi do ucha: "W porządku, kochanie. Staraj się nic nie mówić". Milczenie często stanowiło jedyne rozwiązanie.
Zastanawiałam się, czy ludzie rzeczywiście rozumieją, co do nich mówię, czy też są szczególnie uparci. Później, powróciwszy do domu, przeczesywałam w myśli niekończące się pola splątanej orlicy i krzewów agrestu, szepcząc w ciemności do mego wyimaginowanego kochanka, któremu opisywałam milczący, maleńki, doskonały świat obcych ludzi. "Widziałeś to kiedyś? Widziałeś, jak wygląda świat bez ciebie?" Brakowało mi słów, aby go opisać, możliwe, że innym także, bo wyglądało na to, iż nikt nie wie, o co mi chodzi. Może światy nie istnieją bez słów.
Do czasu gdy stałam się nastolatką, uzbierała się znaczna liczba przeżyć, którymi warto byłoby się podzielić z jednym z wielu doskonałych terapeutów, których mi polecano. Miałam pokaźny stos małych karteczek z zapisanymi nazwiskami i numerami telefonów - wręczanych mi ukradkiem (i z przerażającą częstotliwością) pod stołami, w bibliotekach, w bankach, a nawet, i z pewnością nie bez przyczyny, w muzeach. Miałam zamiar zapytać któregoś z owych specjalistów, co zasługuje na miano normalności. Czy normalne jest, że ojciec budzi cię w środku nocy, byś zasłaniała okno kawałkiem dykty, podczas gdy on przebija ciemność gwoździami?
Tak poznałam opiekunkę społeczną, Lydię Hutchinson, która upierała się, by przytulać mnie po każdej czterdziestopięciominutowej sesji, przerażający gest jej rozwartych ramion napawał mnie strachem, który towarzyszył mi do następnego spotkania. Zachęcała mnie, bym pozbyła się gniewu za pomocą pomarańczowego plastikowego kija baseballowego o rozmiarach rekina oraz fotografii ojca umieszczonej na purpurowych poduszkach. "Ależ, ja nie mogę - powtarzałam za każdym razem. - Może i jestem zamknięta w sobie, lecz nawet gdybym taka nie była, nie sądzę, bym wybrała taki sposób na wyrażenie swej złości". Pomarańczowy plastikowy przedmiot nie figurował jako broń w "żadnej z moich fantazji".
- A więc jak byś wyraziła swoją złość? - nie dawała za wygraną.
- Ja wcale nie jestem rozgniewana! - zaprotestowałam.
- Ale gdybyś była?
Chryste, nie chciała mi odpuścić.
- Powiedziałabym ci, żebyś się odpieprzyła! - wykrzyknęłam.
- Świetnie! - pogratulowała mi. - Masz wyobraźnię!
- To nie wyobraźnia - powiedziałam. - Mówię poważnie.
- Jeszcze lepiej! - zawołała podniecona. - Przeniesienie złości!
Wywróciłam oczami.
To ona miała problem z przeniesieniem. Spytała mnie, czy Boże Narodzenie jest porą szczególnego napięcia i czy mój ojciec kiedykolwiek uderzył matkę podczas ubierania choinki. Nie przypominałam sobie, by zdarzyło się coś w tym rodzaju, i chociaż wydawało mi się to możliwe, nabrałam podejrzeń, gdy zapytała mnie, czy mój ojciec celowo rzucił srebrną gwiazdą, tak aby zranić matkę w rękę. Odparłam, że nie, ona zaś powiedziała: "drań" i obie poczułyśmy zmieszanie. Wyglądało na to, że ma manię na punkcie białych pluszowych zwierzątek, a ponieważ nieubłaganie domagała się, bym wymachiwała pomarańczowym kijem baseballowym, pewnego dnia zaproponowałam, aby to ona chwyciła kij i posłużyła się nim, załatwiając swoje własne problemy.
Zgodziła się. Złapała kij i zaczęła nim rytmicznie okładać betonową ścianę wybitej poduszkami sutereny. Na początku robiła to lekko, ale potem naprawdę się rozkręciła i zadziwiła mnie pełnymi gniewu okrzykami: "Ty pierdolony matkojebco, obsrany lachociągu, gówniarzu, co rżnie wiewiórki!" Wiewiórki? Nie miałam ochoty się dopytywać.
Przyglądałam się jej w pełnym obrzydzenia osłupieniu, gdy opadła na miękki fotel. Jej zazwyczaj nieskazitelny warkocz zupełnie się rozplótł, w oczach pojawił się dziwny, pełen zadowolenia blask.
- Pomogło ci? - spytałam sarkastycznym tonem.
- Jeszcze jak - westchnęła, po czym wybuchnęła śmiechem. Na jego dźwięk przeszły mnie ciarki.
Rozumiało się samo przez się, że po tym doświadczeniu uznałam ją za osobę nie mającą odpowiednich kwalifikacji, by mi ukazać świat normalności. I tak poszłam do niej wbrew sobie. Do najczęściej powtarzanych sentencji mego ojca należały: "Ser sprowadza koszmary", "Rude włosy są oznaką chowu wsobnego" oraz "Księża rżną cię w dupę, a psychiatrzy walą między oczy". Miał obsesję na punkcie rasy panów, której był jedynym żyjącym spadkobiercą. Święcie wierzył, że jest celem prześladowań sprzymierzonych Amerykanów irlandzkiego pochodzenia oraz psychiatrów.

Urodziłam się w 1968 roku, w przepełnionej porodówce szpitala Świętej Marii Abbot, w południowym Kensington. Przyszłam na świat w Londynie, w miesiącu, kiedy dnie i noce rozpoznawano jedynie po różnym natężeniu szarości. Wśród narodu, który uważa pojawienie się nowego jestestwa za coś krępującego i gorszącego, a państwowa służba zdrowia traktuje jak patologię wymagającą dziesięciodniowej hospitalizacji.
W pierwszej klasie, gdy dostałam nowiuteńki zeszyt, aby w nim zapisywać coś, co nosiło tytuł Moja autobiografia, napisałam w zgodzie ze zbiorową narracją: "Urodziłam się sina i martwa. Ujrzałam światło dzienne w Anglii", jakby miejsce urodzenia determinowało stan, w jakim przychodzimy na świat. Z opowiadań mojej matki, wynika, że tak jest w istocie. Nie pchałam się na świat. Wypompowano mnie nań za pomocą maszyny. Choć byłam skutkiem przedwczesnego wytrysku, wcale mi się nie śpieszyło, by zaistnieć.
Nie ma żadnych fotografii przedstawiających Corinnę w ciąży. Była chuda jak tyczka i pracowała jako modelka u Debenhama, kiedy odkryła, że wzrasta w niej ta drobina, którą uznała za naruszenie nietykalności własnego ciała, rujnujące jej karierę i unicestwiające duszę. Jednakże czerpała pewną pociechę z faktu, iż tak dobrze udało jej się ukryć swój stan przed światem. Dopiero w dziewiątym miesiącu ciąży, gdy przy każdej okazji szła do kiosku, by kupować po dziesięć batoników Mars, sprawa wyszła na jaw. Wypowiedziany w dobrej wierze komentarz sprzedawcy sprawił, że wrzasnęła:
- O mój Boże, jestem w ciąży!
Echo tego okrzyku wciąż rozbrzmiewa pośród ulic południowego Kensington.
Dwa tygodnie później umieszczono mnie - mizerną i rozwrzeszczaną - w niechętnych ramionach matki, która cierpiała z powodu degradacji z modelki na rodzicielkę. Kiedy odwiedził ją Douglas, ważyła o pół kamienia* mniej, niż zanim zaszła w ciążę.
- Przynieść ci coś do jedzenia, Corinno? Na co masz ochotę? - pytał bezradny.
- Na co mam ochotę? Na odrobinę kurczęcia - odparła, wyobrażając sobie coś boskiego, delikatnego, białego, pozbawionego skórki, kości i tłuszczu.
Przygotował dla niej kurczaka. Usmażył na wieprzowym smalcu i przyniósł następnego dnia w papierowej torbie. Rzuciła okiem na poplamiony tłuszczem papier i powiedziała słabym głosem:
- Przykro mi, Douglasie, ale będziesz musiał to zabrać.
