Boża witamina C dla cierpiących dusz

  • szt.
  • 25,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Kathy Collard Miller i D. Larry Miller przemawiają w kraju (Stanach Zjednoczonych) i za granicą, zarówno osobno, jak i razem, na spotkaniach dla par oraz podczas innych imprez. Larry szczególnie wykłada na spotkaniach mężczyzn, a Kathy - kobiet. Przez dwadzieścia pięć lat Larry pilnował przestrzegania prawa, a obecnie pracuje dla agencji śledczej w Orange County w Kalifornii. Kathy jest autorką dwudziestu dziewięciu książek, m.in.: Healing the Angry Heart, Help for Hurting Moms, Your View of God… God's View of You, Sure Footing in a Shaky World oraz serii biblioznawczej Daughters of the King. Opublikowała przeszło sto artykułów w “Decision", “L.A. Times", “Christian Parenting Today", “Today's Christian Woman", “Virtue" i wielu innych czasopismach. Jest redaktorem “The Christian Communicator" i wykłada na seminariach dla pisarzy. Jako wykładowca CLASS (Christian Leaders, Authors, Speakers Seminar) uczy technik i umiejętności efektywnej komunikacji. Kathy i Larry opowiadali historię uzdrowienia ich małżeństwa w licznych programach radiowych i telewizyjnych. Boża witamina “C" dla cierpiących dusz jest kolejną książką z serii “Boża witamina »C« dla ducha…". Ten zbiór opowieści wziętych z prawdziwego życia wyraża głębię Bożej miłości do nas w chwilach, gdy jej najbardziej potrzebujemy. Zawiera inspirujące i ożywcze myśli takich uznanych pisarzy chrześcijańskich, jak Max Lucado, Cynthia Heald, Charles Swindoll i Barbara Johnson. Wśród tematów znajdują się: śmierć, rozwód, bankructwo i choroba.

Rok wydania: 2004
Stron: 302
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Justyna Grzegorczyk

Fragment tekstu:

MILSZY NIŻ MIŁY


W latach siedemdziesiątych książka i film Francisa Schaeffera Jak zatem mamy żyć? wzbudziły w Chicago powszechną sensację. Tak więc i ja dołączyłem do przeszło czterech tysięcy widzów w Aerie Crown Theater w McCormick Place, aby zobaczyć film.
Na tym seansie był również obecny doktor Schaeffer i po zakończeniu filmu ten wielki filozof i myśliciel chrześcijański odpowiadał na pytania widowni.
W pewnym momencie z balkonu odezwał się młody mężczyzna. Pytanie zadawał urywanym, prawie niezrozumiałym, bełkotliwym głosem. Można się było domyślić, że cierpi na porażenie mózgowe. Doktor Schaeffer przymknął oczy, żeby się skoncentrować, podczas gdy pytanie ciągnęło się długie minuty. Zrozumiałem z tego może jedną czwartą.
Kiedy mężczyzna skończył, doktor Schaeffer rzekł:
- Przykro mi. Nie zrozumiałem trzech ostatnich słów.
Młodzieniec powtórzył je.
- Przepraszam - powiedział doktor Schaeffer - ale poproszę jeszcze raz ostatnie słowo.
Gdy młodzieniec je powtórzył, doktor Schaeffer przytoczył sam całe pytanie i odpowiedział na nie z szacunkiem, poświęcając mu tyle czasu, co pozostałym. Młodzieniec zadał kolejne, równie długie pytanie, a wówczas niektórzy z widowni zaczęli kręcić głowami, jakby irytowali się, że zabiera tyle czasu.
Tymczasem doktor Schaeffer powtórzył cały proces, upewniając się, że wszystko dobrze zrozumiał, i ponownie udzielił wyczerpującej odpowiedzi. Uderzyło mnie, że był bardziej uprzejmy, niż wymagała tego sytuacja. Mógł poprosić, aby ktoś inny przetłumaczył mu pytanie. Mógł porozmawiać z młodzieńcem później. Jednak w tym pozornie nieważnym incydencie potwierdził wszystko, o czym pisał w książce.
Był bardziej miły, niż wystarczyłoby w tej sytuacji.
Kilka lat temu moja żona i ja braliśmy udział w konferencji dla pisarzy. Byliśmy w barze i rozmawialiśmy z miejscowym pastorem i jego żoną. W pewnym momencie do naszego stołu podjechała pani na wózku, cierpiąca na porażenie mózgowe. Ktoś położył przed nią tacę z jedzeniem.
Pastor powitał ją, jakby jej przyłączenie się do nas stanowiło dla niego największą atrakcję dnia. Przedstawił ją wszystkim wokół i żartował z nią. Z rozmowy wynikało, że poznali się zaledwie dwa dni temu.
Wszyscy siedzieliśmy, starając się jej nie zawstydzać i nie patrzeć, jak rozrzuca jedzenie wokół talerza. Przeważnie nie trafiała łyżką do ust i brudziła sobie twarz. Jej nowemu przyjacielowi, pastorowi, jednak to nie przeszkadzało.
Nie odwracał wzroku. Bez ceregieli przyłożył swoją łyżkę do brzegu jej talerza, aby mogła nabrać duszone ziemniaki, nie zrzucając ich. Patrzył na nią, prowadząc rozmowę, i kiedy zbyt dużo jedzenia zbierało się na jej twarzy, ostrożnie wycierał ją własną serwetką.
Byłby wystarczająco uprzejmy, rozmawiając z nią i traktując jak równą sobie. Jednak on ją nakarmił, zaopiekował się nią i pomógł jej, nie robiąc z tego przedstawienia. Był milszy niż miły.
Jerry Jenkins

