Charlie i fabryka czekolady

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Pan Wonka ma pomysły doprawdy nie z tego świata: w swej sławnej fabryce czekolady wymyśla niesłychane smakołyki, ale nikt jeszcze nie był w środku ani nie widział pana Wonki! Charlie Bucket nie może uwierzyć w swoje szczęście, kiedy znajduje Złoty Talon, który pozwala mu zwiedzić wspaniała fabrykę. Ale i tak nawet nie przeczuwa, jakie go jeszcze czekają niespodzianki!

Rok wydania: 2004
Stron: 192
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Jerzy Łoziński

Fragment tekstu:

Dla Theo

 

W książce występuje pięcioro dzieci:

AUGUSTUS GLOOP
łakomczuch

VERUCA SALT
dziewczynka rozpuszczona przez rodziców

VIOLET BEAUREGARDE
dziewczynka przez cały dzień żująca gumę

MIKE TEAVEE
chłopiec, który nieustannie ogląda telewizję


oraz
CHARLIE BUCKET
nasz bohater

 

1. Pojawia się Charlie

 

 

Tych dwoje staruszków to ojciec i matka pana Bucketa: dziadek Joe i babcia Josephine.
A  tych dwoje staruszków to ojciec i matka pani Bucket: dziadek George i babcia Georgina.
Oto pan Bucket. A to pani Bucket.
Państwo Bucket mają synka, który nazywa się Charlie Bucket.

A oto i sam Charlie.
Hej!
Heja!
Hejka!
Charlie bardzo się cieszy, że was poznał.
Cała rodzina - sześcioro dorosłych (jeśli chcecie, sami policzcie) i mały Charlie Bucket - mieszka w niedużym domku na skraju wielkiego miasta.
Domek był zdecydowanie za mały dla tylu osób i wszystkim mieszkało się w nim bardzo niewygodnie. Były tam tylko dwa pokoje i tylko jedno łóżko. Łóżko odstąpiono czworgu dziadków, tacy byli starzy i zmęczeni. Tak zmęczeni, że w ogóle z niego nie wstawali.
Dziadek Joe i babcia Josephine zajęli jedną stronę, a dziadek George i babcia Georgina - drugą.
Państwo Bucketowie oraz Charlie spali w drugim pokoju na materacach.
W lecie nie było to takie złe, ale w zimie po podłodze hulały zimne wiatry i spało się okropnie.
W ogóle nie było mowy, żeby sobie mogli kupić lepszy dom czy chociażby jeszcze jedno łóżko - byli na to za biedni.
Z całej rodziny pracował tylko pan Bucket. W fabryce pasty do zębów siedział przy taśmie i umieszczał nakrętki na napełnionych wcześniej tubkach. Takie osoby nigdy jednak nie dostają dużej pensji, nawet więc gdy pan Bucket się wytężał, nawet gdy umieszczał nakrętki najszybciej jak potrafił, i tak nigdy nie starczało pieniędzy, żeby kupić choć połowę rzeczy potrzebnych dla tak dużej rodziny. Albo przynajmniej porządne jedzenie. Jedyne, na co mogli sobie pozwolić, to chleb z margaryną na śniadanie, gotowane ziemniaki i kapusta na obiad, a kapuśniak na kolację. W niedzielę było odrobinę lepiej i wszyscy niecierpliwie jej wyczekiwali - chociaż bowiem potrawy były takie same, to każdy mógł dostać dokładkę.