Nie był pewien, czy ma na myśli kurczaka, czy dziecko.
Corinna wróciła do domu, którym zajmowała się Puff. "Zajmowała się" było eufemizmem, oznaczającym niechlujstwo oraz pozostawianie lepkich śladów na szybach lub przypalanie garnków podczas gotowania jajek na podwieczorek dla Douglasa. Corinna wpadła w furię. Przekroczywszy próg, rzuciła małą Thelmę w ramiona Puff, chwyciła odkurzacz i zaciekle sprzątała mieszkanie, podczas gdy Douglas i jego matka, zdumieni i przerażeni, stali pod ścianą.
Następnie Corinna położyła się do łóżka, nienawidząc mężów, niemowląt oraz całego gatunku ludzkiego. Gdyby to się zdarzyło później, ktoś słyszący jej wypowiadane na głos mordercze złorzeczenia zasugerowałby, że Corinna cierpi na depresję poporodową. Śniła o tym, by zakopać swego dzidziusia na podwórku za domem. Śniła o słoneczniku, który wyrośnie na grobie i zachwyci ją swoim pięknem, na którego widok ona poczuje żal, że jej dziecko nie wyrośnie na równie piękne i majestatyczne, jak ów słonecznik. I wtedy słonecznik zwrócił się w jej stronę, pestki zaczęły wypadać na podłogę, a on wrzeszczał piskliwie:
- Mamusiuuu!
- Douglasie! - rozległ się głos Corinny w nienawistnej ciemności. - Dłużej tego nie zniosę! Zrób coś z tym! - Jej słowa dotarły do pokoju Douglasa w końcu korytarza i przyśpieszyły wyjazd Corinny. Następnego dnia wyjedzie do Edynburga, gdzie zamieszka u swojej siostry Esmereldy, on zaś niech coś zrobi z dzieckiem.
Jak zwykle wezwał na pomoc matkę. Zawiózł małą Thelmę na farmę pawi, do domu Puff i Hugo w Gloucestershire. Puff była zachwycona możliwością przelania swych nie w pełni wykorzystanych umiejętności wychowawczych na pierwszego wnuka. Jednakże Hugo nie był zadowolony.
- Psia krew - mamrotał, wróciwszy z szopy na podwieczorek i rozsiewając po dywanie trociny. - Na co marnujesz naszą śmietankę?! - wrzasnął na Puff. - Zupełnie jakbyś karmiła wołowiną jakiegoś cholernego psa.
Po upływie ośmiu miesięcy powróciła zupełnie odmieniona Corinna (jak wynika ze zbiorowych przekazów), domagając się przywrócenia praw rodzicielskich. Oświadczyła, że jej przemiana wynika z faktu, iż po przybyciu na farmę teściów znalazła swoją małą Thelmę bladą, chudą i ząbkującą, przywiązaną do słupka balustrady.
- Wyła jak pokutująca dusza - wyjaśniła Puff gwoli usprawiedliwienia.
Lecz moja matka, w przypływie uczuć macierzyńskich, odparła z oburzeniem:
- Nieważne, co robiła. Nie masz prawa przywiązywać cholernego dzieciaka do balustrady!
- Masz tupet, żeby tak się zjawić w moim własnym domu i pouczać mnie, jak mam się zajmować twoją córką, którą porzuciłaś. Kto wstawał nocami do dziecka przez te wszystkie miesiące? Nie jesteś godna miana matki! - ryknęła moja babka.
- To moje dziecko i przyszłam zabrać je do domu - odparła moja matka, odwiązując mnie od słupka i otulając połą płaszcza.

Douglas straszliwie tęsknił za Corinną.
- Zrobimy, co w naszej mocy, kiciuniu - powiedział. - W razie potrzeby znajdziemy małej nianię. Wynajmiemy jakąś pomoc.
Ku jego zdumieniu odrzekła:
- Chcę jeszcze jednego dzieciaka. Obawiam się, że ten mi się nie udał. Spróbujmy jeszcze raz.
Po prawdzie jej rozbudzone uczucia macierzyńskie miały swe źródło gdzie indziej. Znajdowało się ono w Edynburgu, w ramionach młodego akwizytora, z którym spotykała się przez większą część minionego miesiąca. Jej drugi poród również miał się wydać przedwczesny. Ale tym razem była gotowa i dzidziuś Willy wyskoczył na świat wedle przepisu. Corinna żarliwie oddała się macierzyństwu. Ten malutki miał być inny. I był inny - ów owoc nieujawnionego związku, wybrany, stanowiący afirmację kobiecości, wynik namiętności i tajemnic.
Po jego narodzinach zostałam wydalona do sfery tego, co uciążliwe. Ale ponieważ mój ojciec też do niej należał, odnalazłam w nim sprzymierzeńca, a gdy stałam się istotą dwunożną i posiadłam sztukę mówienia, zaczęłam być mu przydatna. Moja praca polegała na zbieraniu kurzych jaj i pomocy przy karmieniu gołębi. Nazywałam nasz ogród farmą, choć był to zaledwie nieduży ogródek, w którym trzymaliśmy niewielki kojec. Przeprowadziliśmy się z Londynu do małej miejscowości zwanej Little Slaughter. Przenieśliśmy się tam, ponieważ moja matka, będąca raczej rozpieszczoną córeczką, poprosiła swego tatusia o wykupienie domu. Nie znosiła mieszkania w Londynie, robiło jej się niedobrze, gdy podczas spaceru z Willym popychała jego wózek przed wystawami sklepowymi pełnymi wdzięcznych manekinów, uświadamiających jej, jakie mogła wieść życie.
- Mogłam być taka jak one - wzdychała. Ach, być chudą, wymanikiurowaną i bezkrwistą.
W naszej wiosce nie było żadnych wystaw, które przypominałyby jej o czymś więcej niż ponura teraźniejszość. Nie było żadnych sklepów, żadnej szkoły ani biblioteki, najmniejszej manifestacji dobrej woli w stosunku do nowo przybyłej rodziny. Stało tam siedem małych domków u stóp wielkiego dworu i maleńkiego jedenastowiecznego kościółka. Nasz domek, najmniejszy spośród krytych strzechą chatek, zarośnięty różami i spowity wistarią, w mojej pamięci jawi się jak obiekt z malowniczej widokówki, przedstawiającej typową angielską prowincję. Ale był to dom kupiony za nowobogackie pieniądze dziadka Harry'ego i na tym polegał problem z przyjęciem nas przez otoczenie. Wystarczająco złe były nowobogackie pieniądze, a te nawet nie były nasze.
Zostaliśmy wykluczeni poza nawias. Musiało istnieć jakieś wioskowe rozporządzenie, zakazujące dzieciom zabawy ze mną. Moja matka była straszliwie samotna, nie mając nikogo, kto by się nią zachwycał, więc to zadanie przypadło wyłącznie cherubinkowi Willy'emu. Mój ojciec codziennie jeździł swoim mini na stację w Guildford, gdzie przesiadał się na pociąg do Londynu, do pracy, którą opisywał jako "zabieranie tłuściochów na lunch". Poił ich ginem z tonikiem i wsadzał do pociągu, którym wracali do swych żon w Hammersmith, zostawiając mu dość czasu na godzinną drzemkę w parku przed powrotem do agencji reklamowej. Szczerze nienawidził tego zajęcia, o czym często nam przypominał.
Wszyscy oczekiwaliśmy zbawienia przez wyimaginowanych przyjaciół. Przyjaciółką tatusia była sekretarka o imieniu Teresa. Wiem, bo czasami przychodził do mego pokoju, gdy kładłam się spać, i mówił:
- Pobawmy się. Udawajmy, że jesteśmy w pracy i ja jestem twoim szefem, a ty moją sekretarką o imieniu Teresa.
Siadał na moim łóżku, a ja udawałam, że piszę na maszynie. Lubiłam to robić - moje palce pomykały po nieistniejącej klawiaturze.