NIEPRAWDOPODOBNE RYZYKO


Poślubienie Raya Franza było spełnieniem moich marzeń. Łzy wdzięczności płynęły mi z oczu, gdy 3 lipca 1987 roku stanęliśmy w kręgu z jego dwiema córeczkami. Nigdy nie są- dziłam, że będę miała męża, a co dopiero rodzinę.
Byłam już wcześniej mężatką. Pewnego dnia, po ośmiu latach małżeństwa, stwierdzono u mnie stwardnienie rozsiane. Myślałam, że nasza miłość przeniesie nas przez wszystko. Jednak minęło jeszcze kilka lat i mąż w ciągu zaledwie paru miesięcy porzucił posadę pastora, studia doktoranckie i mnie. Miał romans z moją przyjaciółką. Jego zdrada dotknęła mnie do głębi. Czułam się jak ziarnko piasku pod ciężkim butem. Chciałam nawet odebrać sobie życie. Z całych sił jednak uczepiłam się Boga, jakbym wisiała na krawędzi Wielkiego Kanionu.
Po piętnastu latach od ślubu mąż wystąpił o rozwód. Nie było to po mojej myśli. Ktoś zapytał mnie, jak jeszcze mogę wierzyć w Boga po tym wszystkim, czego doznałam od męża. Odparłam wtedy: "Podobnie jak mamy wolny wybór, by przyjąć lub odrzucić Jezusa, tak wszyscy codziennie dokonujemy wyboru, czy iść za Nim, czy pójść własną drogą. To nie Bóg mnie porzucił, lecz człowiek". Po roku mąż przeprosił mnie za to, że prawie mnie zniszczył i zerwał nasz związek, ale nie chciał już go odnowić.
Kawałek po kawałku Pan zaczął składać mnie na nowo, jakby zlepiał jakimś superklejem. Postanowiłam głosić innym w mowach i śpiewie, że warto ufać Bogu. Jednak ilekroć pytano mnie, czy jest jakiś nowy mężczyzna w moim życiu - odpowiadałam: "Potrzebuję czasu". Tak naprawdę to brakowało mi wiary, że w ogóle istnieje mężczyzna godny zaufania.
Kilka lat po rozwodzie, kiedy wraz z przyjaciółką powoli szłam z parkingu do kościoła na śniadanie dla samotnych, do- łączył do nas wysoki, przystojny mężczyzna. Gawędziliśmy parę minut. Za tydzień, w następną niedzielę, znowu podszedł do mnie i rozmawialiśmy chwilę podczas przerwy.
Następnego dnia wieczorem, kiedy grałam nowo skomponowane przez siebie piosenki mojej przyjaciółce Anne, zadzwonił telefon.
- Cześć, jestem Ray Franz ze śniadania dla samotnych. Rozmawialiśmy wczoraj, pamiętasz? Zastanawiam się, czy nie zechciałabyś pójść ze mną do kina?
Powiedziałam uprzejmie, że jestem zajęta i że oddzwonię później, następnie wróciłam do pianina.
- Anne, przecież nawet go nie znam!
- Nie poznasz go, Jo, jeśli z nim najpierw nie porozmawiasz!
Więc porozmawiałam. Przez czterdzieści pięć minut Ray i ja zadawaliśmy sobie pytania. Odkrywaliśmy na przykład, że oboje lubimy jeździć na rowerze.
- Jeżdżę z przyjaciółką na tandemie.
Oboje lubiliśmy piesze wyprawy.