Bucketowie nie umierali, rzecz jasna, z głodu, wszyscy jednak - obaj dziadkowie, obie babcie, ojciec Charliego, mama Charliego, a zwłaszcza sam Charlie - od rana do wieczora czuli ssanie w żołądkach.
Charlie znosił to najgorzej. I chociaż ojciec i matka często rezygnowali z obiadu czy kolacji, oddając je synkowi, i tak nie wystarczało to rosnącemu chłopcu. Ciągle myślał o czymś bardziej sycącym niż kapusta i kapuśniak, a najbardziej ze wszystkiego marzył o… CZEKOLADZIE.
Idąc rano do szkoły, Charlie widział piętrzące się na wystawie sklepowej wielkie bloki czekolady; zatrzymywał się wtedy i przyciskając nos do szyby, gapił się na nie, a w ustach zbierała mu się ślina. W ciągu dnia nie raz i nie dwa koledzy w szkole wyciągali z kieszeni czekoladowe batoniki i zjadali je ze smakiem, co dla niego było, wierzcie mi, prawdziwą torturą.
Charlie Bucket tylko raz do roku - w swoje urodziny - mógł posmakować czekolady. Cała rodzina oszczędzała na ten wyjątkowy dzień, gdy Charlie otrzymywał w prezencie niewielką czekoladkę, która w całości była tylko dla niego. Każdego z tych wspaniałych urodzinowych poranków umieszczał prezent w małej drewnianej skrzyneczce z takim namaszczeniem, jak gdyby był to kawałek złota, i przez kilka następnych dni tylko mu się przyglądał, nawet nie dotykając. Kiedy w końcu już nie mógł się powstrzymać, odwijał kawałeczek opakowania, które odsłaniało kawałeczek czekoladki, a Charlie brał tylko maciupeńki okruszek, aby poczuć, jak powoli rozpływa się na języku wspaniała słodycz. Następnego dnia brał kolejny okruszek i tak dalej, a w ten sposób czekoladka starczała mu na więcej niż miesiąc.
Nie powiedziałem wam jednak jeszcze, co stanowiło dla Charliego torturę większą niż cokolwiek innego, większą niż widok bloków czekolad w witrynie czy batoników w rękach kolegów. Była to dla niego tortura większa, niż możecie sobie wyobrazić, a chodziło o to, że w pobliżu, widoczna z okien jego domu, znajdowała się OGROMNA FABRYKA CZEKOLADY!
Tylko sobie wyobraźcie!
Zresztą "ogromna" to za mało powiedziane. Była to największa i najsławniejsza na całym świecie fabryka! Była to FABRYKA WONKI. Jej właściciel, Willy Wonka, był największym w dziejach producentem czekolady. Jakież to było wspaniałe, a zarazem tajemnicze miejsce! Wejścia bronił wysoki mur z żelazną bramą, z wysokich kominów buchał dym, a gdzieś ze środka dochodziły dziwne piski i gwizdy. Na dobre pół mili dookoła fabryki wisiał w powietrzu ciężki, gęsty zapach roztopionej czekolady!
Dwa razy dziennie, w drodze do i ze szkoły, Charlie Bucket musiał przechodzić obok bramy fabryki. A kiedy przechodził, zwalniał kroku, wysoko zadzierał nos i głęboko się zaciągał cudownym aromatem.

Ach, cóż to była za czarowna woń!
Ach, i jakże Charlie pragnął zobaczyć, jak wygląda wnętrze fabryki!

 