- I co robi Teresa, gdy jej szef wchodzi do pokoju? - pytał mnie. - O, tak - ciągnął. - Zamyka oczy i otwiera usta, a szef daje jej całusa. - I wciskał mi swój śmierdzący papierochami jęzor w usta, ja zaś czułam muśnięcie jego zarostu. Tej części zabawy nie lubiłam, ale bycie Teresą raczej mi się podobało. Zwłaszcza gdy tatuś dawał mi maleńką buteleczkę perfum i mówił: "Oto, czego używa Teresa. Ty także perfumuj się każdego wieczoru, zanim tatuś przyjdzie cię pocałować na dobranoc".
Matka miała Petera. Peter był wymyślonym mężczyzną, który do niej telefonował. Wiem, bo telefon dzwonił, dzyń, dzyń, a mamusia, jeszcze w szlafroku, podnosiła słuchawkę, chichotała i obejmując się ramionami w talii, odchylała się na poręcz krzesła i mówiła: "Och, Peter". Pewnego dnia spostrzegła, że przyglądam się jej z kpiącą miną, i powiedziała, odłożywszy słuchawkę:
- Nie masz lepszego zajęcia, Thelmo? Masz przecież swoich wyimaginowanych przyjaciół, idź pobaw się z Ginniger i pozwól mi bawić się z moim przyjacielem.
- To Peter jest na niby? - spytałam.
- Tak - westchnęła. - Peter jest na niby. - Ja zaś wiedziałam, co ma na myśli. Ludzie na niby objęci byli tajemnicą.
W istocie miałam "lepsze zajęcia". Wydawałam podwieczorki i brałam udział w uroczystościach pogrzebowych. Miałam swoich wyimaginowanych przyjaciół - Ginniger, Janawee i Heroin, a także Misia i moją ulubioną lalkę, Blondie, z nieprawdopodobnymi włosami. Moje zajęcie polegało na doglądaniu tej milczącej grupki, upewnianiu się, że wszyscy mają wyszczotkowane włosy, oraz dolewaniu im herbaty. Ustawiałam maleńkie krzesełka dookoła niebieskiego pledu służącego za stół, na którym rozstawiałam miniaturowy serwis do herbaty. Sączyła się woda i nasze rozmowy. Czasem bawiliśmy się w biuro.
Rok później siedziałam w poczekalni z kilkoma lalkami, których nie widziałam nigdy przedtem, czekając na mamusię, która była u doktora. Powiedziałam do Ginniger:
- Te lalki to niegrzeczne sekretarki. I ty wiesz, co to oznacza. Pomóż mi je przywiązać do krzeseł, Ginniger.
Zdjęłyśmy im majtki, ale w poczekalni nie było żadnej linki, więc wpadłam na pomysł, by powyrywać im zębami długie włosy i skrępować je ich własnymi nylonowymi kosmykami.
Tej nocy tatuś nie przyszedł, by powiedzieć mi dobranoc. Był zajęty z mamusią na dole w kuchni, uchylając się przed latającymi talerzami.
- Ty łajdaku! - wrzeszczała mamusia. - Skąd, do diabła, przyszedł jej do głowy pomysł z niegrzecznymi sekretarkami! Coś ty jej zrobił?
Przytuliłam Misia i szeptałam do Heroin stojącej u szczytu schodów:
- Ojej, Heroin, mamusia poznała tajemnicę. Zrób coś. - I Heroin, jak zwykle milcząca i spokojna, skinęła na mnie, bym dosiadła jej grzbietu. Czasami, gdy jesteśmy wystraszone, Heroin jest moim koniem i zabiera mnie, by galopować tak szybko, że ziemia zmienia się w zieloną rzekę. Ma wielkie ciężkie kopyta, którymi tratuje kwiaty i złych ludzi, a gdy się oglądam za siebie, widzę podeptane irysy i zmiażdżone mózgi.
O sekretarkach wiedziała nie tylko mamusia, wiedział także psychiatra, doktor Reginald Knowles, który przyglądał mi się przez szybę, jak się bawiłam w szpitalu w Guildford. Corinna zabrała mnie tam po wizycie jej siostry, Esmereldy. Lubiłam Esmereldę. Była większa i bardziej miękka od mamusi, a jej głos brzmiał słodko i kojąco. Kiedy mamusia leżała w łóżku z migreną, Esmerelda smażyła dla mnie i Willy'ego naleśniki z cytrynowym lukrem. A potem mnie zapytała:
- Co chciałabyś dzisiaj robić?
- Wzięłam ją za rękę i poprowadziłam do ogrodu, żeby poznała gołębie. Był ich tuzin, niezwykłych, z elżbietańskimi kryzami wokół szyi. Każdy gołąb miał imię. Esmerelda mówiła miłe rzeczy w rodzaju: "Ta jest ładniutka", a ja na to: "Skąd wiesz, że to jest ona?", Esmerelda zaś odparła: "Bo jest bardzo ładna".
- Dziewczynki mają ściśnięte dupy - pouczyłam ją, a wtedy ciocia Esme powiedziała, że jest trochę zawstydzona i chętnie napije się herbaty.
W mojej sypialni usiłowała usiąść na krześle, na którym siedziała już Janawee.
- O nie, ciociu Esme - zaprotestowałam. - To krzesło Janawee! - Zobaczyłam, że wylękniona Janawee zsuwa się, by nie zostać zgniecioną.
- Przepraszam cię, kwiatuszku - rzekła ciocia Esme. - Czy mogę usiąść na tym krześle?
- Zazwyczaj siaduje na nim Heroin, ale dziś wyjątkowo usiądzie na pledzie.
- I kto jeszcze nam towarzyszy? - spytała zaciekawiona ciotka.
- Ginniger. I Miś, i Blondie. Janawee jest jeszcze mała i nie umie mówić. Nie ma jeszcze zębów. Heroin jest najstarsza. Jest starsza ode mnie. A Ginniger jest średnia.
Heroin była największa, najodważniejsza, najdojrzalsza. Sypiała oddzielnie w szafce pod schodami, znała alfabet i starannie przepisywała litery z niebieskiej książki z napisem NA IMIĘ MI… Heroin uczyła mnie alfabetu, choć czasami traciła cierpliwość i mówiła, że jestem za duża, by "się zachowywać tak dziecinnie", ale zazwyczaj tylko milcząco kręciła i kiwała głową.
Janawee naprawdę była dzidziusiem. Miała sięgające ramion, jasne warkoczyki i różowe jak kwiat usteczka. Żywiła się wyłącznie przypalonymi grzankami z Marmite*. Ciągle płakała, bo prawie wszystkiego się bała. Była mała i delikatna jak pisklak i w nocy spała ukryta pod moją pachą, bo obawiała się upiorów mieszkających pod łóżkiem. Ja także się ich bałam, więc zwijałam się w małą kulkę, żeby nie mogły mnie kąsać w palce u nóg.
Ginniger była taka jak ja. Średnia. Czasami matkowała Misiowi, Blondie i Janawee, kiedy indziej znów była dzidziusiem Heroin albo niegrzeczną sekretarką tatusia, czasami jego zwierzątkiem, czasami małą zawadą mamusi lub małą pomocnicą tatusia bądź siostrą Willy'ego, kwiatuszkiem cioci Esme albo dużą dziewczynką babci Puff, ale zawsze była raczej nie w humorze, nieśmiała i spokojna. Mówiła bardzo niewiele i prawie nigdy się nie śmiała.
Chociaż rozmawiałam z Heroin, właściwie mówiła Ginniger. Z nią nigdy nie musiałam rozmawiać, bo mówiłybyśmy dokładnie to samo. Byłyśmy albo dwie ja, Thelma i Ginniger, albo jedna ja w dwu ciałach, ale tak czy siak, byłyśmy nierozdzielne i nieodróżnialne dla innych, którzy rozpoznawali nas tylko dzięki imionom. Tylko ja wiedziałam, która z nas mówiła.
- Chcemy się pobawić w biuro - wyznałam cioci Esme.
- A na czym polega zabawa w biuro? - spytała zainteresowana.
- Tatuś jest szefem, a my jesteśmy sekretarkami - wyjaśniłam. - I robimy tak - dodałam, udając, że piszę na maszynie, postukując palcami po klawiaturze. - I odbieramy telefony, i parzymy herbatę.
- Musicie nieźle zarabiać - powiedziała ciocia Esme z aprobatą.