- Jestem przyzwyczajona do plecaka. Choć teraz muszę często odpoczywać, jednak chodzę na wędrówki, gdy tylko mam okazję.
I oboje lubiliśmy jeździć na nartach.
- Czy widziałeś kiedyś narty przypięte do kul? Takich właśnie używam, ale Bóg mi pobłogosławił i zjeżdżam sprawnie.
Byłam pewna, że Ray czegoś nie rozumie.
- Ray, pewnie nie wiesz, że mam SM?
- Nie, a co to jest? - spytał. Mina mi zrzedła. Wyjaśniłam mu, co to za choroba, i dałam sposobność wycofania się z propozycji randki. Jednak on nie chciał zrezygnować. Szczególnie zaintrygowało mnie to, że Ray był ojcem od sześciu lat samotnie wychowującym dwie córeczki.
W środku tygodnia Ray był na lunchu ze swoim współpracownikiem, którego żona też chorowała na SM.
- Nie wiem, ile potrafisz wytrzymać - powiedział mu. - Moja żona to dla mnie radość życia, ale nie chciałbym cię oszukiwać. SM powoduje, że życie czasami jest nieprawdopodobnie trudne. W twojej sytuacji radziłbym, żebyś nie umawiał się z tą kobietą.
Na pierwszej randce rozmawialiśmy przez sześć godzin bez przerwy. Po kilku dniach umówiliśmy się na obiad razem z jego córkami. Melissa, wtedy siedmioletnia, spojrzała mi w oczy i zapytała: - Będziesz moją nową mamusią?
Rumiana twarz Raya stała się buraczkowa.
Więź między nami szybko się zacieśniała. Materiały o SM, które poleciłam przeczytać Rayowi, były otrzeźwiające, jednak, ku memu zdziwieniu, powiedział, że moja choroba nie będzie dla niego decydującym czynnikiem.
- Ludzie, którzy są zdrowi, chorują albo ulegają wypadkom. W życiu nie ma żadnych gwarancji.
Bardziej znaczący był fakt, że żona Raya odeszła i że ja także byłam porzucona. Czy jest możliwe, żebyśmy mogli znowu komuś zaufać?
Wkrótce rozwinęło się w nas silne, wzajemne zaangażowanie.
Pewnego dnia Ray, jadąc na rowerze w kanionie, słuchał nagrania jednej z moich piosenek, zatytułowanej Victory. Nagle poczuł, jak jego duszę ogarnia spokój. Jego ciało owiewał ciepły wiatr. W dniu moich urodzin zrobił mi niespodziankę i oświadczył się. Bóg odpowiedział na nasze osobiste modlitwy darem nadziei i obietnicą.
Przez ostatnie dziesięć lat, mimo że różne emocjonalne wyzwania groziły rozbiciem naszej rodziny, a fizyczne choroby podkopywały miłość, pozostaliśmy wierni przyrzeczeniu. Ray nie przestaje mnie zaskakiwać. Ostatnio na zarezerwowanym przez niego stoliku w naszej ulubionej restauracji czekał na mnie w wazonie bukiet długich czerwonych róż. Każda róża wyobrażała jeden rok naszego wspólnego życia. Ciągle ogarnia nas wdzięczność, że podjęliśmy to nieprawdopodobne ryzyko, by znowu zaufać.
Jo Franz

ODNOWIONE SIŁY


Wczesnym rankiem pewnego jasnego lipcowego dnia na farmie… karmiąc jak zwykle kucyki… już prawie skończyłem… gdy nagle… zawrót głowy i obrzydliwa słabość… nie mogłem się niczego uchwycić… uderzałem o każdą belkę metalowego ogrodzenia po kolei… a potem upadłem na twardą jak skała ziemię… zupełnie sparaliżowany, nie mogłem się ruszyć… umysł, oczy, uszy i głos jeszcze funkcjonowały… krzyki o pomoc nie docierały do domu… mijały nieskończenie długie minuty, a ja leżałem płasko, z twarzą zwróconą ku błękitnemu porannemu niebu.
Tak skończyła się moja kariera architekta i życie, które dotąd znałem i które dawało mi tyle radości. Leżąc, modliłem się do Boga i Zbawiciela o całkowite wyzdrowienie. Prosiłem Go, że gdyby to nie było możliwe i miałbym stać się ciężarem dla moich ukochanych, to lepiej niech wszystko skończy się teraz, zaraz. Dwa jastrzębie zatoczyły nade mną koło, szybowały bez wysiłku w górze, być może tak samo zdumione tym, co dzieje się z człowiekiem w dole, jak on sam. Nigdy wcześniej nie pragnąłem tak bardzo latać.
Wylew może zakończyć się w różnoraki sposób - począwszy od całkowitego wyzdrowienia do jego zupełnego braku lub czegoś pomiędzy. W moim przypadku powróciła władza w lewym boku, ale prawy wydawał się stracony. Zawsze miałem w sobie wiarę, zatem postanowiłem złożyć całą nadzieję w Panu i zaufać, że przywróci mi siły. Przez dziesięć dni leżałem w szpitalu niczym potłuczone skorupy, podłączony do rurek, otoczony kroplówkami, lekami i probówkami. Następne trzydzieści dni spędziłem na oddziale rehabilitacji. Kosztem straszliwego wysiłku palce u rąk i stóp stopniowo zaczęły się zginać. Ręce i nogi z wolna zaczęły wykonywać niezgrabne i ograniczone ruchy. Dzięki pomocy pielęgniarza i z balkonikiem postawiłem pierwsze niezgrabne kroki. Godziny ćwiczeń odbudowały siły, koordynację ruchów i zdolność poruszania się.
Po każdej sesji terapeutycznej byłem ogromnie wyczerpany, ale czułem, że powracające siły pochodzą od Tego, w którym pokładałem wiarę.
Obecnie, dwadzieścia miesięcy po wylewie, mogę pokonywać niedalekie odległości bez laski i coraz lepiej, choć w ograniczonym stopniu, potrafię poruszać ręką. Nie tylko karmię konie, ale nauczyłem się lewą ręką rzeźbić indiańskie bębenki, które sprzedaję w galeriach sztuki. Przekonałem się, że słowa "latać" lub "biegać" mają znaczenie bardzo względne. Każdy drobny kroczek do wyzdrowienia jest dla mnie lotem na nowe wysokości. Każdy ranek przynosi nowe siły, bym mógł ćwiczyć w ciągu dnia. Kiedy przez większość dnia musiałem leżeć, każdy nowy niezgrabny krok stawał się dla mnie prawdziwym biegiem.