- Mhm - kiwnęłam głową. - A gdy dobrze się sprawujemy, szef mówi: "Oto należycie wykonana praca, panno taka a taka. Mam tu mały prezencik dla małej pomocnej sekretareczki" i daje nam nowe pióro albo perfumy, my zaś mu dziękujemy całusem.
- Jaki jest ten całus? - dociekała ciocia Esme.
- Taki. - Zamknęłam oczy i otworzyłam usta, jak złota rybka, dokładnie tak, jak nauczył mnie tatuś.
- Ach, taki całus - powiedziała ciocia Esme ze zrozumieniem. - A co się dzieje, jeżeli nie pracujecie dobrze?
- Wtedy mówi: "Panno taka a taka, wydaje mi się, że zrobiła pani błąd, przepisując tę korespondencję. Sądzę, że powinna się pani położyć, a ja panią ukarzę".
- I co się wtedy dzieje? - wyszeptała, otwierając z zaciekawieniem oczy.
- Robię to, co każe szef, bo on mówi, że na tym polega moja praca.
- To znaczy na czym? - badała.
- Już ci mówiłam. Na pisaniu na maszynie, odbieraniu telefonów i takich tam rzeczach.
- I na leżeniu? - nie ustępowała.
- Tylko wtedy, gdy zrobię błąd. Czasem się mylę, bo, jak mawia tatuś, błądzenie jest rzeczą ludzką. A nawet sekretarki są tylko ludźmi. Nawet dobre sekretarki bywają czasem niegrzeczne.
- I co się dzieje, kiedy się położysz? - dociekała.
- Zasypiam i mam sen.
- I o czym jest ten sen? - zapytała poważnie.
- O latających owadach - odparłam, unosząc rękę od podłogi ku sufitowi. - Ważka z cienkim patykowatym odwłokiem. Jestem ważką fruwającą po pokoju i przysiadam tutaj - wskazałam miejsce - na ścianie, nad poduszką, i spoglądam na dół. Czuję, że jestem bardzo wysoko (bo jestem tylko maleńkim owadem i boję się wysokości), skąd moje łóżko i pokój wydają się takie wielkie. A kiedy hałas robi się zbyt wielki, wstrzymuję z całej siły oddech, moje oczy zaś zwracają się ku wnętrzu głowy i wszystko robi się okropnie czerwone.

Po tym, co powiedziałam cioci Esme, byłam bardzo zdenerwowana. Wiedziałam, że postąpiłam źle, ponieważ istnienie sekretarek, tak samo jak Petera, należało utrzymywać w sekrecie. Teraz już wiem, co się dzieje, gdy tajemnica wyjdzie na jaw. Mama ciskała talerzami w tatę, a potem rzuciła krzesłem, on zaś powiedział:
- Chyba złamałaś mi mój cholerny kciuk!
Na co ona wrzasnęła:
- Jak mogłeś coś takiego robić, Douglasie! Jesteś chory, wiesz o tym, naprawdę jesteś chory!
- Ja jestem chory?! - krzyknął. - Wiesz, co jest chore?! Podglądasz swoją młodszą siostrę. Jesteś całkowicie bezwolna wobec tego aroganckiego drania, twego ojca. Mieszkamy tu, w tej nudnej dziurze, udając, że jesteśmy parą bogatych nierobów, podczas gdy każdy wie, że jestem niewolnikiem zarabiającym grosze na bezsensownej pracy, a ty jesteś rozpieszczoną suką! Nic dziwnego, że ona wymyśla sobie te historie, nie ma ani jednej przyjaciółki, z którą mogłaby się bawić. Jedyne jej towarzystwo to neurotyczna matka. Co to za życie? Jak możesz mnie oskarżać? Przecież widzę, do czego prowadzi jej wyobraźnia. Na miłość boską, ona wymyśla sobie przyjaciół!
I wtedy mama zaczęła płakać, wyła piskliwie, tata zaś ją uspokajał, mówiąc:
- Kochanie, już dobrze. Najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, jest wyrwanie się z tego miejsca. Urządzić sobie samodzielne życie. Z dala od twojej rodziny. Weź się w garść, najdroższa.
Janawee płakała i dygotała pod moją pachą.
- Wszystko dobrze, malutka dziewczynko. Już dobrze. Thelma i Ginniger są przy tobie. Nie opuścimy cię. A Heroin zaopiekuje się nami.
A potem znów miałam sen. Śniły mi się usta wziewające calutki świat. Skrwawione usta w ciemności, rozdzierające szwy, które usiłowały utrzymać je zamknięte. Ja znajdowałam się na ich krawędzi, z całych sił tuląc się do Janawee, starając się, by nie wciągnęła nas straszliwa fala powrotna, hucząca niczym grzmot. Niebo pękało od tego hałasu. Ja zaś opierałam się tak bardzo, że wciągnęłam w siebie wszystkie swoje członki, aż stałam się gałązką, patyczakiem, wystrzelonym ku kopule nieba. Przyczepionym do spodu ciężkiej ciemnej chmury. Stamtąd, bezpieczna, sztywna i napięta, spoglądałam w dół, na ogromny świat poniżej.


KRÓLESTWO ZWIERZĄT
- Twój ojciec wyjechał do Kanady - powiedziała mi matka.
Zastanawiałam się, czy to jest tak samo, jak pojechać do biura albo do Gloucester, albo do Londynu. Najwyraźniej tak samo, tylko dalej.
- Pamiętasz morze? - zapytała. - Morze ciągnie się całymi milami, a po przeciwnej stronie jest inny kraj, taki jak Anglia, tylko nazywa się Kanada - wyjaśniła.
Spytałam Heroin o Kanadę. Heroin zajrzała do almanachu i powiedziała mi, że Kanada jest następnym pod względem wielkości krajem po Rosji, że mają tam niedźwiedzie, a także królową.
- Jedziemy do Kanady? - spytałam matkę.
- W końcu tak, Thelmo - westchnęła. - Twój ojciec musi znaleźć pracę, zanim będziemy mogli wyemigrować.
- Willy też pojedzie?
- Oczywiście, Thelmo - ofuknęła mnie. - Nie bądź taka głupia. Jesteśmy rodziną.
- Czy Janawee i Heroin także mogą pojechać? - spytałam ją ze zrozumiałym niepokojem.
- Miałam nadzieję, że będziemy mogły zostawić je tutaj - odparła. - Jesteś już troszkę za duża, by mieć wyimaginowanych towarzyszy zabaw. W Kanadzie znajdziesz sobie prawdziwych przyjaciół.
Ale ja nie chciałam ryzykować. Niedawno popróbowałam się zaprzyjaźnić. Po wyjeździe tatusia dwie pulchne dziewczynki, Bubble i Pink, zaczęły przybiegać na podjazd, żeby zabierać mnie w ich czerwonym volvo na lekcje twórczego ruchu. Ich matka, pani Toddie, była okrągła, miała wielką twarz podobną do ciasta ponczowego, i chociaż ją lubiłam, nie chciałam się wciskać pomiędzy jej różowe i tłuste córeczki, zajadające biszkopty na tylnym siedzeniu pachnącego wymiocinami samochodu.
I naprawdę nie znosiłam twórczego ruchu. Miałyśmy biegać w kapciach po piwnicy kościoła, uderzając w bębenki albo ciągnąc czerwone wstążki, podczas gdy pani Victor brzdąkała na brązowym fortepianie. Wolałam siadywać pod fortepianem, ssąc kciuk i patrząc, jak jej stopy przyciskają pedały. Bałam się tych dziewczynek, które z radosną energią uwijały się wkoło i wkoło, niczym diabły tasmańskie.
W drodze do domu, w samochodzie, pani Toddie zapytywała nas wesoło:
- Jak dzisiaj było, dziewczynki? Tańczyłyście wokół morwy?
Na co Bubble i Pink odkrzykiwały radosnym unisono:
- Tańczyłyśmy z hula-hoop!
- A ty, Thelmo, dobrze się bawiłaś? Hulałaś ze swoim hoopem? Czy może hoopałaś z hulą? - chichotała pani Toddie.
Milczałam, a Świnka Pink zapiszczała:
- Ona działa na nas jak kubeł zimnej wody. Nie bawi się, tylko ssie palec i ukrywa się pod fortepianem.