Jerry L. Weaver

MATKA OPŁAKUJE STRACONĄ SZANSĘ


Dwunastego stycznia 1994 roku… miałam tyle rzeczy do zrobienia… zakupy, pranie, telefony, listy, rozpakowanie walizek. Mąż i ja właśnie wróciliśmy z Niemiec i mieliśmy tyle zaległych spraw. Prowadziłam też własny interes, a styczeń był ostatnim miesiącem, kiedy mogłam zarobić na promocyjną podróż do Australii. Postanowiłam zdobyć tę podróż dla siebie i Gary'ego. Ale Bóg wobec mojego życia miał inne plany i musiałam odebrać ważniejszą lekcję. Tego dnia czułam się wyjątkowo zmęczona, myślałam, że źle zniosłam podróż samolotem i tylko potrzebuję aklimatyzacji. Byłam tak zmęczona, że nie potrafiłam załatwić żadnej pilnej sprawy z mojej listy. Postanowiłam więc uciąć sobie drzemkę. Obudziłam się jeszcze bardziej zmęczona niż przedtem. Tyle do zrobienia i tak mało sił…. Poszłam z powrotem do łóżka.
Żadnej z tych pilnych spraw nie załatwiłam ani tego dnia, ani przez najbliższy rok. Tej nocy odwieziono mnie karetką do szpitala i spędziłam tam następne cztery i pół miesiąca. Stwierdzono u mnie meningicoccal toxemia (zatrucie bakterią meningicoccus), rzadką formę zapalenia opon mózgowych, która atakuje tkanki i mięśnie.
W tym czasie, szczególnie podczas dwóch pierwszych miesięcy, gdy trwałam zawieszona między życiem a śmiercią, miałam dużo czasu, by przemyśleć swoją listę "pilnych" spraw. Wobec tej długiej listy byłam bardzo krytyczna. Czy zakupy albo pranie są tak ważne? Nie, mieliśmy jedzenie i czyste ubrania w domu. A co z pocztą czy telefonami? One będą zawsze. Tej nocy o mało nie umarłam. W jaki sposób spędziłam swój ostatni dzień?
Przypominam sobie, że kazałam dzieciom iść pobawić się na podwórko. Wiem, że powiedziałam im, że jestem zajęta. Kiedy najmłodsze poprosiło, by mu poczytać, odparłam: "Za minutę". "Czy możemy iść do parku?", spytało najstarsze. "Może jutro", odparłam. Problem w tym, że tego jutra mogło już nie być. Odłożyłam naprawdę ważne rzeczy, aby zająć się sprawami przyziemnymi, i prawie zapomniałam, na czym rzeczywiście polega życie.
Żałuję, że nie zagrałam w piłkę tego 12 stycznia, ponieważ nie widziałam potem swoich dzieci przez dwa miesiące. Nie mogłam ich przytulić przez prawie rok i nigdy już nie będą mogły mi usiąść na kolanach. Nigdy już nie pobiegnę z nimi ani nie pogram w baseball, ani nie pojeżdżę na deskorolce. Amputowano mi nogi i palce u rąk, aby ratować życie i zatrzymać dalszy rozwój choroby.
Jednak miałam szczęście; dostałam drugą szansę. Teraz, kiedy mnie pytają: "Poczytasz mi?", odpowiadam: "Z przyjemnością". A kiedy proszą: "Może pójdziemy do parku?", wyprzedzam ich w drodze do samochodu - na swoim wózku.
Kalectwo nauczyło mnie, żeby nigdy nie brać niczego - a zwłaszcza nikogo - za oczywistość. Pragnę wykorzystać każdą okazję, by zmieniać swe życie na lepsze. Nauczyłam się spędzać czas z ludźmi, których kocham. Teraz już wiem, że jest dzisiaj, ale jutra może nie być. A jeśli będzie, to może przynieść zmiany, które nie pozwolą mi robić tego, co mogę robić dziś. Nie chcę ryzykować. Postanowiłam cieszyć się błogosławieństwami, które Bóg mi daje, i wykorzystać każdą najmniejszą chwilę, najlepiej jak można.
Patty Kolb