- To nieładnie, Pinky-Pops - łagodnie skarciła ją matka. - Thelma jest bardziej nieśmiała niż wy, dziewczynki. Ale dojdzie do siebie. Na pewno zaskoczy nas i zostanie słynną baletnicą - powiedziała, obracając się do mnie z uśmiechem.
- Może jest opóźniona w rozwoju - zakpiła Pink.
- Tak, może jest opóźniona w rozwoju - zawtórowała jej Bubble.
- Dziewczynki! - wrzasnęła pani Toddie. - To wcale nie jest miłe. Co powiecie Thelmie?
Wtedy przemówiłam po raz pierwszy, szokując wszystkich. Spojrzałam wyzywająco w twarz Pink i oświadczyłam:
- Może ty jesteś cholerną suką.
- Nie wiem, skąd zna takie słownictwo - pani Toddie zwróciła się do mojej matki z pełną powagi troską. - Ale nie chcę, żeby moje Bubble i Pink słuchały takich wyrazów. Thelma najwyraźniej cierpi na poważne zaburzenia.
Na to moja matka odparła z wdziękiem:
- Nic mnie nie obchodzi, co pani sobie myśli. I tak przenosimy się do Kanady, więc może pani zabrać swoje tłuste cherubinki i się wypchać.

Dotarliśmy do Kanady, pogrążeni w jakimś narkotycznym śnie. Wsiedliśmy do samolotu i każde z nas zażyło pół tabletki mogadonu, co naszym małym ciałkom wystarczyło, by pogrążyły się w dziesięciogodzinnym śnie. Na chwiejnych nogach opuściliśmy samolot i trafiliśmy w ramiona jakiegoś brodatego mężczyzny, którego nie rozpoznaliśmy. Kiedy zaczęłam wrzeszczeć w twarz owego nieznajomego, usłyszałam głos matki:
- Wszystko w porządku, Thelmo. To tylko twój ojciec.
W swojej zamglonej atrofii nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na pytanie: "Kto to?" Odkąd ostatni raz widzieliśmy ojca, minął ponad rok - piąta część mego życia, a ten "nasz ojciec" miał całkowicie nieznaną mi twarz. Może sprawiał to uśmiech.
Obudziłam się w łóżku z misiem pandą i moim bratem, Willym. To była Kanada. Łóżko i miś panda, i moi rodzice gdzieś w pobliżu, paplający zadowolonym tonem.
- Tak, jestem zaskoczona, Douglasie - usłyszałam głos matki. - Spodziewałam się samych drapaczy chmur i autostrad. Tak, jest bardzo ładny i ma nawet mały ogródek… Na początek…
Oraz strzępy zdań wypowiadanych przez ojca:
- …samochód. Napiwki… Wielki kraj… nieograniczone możliwości… Wszyscy mają równe szanse…
W ogródku rosło pełno mleczy, które miałam wyrywać, podczas gdy mama sadziła krzewy różane, a tata pracował przy ocieplaniu naszego małego drewnianego domu. Na kolację było coś o nazwie Kentucky Fried Chicken na kocu w ogrodzie, gdzie wszyscy siedzieliśmy boso. Nadsłuchiwałam głosów małych dziewczynek, bawiących się w małym drewnianym domku dla dzieci na terenie sąsiedniego ogrodu.
- Bo tak powiedziałam. Bo tak jest dla ciebie dobrze. Bo jestem od ciebie większa - przeplatały się głosy.
Matka patrzyła na mnie, kiedy tak wsłuchiwałam się w tę rozmowę, i rzekła:
- Może one staną się twoimi prawdziwymi przyjaciółkami.
Nie powiedziałam jej, że nadal mam z sobą Ginniger, Janawee i Heroin, bo to by ją rozzłościło. Wszystkie trzy z powodzeniem zmieściły się w mojej małej okrągłej białej walizce.
Dziewczynki, Binbecka i Vellaine, nie potrafiły zadecydować, która z nich będzie matką. Vellaine miała przewagę, bo była większa oraz dlatego że, jak rozumowała: "Matka nie może mówić rzeczy w rodzaju: au, to boli. Sama powiedz, głuptasie. Więc ja jestem matką, bo ty mówisz au, kiedy coś cię boli".
Następnego dnia mama zaszła do sąsiadów, żeby wypowiedzieć kwestię:
- Czy moja córeczka może się bawić z waszymi dziewczynkami? - Stukała w drzwi z siatki, a gdy nikt nie odpowiadał, zawołała: - Halo! Jest tam kto?!
- Proszę wejść - odkrzyknął kobiecy głos z głębi domu.
Matka weszła na paluszkach, marszcząc nos, bo poczuła woń paczuli.
- Jestem waszą nową sąsiadką - wołała, kierując się na werandę. - Jestem waszą nową sąsiadką - powtórzyła, wpatrując się w wielkiego jak niedźwiedź mężczyznę, leżącego nago na brzuchu na pokrytej linoleum podłodze. Maleńka kobietka deptała jego plecy.
- Uwalniam energię czakry - wyjaśniła, wpijając wielki palec pomiędzy kręgi męża. - Siła życiowa - tłumaczyła. - Jestem Anika - dodała. - A to mój mąż, Claudio. - Mężczyzna na podłodze jęknął na powitanie.
Byli to pierwsi prawdziwi Kanadyjczycy, jakich spotkała nasza matka, i wprawili ją oni w osłupienie. Przedstawiła się, wyjaśniając, że wraz z mężem i dwojgiem dzieci przybyła z Anglii.
Leżący plackiem Claudio wydał następny jęk.
- Czy mogę cię poczęstować sokiem, kawą lub czymkolwiek? - spytała Anika.
- Nie, doprawdy dziękuję - odparła Corinna i chciała dodać coś jeszcze, gdy na werandę wpadły dwie dziewczynki z rozczochranymi włosami i idealnie białymi zębami.
- Binbecka i Vellaine - przedstawiła je Anika. - Dziewczynki, to nasza nowa sąsiadka. - I kiwnęła głową w stronę Corinny.
- Miło mi poznać - rzekła zadyszana Vellaine. - Uścisnęłybyśmy ci dłoń, ale w tej chwili nie możemy, bo jesteśmy końmi i mamy kopyta - dodała przepraszająco, wzruszając ramionami.
- Corinna ma córeczkę dokładnie w waszym wieku - powiedziała zachęcająco Anika.
- To świetnie, mamo - odparła Binbecka. - Ale właśnie mamy ostatnie konkurencje w pokazie skoków.
I pogalopowała w stronę kuchennego zlewu, by zlizać z niego trochę wody.
- Czy twoja córeczka ma kask ochronny? - spytała Vellaine.
Kiedy Corinna pokręciła przecząco głową, Binbecka powiedziała:
- Nie szkodzi, będzie mogła pożyczyć jeden z naszych - i wypadła przez kuchenne drzwi.
- Jakie miłe dziewczynki - skomentowała moja matka.
Claudio, który w tym czasie przeturlał się na wznak, ukazując nieświadomie coś, co matka później określiła jako "kosz pełen owoców", odezwał się z lekkim akcentem włoskim:
- Tak. Miłe dziewczynki. Miłe konie, miłe nimfy, miłe krasnoludki, a czasem nawet mili piraci.
Corinna starała się zachować obojętny wyraz twarzy i utrzymać kontakt wzrokowy, ale obawiam się, że była okropnie, przeraźliwie angielska. Ona i Douglas przywdziewali na noc więcej ubrań, niż Anika i Claudio nosili za dnia. Corinna i Douglas sypiali oddzielnie, ponieważ, jak słyszałam, kiedy później wyjaśniał koledze, "kobiety wonieją". Jakiż to pełen odwagi, nowy świat, pomyślała moja matka, obiecując, że przyprowadzi Thelmę, aby poznała Binbeckę i Vellaine.

Szpiegowałam dziewczynki, które miały stać się moimi rzeczywistymi przyjaciółkami, przyglądając im się poprzez otwory w ogrodzeniu. Galopowały, pokonując przeszkody z krzeseł i gum do skakania, ustawione w okrąg na podwórku za domem. Zakończywszy kolejną turę, zapisywały numer na ziemi - dziesięć punktów minus jeden punkt za każdą niepokonaną przeszkodę.
- Mamy dzisiaj baczną międzynarodową publiczność - zawołała Vellaine do Binbecki poważnym tonem komentatora sportowego. - Pragniemy powitać naszego zagranicznego gościa na najpopularniejszych zawodach hippicznych - ciągnęła, potem zaś wprawiła mnie w zdumienie, podbiegając do ogrodzenia, gdzie przycisnąwszy twarz do drewnianej deski, spojrzała mi w oczy. - Może zechcesz wyjść z ukrycia i przyłączyć się do nas - wyszeptała.
- Ale ja nie mam kunia - zaoponowałam słabym głosem.
- Nic nie szkodzi - zapewniła mnie. - Jeżeli uda ci się skurczyć do rozmiarów kotka albo wiewiórki, możesz się przecisnąć przez dziurę w ogrodzeniu. Inaczej będziesz musiała fruwać.
Byłam dobra w kurczeniu się. Miałam za sobą lata praktyki zmieniania się w patyczaka, więc przelezienie przez płot okazało się czymś stosunkowo łatwym. Znalazłszy się po przeciwnej stronie, zapatrzyłam się na dziewczynki, których grzywy powiewały na wietrze.
- Po pierwsze - powiedziała Vellaine - w tym kraju mówimy koń, a nie kuń.
- Koń - powtórzyłam posłusznie.
- Skoro potrafiłaś zmienić się w kotka, to nie powinnaś mieć trudności z przemianą w konia - stwierdziła stanowczo.
Nie mogłam przecież jej wyjaśniać, że aby przecisnąć się przez dziurę w płocie, zmieniłam się w patyczaka. A potrafiłam tylko tyle. Nie miałam zielonego pojęcia, jak przemienić się w coś większego. Szetlandzki kucyk był jedynym stworzeniem, w jakie byłabym zdolna się przedzierzgnąć.
- W porządku, może być szetlandzki kucyk. Tak się składa, że mam tutaj trochę czarodziejskiego pyłu, więc posypię nim twoje kopyta, dzięki czemu będziesz mogła przelatywać nad przeszkodami - powiedziała Vellaine, podnosząc garść piasku z piaskownicy i posypując niezwykłym pudrem moje buty.
- Na start! - zawołała Binbecka, unosząc rękę w górę, i wystartowałyśmy. Vellaine przed Binbecką, a za nimi szetlandzki kucyk. I czary najwyraźniej podziałały, bo przefruwałam przez przeszkody, łatwo i z wdziękiem.
- Wiedziałam, że masz wrodzony talent, nieznana dziewczynko kucyku - rzekła Vallaine, wpisując dziewiątkę w nowej kolumnie liczb na ziemi. - Wygląda na to, że mamy godnego przeciwnika, Binbi - dodała.
Znalazłam się we wspaniałym nowym świecie pełnym magii. W świecie niezwykłych zwierząt i zabaw, deszczowych tańców i telewizji, i mającej się wkrótce zacząć szkoły. Papa Claudio wybudował w piwnicy drewnianą scenę z drzewem udekorowanym małymi czerwonymi i białymi światełkami, które mogłyśmy zapalać na różne sposoby. Urządzałyśmy tam przedstawienia. Czasami wystawiałyśmy balet, a raz przekształciłyśmy pomieszczenie w przerażający dom nawiedzony przez duchy. Cokolwiek to było, pobierałyśmy opłaty za wstęp, potem zaś szłyśmy z zarobionymi pieniędzmi do Mac's Milka po batoniki Mars, doritos i coca colę.
Podczas sierpniowych burz tańczyłyśmy w kostiumach kąpielowych, bębniąc w puste plastikowe opakowania i wykrzykując "bonga, bonga, bonga!" Oglądałyśmy telewizję i wciągnęły mnie losy nowych przyjaciół w rodzaju Gilligan, Skippera i Marshy, Jana i Cindy oraz Kapitana i pana Spocka.
Moja matka wrzeszczała na ojca, który wyrażał swoją dezaprobatę.
- Nie obchodzi mnie, czy są hippisami, ma przynajmniej prawdziwe, rzeczywiste przyjaciółki! Przecież nie miała normalnego dzieciństwa przy takim ojcu jak ty!
Ale tata naprawdę był niezadowolony i powtarzał:
- Żadnej telewizji i dość sypiania w ich domu.
W porządku, więcej im nie opowiem o najnowszej podróży statku kosmicznego Enterprise i zaproszę Binbeckę oraz Vellaine, aby nocowały u mnie. Lecz one nie chciały. Prawdę powiedziawszy, chociaż wiedziałam, że nie potrafią zamienić się w kotki, by przeleźć przez dziurę w płocie, nigdy nie chciały przejść na moją stronę.
- Ty przyjdź do nas - mówiły. - Tutaj jest lepiej.
Zbliżały się do naszego domu wyłącznie w niedziele, kiedy nasza matka piekła w piekarniku jakieś zwierzę. Przystawały przy wentylatorze pomiędzy naszymi domami i mawiały:
- To pachnie sto razy lepiej niż tofu.
- Ale ja lubię tofu - odpowiadałam. - I miód gryczany, i kuskus, i soczewicę. U mnie w domu nigdy tego nie jadamy.
- Otóż to - kwitowała Vellaine, wdychając smakowitą woń.
- To dlaczego nie przyjdziesz, żeby zjeść z nami? - zaproponowałam.
- Bo nie lubimy twojego domu. Twój ojciec jest straszny - odparła Binbi.
- Anika i Claudio nie byliby zadowoleni - wyjaśniła Vellaine. - Powiedzieli nam, żebyśmy się trzymały z dala od niego.
To mnie wprawiło w zakłopotanie. Oczywiście ja także się go bałam, jednak nikt mi nie mówił, żebym się trzymała z daleka od niego.
- Może byście mnie zaadoptowali - rzekłam kiedyś do Aniki i Claudia.
- Och, obawiam się, że to niemożliwe - powiedziała Anika, przeczesując palcami moje czarne włosy, ale nie próbując mi tego wyjaśnić. - Lecz możesz tu spędzać tyle czasu, ile tylko zechcesz - dodała, pokiwawszy głową ze zrozumieniem.
- Jak nasza siostra - dodała Binbecka.
Czułam się wystraszona, bo tata zazwyczaj był rozgniewany. Podczas kolacji zezował na mnie zamglonymi oczami i mówił rzeczy w rodzaju: "Nie powinna być teraz w łóżku?" albo "Nie karm jej tak, równie dobrze możesz oddać stek psu, ona wcale tego nie docenia".
A na to mama:
- Z każdym dniem coraz bardziej upodobniasz się do twego ojca. Myślałam, że przenieśliśmy się do Kanady, by znaleźć się z dala od niego, ale czuję się tak, jakbym z nim mieszkała pod jednym dachem.
- Nie. O ile pamiętam, było zupełnie inaczej, Corinno - zaoponował ojciec. - To przed tym faszystą, twoim ojcem, chcieliśmy uciec.
- W każdym razie mój ojciec zaszczepił mi jakiś etos pracy - odparła prowokująco.
- Ty! - powiedział z niedowierzaniem. - Ty i etos pracy! Skoro tak, idź i znajdź sobie cholerną pracę! Zobaczysz wtedy, jak to jest być terminatorem i mieć na utrzymaniu niewdzięczną rodzinę!
- Mam przez to rozumieć, że ty się zajmiesz dziećmi? - spytała matka. - Odkąd cię znam, zawsze jesteś przekonany, że nie doceniają cię w pracy. Masz manię prześladowczą, sukinsynu. Jako rodzic pomyślisz pewnie, że twoje własne dzieci rozpętają rewolucję, aby cię zdetronizować.
- W porządku, Corinno. Od jutra zacznę prać ich pieluszki, a ty możesz wyjść i poszukać sobie miłej posadki. Ale nie wracaj do mnie z płaczem, kiedy nic nie znajdziesz, bo brak ci jakichkolwiek kwalifikacji - rzekł gładko.
- Oni już nie noszą pieluszek, ty głupi sodomito. Właśnie pokazałeś, jak bardzo jesteś spostrzegawczy.
- Masz kwalifikacje jedynie do tego, by zostać dziwką! - wrzasnął.