GDZIE SIĘ PODZIAŁY TE WSPOMNIENIA?


To zakradło się do naszego życia, jak złodziej w nocy, wolno i po cichu. Mój mąż, John, który był wykładowcą w kalifornijskim college'u, przeszedł na emeryturę w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Następnego lata zaczęliśmy zauważać zmiany w jego zachowaniu. Nie poszedł na spotkanie, zapominał nazwiska albo wyrazu, nie kończył zdania. Jego stan zaczął się pogarszać. Do utraty pamięci dołączyła nieumiejętność utrzymania porządku. Trudno mi było w to uwierzyć, trudniej się z tym pogodzić, a jeszcze trudniej sobie z tym poradzić.
To ostatnie ujawniło się szczególnie ostro w czasie trzęsienia ziemi w Whittier, w Kalifornii. John właśnie włożył kubek z mlekiem do mikrofalówki, aby je sobie podgrzać. Kiedy nacisnął guzik "start", nastąpiło trzęsienie ziemi. Ściany zachwiały się, pootwierały szafki, talerze wypadły na podłogę. Pobiegłam do kuchni. John stał w drzwiach okropnie przestraszony. Potrafił tylko wydusić z siebie: "Ja tego nie zrobiłem! Ja tylko nacisnąłem guzik i to wybuchło!" Próbowałam go przekonać, że nie zrobił nic złego… że to trzęsienie ziemi. Ale żadne tłumaczenia nie pomagały. Z uporem powtarzał: "Ja tylko nacisnąłem guzik".
Wiedziałam, że jeśli mam sobie poradzić z jego chorobą, to muszą nastąpić pewne zmiany. Nasze dzieci mieszkały na czterech akrach niedaleko Yosemite National Park w Kalifornii. Pomyślałam, że rozsądniej będzie przeprowadzić się bliżej rodziny. Rozum podpowiadał, że to mądra decyzja, ale serce mówiło "nie". Jak możemy wyrwać się z korzeniami z miejsca, w którym upłynęło całe nasze życie? To w ścianach tego domu czułam się bezpiecznie.
Pewnej nocy chodziłam po naszym długim korytarzu tam i z powrotem, bardzo zmartwiona. "Nie potrafię się na to zdobyć. Po prostu nie potrafię! Boże, pomóż mi!" Nagle poczułam, jak okrywa mnie spokój niczym ciepły koc podczas chłodnej nocy.
Niedługo potem sprzedałam dom i przeprowadziliśmy się do domku gościnnego na działce naszego syna. Domek zaspokajał wszystkie nasze potrzeby. John był zadowolony, więc ja także.
Na szczęście John nie był świadom tego, co się z nim dzieje. Fizycznie czuł się dobrze. Z radością grabił liście i utrzymywał podwórko w czystości. Mały dom otaczało trzydzieści dziewięć dębów, zatem pracy nigdy Johnowi nie brakowało. Jednakże trzeba go było uważnie obserwować, ponieważ gdy poczuł zmęczenie, po prostu kładł się na ziemi i zasypiał.
Ostatnie lata były trudne. Pamięć zupełnie zaczęła Johna zawodzić. Nie poznawał już syna i nazywał go "staruszkiem, który mieszka w dużym domu". Kiedy odwiedziła go córka, zapytała: "Tato, poznajesz mnie?" Uśmiechnął się i odparł: "No, wie pani, miałem tylu uczniów, nie mogę pamiętać wszystkich nazwisk".
Przestał także i mnie poznawać. Pewnego dnia chwycił Biblię z moim imieniem na wierzchu i zapytał: "A to kto?" Wyjaśniłam mu, że to ja, jego żona. Spojrzał zdumiony i spytał: "Czy my jesteśmy legalnym małżeństwem?" Jak można tak całkowicie zapomnieć pięćdziesiąt lat małżeństwa?
Zatem nauczyłam się dawać sobie radę. Zamontowałam okiennice, żeby nie mógł w nocy wyjść na zewnątrz. Chowałam zapałki. Lubił układać drwa w kominku, ale ostatnio zaczął wrzucać za dużo kłód.
Pewnej nocy, o godzinie trzeciej, obudził się i wymknął do kuchni. Zaczął sobie przyrządzać śniadanie. Pomieszał kaszę, płatki owsiane, masło orzechowe, kisiel, przyprawy, sos sojowy i kakao. Na wierzchu posypał wszystko nieuprażoną kukurydzą. Obudziłam się w samą porę, żeby mu przerwać. Nauczyłam się zamykać lodówkę na kłódkę i chować popcorn.
Postanowiłam się nie poddawać. Stwierdziłam, że dzięki Bożej pomocy, bez względu na to, co się stanie, będzie to dla mnie rok zdumienia. Któregoś dnia przyniosłam do domu maślane bułki z makiem. Zostawiłam je na stole w kuchni. Kiedy wróciłam, znalazłam zlewozmywak pełen kawałków pieczywa i okruchów. Zapytałam Johna, co się stało, a on mi odpowiedział: "Było w nich pełno małych mrówek". Ha! Walczyłam dalej.
Pewnego ranka obudziłam się wcześnie. Stojąc na ganku, obserwowałam, jak znika srebrna tarcza księżyca, a pojawia się słońce. Był piękny, wiosenny, majowy dzień, cały skąpany w perlistym słońcu. Wtedy to się stało. Na kilka krótkich chwil mgła w umyśle Johna rozwiała się. Wyszedł do ogrodu, zerwał pięć złocistych maków, przyniósł mi je i powiedział: "Jesteś aniołem. Kocham cię".
Gdybyście mnie zapytali o definicję miłości, odparłabym natychmiast: "Miłość to pięć złocistych maków".
Te pięć złotych maków stało się dla mnie prawdziwym dziedzictwem miłości. Piętnastego maja, na dwa tygodnie przed swoimi dziewięćdziesiątymi trzecimi urodzinami, obudził się wcześnie i powiedział, że czuje ból w ramieniu. Pomogłam mu włożyć szlafrok i pantofle i posadziłam go na łóżku. Oparł głowę o mnie i w jednym ułamku sekundy już go nie było. Teraz znajdował się bezpiecznie "w domu".
Otoczona rodziną, przyjaciółmi i zajęta papierkową robotą nie miałam czasu na żałobę. Jednakże pojawiła się później, kiedy po raz pierwszy napisałam na dokumencie słowo "wdowa". Zrozumiałam, że śmierć Johna jest czymś nieodwołalnym. Moje ręce, które były ciągle zajęte troszczeniem się o niego, teraz zostały puste. Postanowiłam znaleźć sobie nowy cel. Moimi przyjaciółmi zawsze były książki, stwierdziłam więc, że i ja napiszę książkę. Byłam przyjemnie zaskoczona, kiedy odkryłam, że cząstki i skrawki mojego życia zostały dobrze przyjęte i opublikowane.
To prawda, my, ludzie starsi, wiemy, że nadal istnieją góry, na które można się wspinać, i doliny, które można przemierzać, lecz dzięki Bożej łasce dokonaliśmy już wielkiego wyczynu!
Ha! I kto mówi, że życie kończy się po osiemdziesiątce?

Ina C. Strain