- Ty pieprzony łajdaku! - krzyknęła. Rzuciła garnkiem, który uderzył w ścianę i wylądował w zlewie, po czym nastała cisza przerywana łkaniem Willy'ego, który przywarł do nogi kuchennego stołu.

Rano chodziłam do mojej miłej szkoły. Miałam tam swoje miłe czyste biureczko i moje wspaniałe pióro do pisania w ślicznym nowym zeszycie, pod okiem mojej miłej nauczycielki, pani Kelly. Pani Kelly dała mi książkę, która miała nosić tytuł Moja autobiografia i w której napisałam: "Byłam martwym, sinym dzidziusiem". Trochę ją to zmartwiło, ale dopiero drugi akapit sprawił, że wezwała na rozmowę moich rodziców.
"Mam na imię Thelma i jestem martwym wykrwawionym ciałem, a czasami owadem lub kamykiem w jaskini. Kiedy jestem patyczakiem, moje oczy zwracają się do środka głowy i widzę, że jest tam czerwono i krwawo. Moje ulubione zajęcia to: bycie kucykiem szetlandzkim i chodzenie do szkoły".
Przebywanie gdziekolwiek, byle nie w domu. Przebywanie we własnej wyobraźni albo w innym budynku.
Teraz ojciec był rodzicem, mama zaś wsiadała co ranka na składany rower i jechała pracować jako sekretarka w Ministerstwie Transportu. Tata wyprawiał mnie do szkoły z kawałkiem przypalonej grzanki i zabierał Willy'ego do przedszkola, gdzie pani Elkinburg dawała mu żytnie sucharki i sok pomarańczowy z proszku.
Willy codziennie przynosił do domu rysunek wykonany kredkami. Za każdym razem był to wizerunek niebieskiego smoka, wystawiającego czerwony język, żeby pożreć słońce. "Wykazuje wyjątkowo obiecujący talent - napisała pani Elkinburg na pierwszym świadectwie Willy'ego. - Jednakże jego inspiracja twórcza dziwnie koncentruje się na temacie niebieskiego smoka usiłującego pożreć słońce. Powinno się go zachęcać do rysowania innych obrazków".
- Myślę, że jest opóźniony w rozwoju - stwierdził mój ojciec, przeczytawszy świadectwo.
- Nie bądź głupi - odparła matka. - Nieszczęsnemu chłopcu brakuje odrobiny inspiracji i zachęty. Co widzi po powrocie ze szkoły? Ciebie. Równie dobrze mógłby wracać do trupa. A Thelma też niewiele mu pomaga. Jest bardzo zagubiona w świecie własnej wyobraźni, wydaje jej się, że jest jakimś pluszowym zwierzątkiem.
Mama znała tylko połowę prawdy. Odbierałam Willy'ego z przedszkola, wracając ze szkoły do domu, tata zaś sadzał go przed telewizorem i mawiał: "Gap się i nie zawracaj mi głowy. Tatuś musi pomóc twojej siostrze przy odrabianiu lekcji. Spróbuj zrobić coś pożytecznego, na przykład działania z rachunków, zamiast rysować te swoje okropne dinozaury".
- To jest smok, nie dinozaur - słabo protestował Willy.
A tata na to:
- Już się o tobie nasłuchałem.
Jednak tata wcale nie umiał pomagać mi przy odrabianiu lekcji. Zawsze chciał z tego zrobić zabawę, natomiast ja traktowałam naukę bardzo poważnie. Zawsze chciał być nauczycielem, ilekroć zaś usiłowałam się wtrącić, mówiąc: "Ale pani Kelly nie robi tego w ten sposób", tata odpowiadał: "Ale teraz nie jesteś w szkole pani Kelly. Kobieta nie jest w stanie nauczyć cię wszystkiego. Istnieją rzeczy, których może cię nauczyć tylko twój tatuś".


DZIEWCZYNKA Z WALIZKĄ
- To trudna przemiana - tłumaczyła moja matka. - Naprawdę, ona jest całkiem szczęśliwym dzieckiem. Powinna ją pani zobaczyć w domu.
Lecz pani Kelly najwyraźniej nie była przekonana, ponieważ następnego dnia do naszych drzwi zastukała pani Allen, która przedstawiła się rodzicom jako miejscowa pracownica społeczna, odpowiedzialna za moją szkołę.
- Są jakieś kłopoty? - spytała moja matka, stając przed panią Allen z fałszywym i nerwowym uśmiechem, jaki teraz nazywam jej "angielską miną".
- To tylko rutynowa wizyta - zapewniła pani Allen. - Rozumiemy, że Thelma ma pewne trudności z przystosowaniem się do nowego życia w Kanadzie, i po prostu chcemy w miarę możności pomóc jej w tej przemianie.
- Dziękujemy bardzo, pani Allen, ale myślę, że sami sobie z tym poradzimy. Bardzo ładnie z waszej strony, że wykazaliście taką troskliwość, lecz Thelma uczy się zupełnie nieźle. Widziała pani jej świadectwo? Pod każdym względem doskonałe, choć jest nieco introwertyczna, jeśli chodzi o kontakty z rówieśnikami. Co nie jest ani trochę dziwne, zważywszy na to, że została tak dramatycznie przeniesiona w nowe miejsce, pozostawiając wszystkich swoich dawnych przyjaciół w Zjednoczonym Królestwie.
Wszystkich moich dawnych przyjaciół? Przycupnęłam na szczycie schodów. Oczywiście mamusia nie wiedziała, że spakowałam Ginniger, Janawee oraz Heroin i przewiozłam je przez Atlantyk w małej białej walizce, którą Puff podarowała mi na tę podróż.
- Nie, mamusiu - pisnęłam. - Są tutaj. Nie zostawiłam ich. Tylko tak udawałam, żebyś się na mnie nie gniewała!
- Czy nie powinnaś być teraz w łóżku? - spytała moja matka z dziwnym zaśpiewem, spoglądając na mnie swymi wielkimi oczyma. - Mamusia zaraz do ciebie przyjdzie, ucałuje cię na dobranoc i razem zmówimy paciorek. - Mamusia pocałuje mnie na dobranoc? Przecież to zajęcie tatusia. I paciorek? Czy kiedykolwiek w życiu się modliłam? Czyż religia nie była "żałosnym środkiem uspokajającym dla słabych ludzi", jak zawsze mawiał tatuś? Byłam kompletnie skołowana.
- No cóż, pani Barley. Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas. Ale proszę posłuchać - powiedziała, ściszając głos. - Jeżeli kiedykolwiek odczuje pani potrzebę rozmowy, oto moja wizytówka. - Wsunęła mamie do ręki małą, białą karteczkę i zamykając palce na jej dłoni, lekko ją uścisnęła.
- Ci cholerni Amerykanie z północy! - wrzasnęła moja matka, zamykając za nią drzwi. - Tacy przejęci sprawami innych ludzi i tacy… - Zadrżała przesadnie. Rozejrzała się po domu, wrzeszcząc: - Douglasie, mam nadzieję, że to słyszałeś! Na miłość boską, nie masz nic więcej do roboty poza spakowaniem jej lunchu i sprawdzeniem, czy włożyła czystą koszulkę. Wyobrażasz sobie, że ja dla przyjemności tracę calutką sobotę na prasowanie, żebyście mieli co na siebie włożyć? Mógłbyś przynajmniej sprawdzić, czy wygląda jako tako, kiedy wychodzi do szkoły. Do cholery, przecież nie mogę robić wszystkiego! Ja już nie daję rady, Douglasie! Wywiązuję się z umowy i codziennie rano zrywam się do pracy, a po powrocie do domu i tak co wieczór muszę prać ubrania i zamiatać przeklęte podłogi. Nie podoba mi się, że nie wywiązujesz się ze swojej części umowy. Ja już po prostu nie daję rady. Gdzie jesteś, do diabła?! Douglasie? Douglasie?

Następnego dnia w szkole rozpoznałam w kobiecie szepczącej coś do pani Kelly tę delikatną panią Allen, która wczorajszego wieczoru przyszła do naszego domu. Matka ostrzegła mnie: "Jeżeli ta pani Kelly albo pani Allen zaczną cię o coś wypytywać, powiedz im, żeby poszły do diabła i pilnowały swoich cholernych własnych spraw".
Więc kiedy miła pani Kelly położyła mi dłoń na ramieniu i powiedziała:
- Moja droga Thelmo, ta sympatyczna pani to Patricia Allen, która chciałaby z tobą chwilkę porozmawiać - odparłam: - Mam wam odpowiedzieć, żebyście sobie poszły do diabła i pilnowały swoich własnych cholernych spraw.
- Ufam, że dobry Pan Bóg powołał mnie do czego innego, Thelmo - rzekła pani Allen. - I, prawdę mówiąc, uważam, że twoje szczęście jest moją sprawą. - To powiedziawszy, wyprowadziła mnie z klasy.
Spojrzałam błagalnie na panią Kelly, ona zaś zasznurowała usta i wyartykułowała bezgłośnie:
- Wszystko będzie dobrze.
Chciałam zapytać, co będzie dobrze, ale pani Allen zaproponowała mi mały wspólny spacer dookoła placu zabaw mimo moich protestów, że mam teraz do odrobienia matematykę.
- Wrócisz do tego później - oświadczyła. - Pani Kelly zrozumie. Chciałam wiedzieć, co zrozumie.
Usiadłam na szczycie zjeżdżalni, a pani Allen przysiadła na dole.
- Pani Kelly pokazała mi to, co zapisałaś w swojej autobiografii - zaczęła.
Zdrajczyni, jak mogła.
- Twoje zapiski zrobiły na niej duże wrażenie.
- Och, doprawdy? - spytałam w poczuciu dumy.
- Obie uważamy, że jak na swój wiek zdradzasz duże wyrafinowanie - ciągnęła. - Ale niektóre obrazy są bardzo niepokojące - powiedziała poważnie. - Ciebie także niepokoją? - Skąd bierzesz takie pomysły, Thelmo? - kontynuowała. - Przecież nie z powietrza, jak się domyślam.
- Po prostu z głowy - odparłam, nie mając pewności, o co jej chodzi.
- Większość dziewczynek pisze o swoich zwierzątkach i przyjaciółkach, o swoich mamusiach i o wróżkach - rzekła. - A nie o krwi i śmierci czy o płucach lub innych częściach ciała.
- Ale wróżki nie są prawdziwe! - zaprotestowałam. Zaczynałam się niecierpliwić i podejrzewałam, że pani Allen jest chyba trochę głupawa. Z lekka ograniczona, jak powiedziałby mój ojciec. Chciałam wrócić do klasy pani Kelly i zagłębić się w arytmetyce.
- Czy pani Kelly ma córeczkę? - spytałam panią Allen.
- Nie, nie ma, kochanie, lecz wiem, że bardzo by chciała. Ona naprawdę kocha małe dziewczynki.
A więc o to chodzi. Pani Kelly szuka dla siebie małej dziewczynki. I wybrała mnie! Ma zamiar mnie adoptować!
- Czy mogę już wrócić do klasy? - poprosiłam błagalnie panią Allen, nie mogąc się doczekać, kiedy się znajdę w pobliżu kobiety, która ma zostać moją nową mamusią.
- Jeżeli coś mi obiecasz, Thelmo - odparła z powagą.
- Dobrze. Co? - Za tę radosną nowinę byłam gotowa obiecać jej wszystko, cokolwiek zechce.
- Chcę, żebyś wzięła tę wizytówkę. Poproś panią Kelly o kawałek taśmy i przyklej wizytówkę z tyłu, na okładce twojej autobiografii. Masz tam mój numer telefonu i chcę, żebyś do mnie dzwoniła za każdym razem, gdy poczujesz się przestraszona.
- Jasne. Pewnie - powiedziałam wyrozumiale. Tylko dlaczego kiedykolwiek mam się poczuć smutna czy przestraszona, mając panią Kelly za nową matkę!
Wróciłam do klasy z rozmarzonym wzrokiem i pełna miłości. Prawdę powiedziawszy, nie mogłam się skupić na matematyce, bo pani Kelly siedziała przy swoim biurku, uśmiechając się słodko sponad okładki książki. Nie mogłam oderwać od niej wzroku i gdy podeszła do mnie i spytała szeptem: "Nie możesz się skupić, Thelmo?", mogłam jedynie wdychać jej perfumy o zapachu bzu, starając się opanować chęć wtulenia twarzy w jej szyję. Pragnęłam ją zapewnić, że wszystko jest w porządku, że nie musi już udawać, ale wiedziałam, że ze względu na pozostałe dzieci w klasie nadal nie może się zdradzić.
Po lekcjach ociągałam się z wyjściem, zbierając pióra i ścierając z tablicy reguły gramatyczne. Czekałam, aż pani Kelly powie: "Nie ma potrzeby, żebyśmy wstępowały do twego domu przy Merton Street, Thelmo. Twoi rodzice są zadowoleni z takiego obrotu sprawy, a ja kupiłam ci całą garderobę, mnóstwo bucików i ubranek. Chodźmy do domu". Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Zaproponowałam, że zaniosę jej książki do samochodu, volkswagena garbusa. Podziękowała mi i powiedziała, że zobaczymy się następnego dnia.
- Niech się pani nie martwi, pani Kelly - rzekłam. - Ja rozumiem. Najważniejsza jest dyskrecja. - I ciężkim krokiem ruszyłam ku Merton Street, pozostawiwszy panią Kelly, która myślała: "Jakież to niesamowicie dziwaczne dziecko".
Może pani Kelly jest nieśmiała, zastanawiałam się. Może musi zapytać o zgodę swego męża, ale na wszelki wypadek spakowałam zmianę czystej bielizny, koszulę nocną oraz Misia i Blondie do mojej małej białej walizki, którą wsunęłam pod łóżko. Postanowiłam zostawić Janawee i zabrać ze sobą tylko Heroin. Ginniger w zasadzie zlała się ze mną w jedno jestestwo, więc co do niej nie musiałam podejmować żadnej decyzji. Ale Janawee tak bardzo się mazała, że powiedziałam do Heroin:
- Sądzę, iż któraś z was będzie musiała z nią zostać, ty albo Ginniger, a Ginniger żyje w moich rękach, ja zaś będę potrzebowała rąk w moim nowym domu.
Było mi przykro, jednak Heroin zrozumiała, o co chodzi, ponieważ była przecież tą silną.
Lecz każdy następny dzień tygodnia przebiegał tak samo. Zwlekałam po lekcjach, a pani Kelly uśmiechała się do mnie i mówiła, że lepiej, abym już wracała do domu. To znaczy na Merton Street. A potem, ponieważ wracałam późno i tatuś się niecierpliwił, bo chciał mi pomóc w odrabianiu lekcji, mówił mi, że jestem złą uczennicą, i kazał mi się kłaść, żeby mnie ukarać. Ale ja już się nie przejmowałam. Pozwalałam mu na robienie tych jego obrzydliwości i marzyłam o pani Kelly, i myślałam sobie, że już wkrótce nie będzie mógł mi tego robić.
Wepchnęłam brukselkę do purče ziemniaczanego i mama zawołała:
- Przestań się bawić jedzeniem, Thelmo. Doprawdy, zachowujesz się jak zwierzę.
Jednak ja już się nie przejmowałam, bo wkrótce moja prawdziwa mamusia zabierze mnie do mojego prawdziwego domu i nie będzie tak na mnie wrzeszczała. A Corinna będzie sobie mogła krzyczeć na Willy'ego.
W piątek pomyślałam, że to musi być ten dzień, bo pani Kelly nie zostawi mnie przecież na Merton Street na jeszcze jeden cały weekend. Więc zabrałam do szkoły swoją małą białą walizkę i pani Kelly, która ją natychmiast zauważyła, zatrzymała mnie w drzwiach i zapytała, co mam w tej walizce.
- Kilka najniezbędniejszych rzeczy - odparłam, uśmiechając się do niej konspiracyjnie, i pobiegłam, aby dogonić dzikusów wychodzących na dwór.
Tego popołudnia, gdy wsiadła do samochodu, stanęłam przy jej volkswagenie garbusie, spojrzałam na nią rozpaczliwym wzrokiem i spytałam:
- Nie adoptuje mnie pani?
- Och, kochanie. A więc o to chodzi? Biedne maleństwo. Skąd ci przyszło do głowy, że cię z