2. Fabryka pana Willy'ego Wonki

Wieczorami, po kolacji złożonej z kapuśniaku, Charlie zawsze szedł do pokoju swoich dziadków, aby najpierw posłuchać ich opowieści, a potem życzyć im dobrej nocy.
Każde z czworga staruszków miało ponad dziewięćdziesiąt lat. Byli tak pomarszczeni jak suszone śliwki, tak kościści jak szkielety, i całymi dniami leżeli w łóżku - każda para po swojej stronie - z nocnymi czepkami na głowach, aby nie marznąć, a ponieważ nie mieli nic do roboty, więc tylko sobie podrzemywali. Ledwie jednak usłyszeli, jak otwierają się drzwi, staje w nich Charlie i mówi: "Dobry wieczór, dziadku Joe i babciu Josephine, i dziadku George, i babciu Georgino", cała czwórka natychmiast siadała, ich twarze rozjaśniał uśmiech i… nadchodził czas opowieści. Wszyscy oni bardzo kochali chłopca. Był jedyną radością ich życia i niecierpliwie czekali na jego wieczorną wizytę. Czasami także mama i ojciec Charliego stawali za progiem i oparci o ścianę słuchali historyjek swoich rodziców, a wtedy na pół godziny pokój stawał się miejscem przytulnym i radosnym, a cała rodzina zapominała o głodzie i biedzie.
Któregoś wieczoru Charlie spytał:
- Czy to  prawda, że fabryka Wonki to największa wytwórnia czekolady na świecie?
- Czy to prawda? - chórem powtórzyła czwórka dziadków. - Oczywiście, że tak! Też pytanie. Nie wiedziałeś? Jest pięćdziesiąt razy większa od następnej na liście.
- A pan Willy Wonka naprawdę jest najlepszym producentem czekolady na świecie?
- Kochany chłopcze! - rzekł dziadek Joe i uniósł się nieco na poduszce. - Pan Willy Wonka jest najbardziej zachwycającym, najbardziej fantastycznym, najbardziej niezwykłym producentem czekolady, jakiego świat kiedykolwiek widział! Byłem pewien, że o tym wszyscy wiedzą!
- Wiem, dziadku Joe, że jest znany, wiem, że jest pomysłowy…
- Pomysłowy! - nie dał mu dokończyć dziadek. - W dziedzinie czekolady to prawdziwy czarodziej! Jest w stanie zrobić z czekolady wszystko, co zechce. Mam rację, moi drodzy?
Cała pozostała trójka wolno pokiwała głowami i potwierdziła:
- Masz najzupełniejszą rację!
- Ale, ale… - ciągnął dziadek Joe. - Czyżbym ci nigdy nic nie  opowiadał o panu Willym Wonce i jego fabryce?
- Nigdy - odparł Charlie.
- Wielkie nieba! Jak to możliwe? Co się ze mną dzieje?
- A nie mógłbyś opowiedzieć mi teraz, dziadku Joe?
- Pewnie, że mógłbym. Siadaj tu, kochany, obok mnie, na brzegu łóżka, i słuchaj uważnie.
Dziadek Joe był najstarszy z całej czwórki. Pół roku temu skończył dziewięćdziesiąt sześć lat, a to wiek, który nieczęsto udaje się osiągnąć. Jak wszyscy bardzo wiekowi ludzie, był wątły i słaby, a przez cały dzień niewiele się odzywał. Kiedy jednak wieczorem przychodził Charlie, jego ukochany wnuk, można było pomyśleć, że dziadkowi Joe w jakiś cudowny sposób ubywało lat. Znikało gdzieś zmęczenie, stawał się ożywiony i pełen werwy jak młodzieniec.
- Ach, cóż to za człowiek ten pan Willy Wonka! - wykrzyknął dziadek Joe. - Czy wiesz na przykład, że sam wymyślił ponad dwieście nowych rodzajów czekoladek, każda z innym nadzieniem, a każda też słodsza i pyszniejsza od tych, które produkują w innych fabrykach?
- Święta racja! - dorzuciła babcia Josephine. - A dostarcza je do wszystkich zakątków świata, prawda, Joe?
- Prawda, moja kochana, prawda. Zamawiają u niego wszyscy królowie i prezydenci na całym świecie. Ale jest sławny nie tylko dzięki swoim czekoladkom. Och, mój drogi! On ma kilka naprawdę fantastycznych pomysłów w zanadrzu. Czy wiesz, że pan Willy Wonka wymyślił lody czekoladowe, które nie topią się, nawet jeśli kilka godzin poleżą poza lodówką? W skwarny dzień wytrzymają na słońcu aż do południa!
- Ale przecież to niemożliwe! - powiedział Charlie, patrząc z niedowierzaniem na dziadka.
- Oczywiście, że niemożliwe! - zgodził się tamten. - To kompletny absurd, a jednak pan Willy Wonka stworzył takie lody!
- Tak, tak, a jakże - potwierdziło pozostałych troje dziadków, przytakując głowami. - Pan Wonka nie takie rzeczy potrafi.
- Pewnie! - Dziadek Joe mówił teraz wolniej, żeby Charlie nie stracił nawet słówka. - Pan Wonka potrafi robić pianki żelowe, które smakują jak fiołki, karmelki zmieniające kolor co dziesięć sekund podczas ssania, malutkie dropsy, które natychmiast się roztapiają, kiedy tylko położysz je na języku. Robi gumy do żucia, które w ogóle nie tracą smaku, a także słodkie balony, które rosną i rosną do niezwykłych rozmiarów, zanim wreszcie przekłujesz je szpilką. Ale jego największy sekret to wspaniałe, ciemno nakrapiane srocze jajka. Wkładasz je do ust, a one szybciutko maleją i maleją, aż nagle na końcu języka zostaje ci tylko malutkie różowe słodkie pisklątko. - Dziadek urwał i przesunął językiem po wargach. - Od samego opowiadania ślinka cieknie mi do ust.
- Mnie także - zawtórował Charlie - ale błagam cię, dziadku, nie przerywaj!
Tymczasem jego rodzice nie wiadomo kiedy po cichutku wśliznęli się do pokoju i także z uwagą słuchali.
- Opowiedz Charliemu o tym zwariowanym księciu hinduskim - odezwała się babcia Josephine. - Na pewno chętnie tego posłucha.
- Chodzi ci o księcia Pondicherry'ego? - spytał dziadek Joe i zaczął radośnie chichotać.
- Kompletnie zwariowany! - mruknął dziadek George.
- Ale za to  bardzo bogaty - dorzuciła babcia Georgina.
- A co on takiego zrobił? - niecierpliwił się Charlie.
- Tylko słuchaj, a zaraz się dowiesz - powiedział dziadek Joe.

 

3. Pan Wonka i hinduski książę

- Pewnego dnia książę Pondicherry napisał list do pana Willy'ego Wonki, pytając, czy ten nie przyjechałby do Indii, aby mu zbudować ogromny pałac, cały z czekolady.
- I co, dziadku, zbudował?
- A jakże, zbudował. I cóż to był za pałac! Sto pokoi, a w nich  wszystko z białej albo ciemnej czekolady! Czekoladowe były cegły, czekoladowy cement między nimi, czekoladowe były okna, ściany i sufity były zrobione z czekolady, podobnie dywany, obrazy, meble i łóżka. Kiedy w łazience odkręciłeś kurki, z kranów płynęła gorąca czekolada. Skończywszy budowę, pan Wonka zwrócił się do księcia: "Uprzedzam waszą książęcą mość, że pałac długo nie postoi, dlatego najlepiej od razu zabrać się do jedzenia". "A cóż to znowu za bzdury pan wygaduje!", zawołał książę Pondicherry. "Też coś, zjadać własny pałac! Przecież nie będę nadgryzał schodów czy wylizywał ścian. Będę w nim mieszkał!" Ale oczywiście to pan Wonka miał rację. Wkrótce przyszedł bardzo gorący dzień, słońce piekło niemiłosiernie i cały pałac zaczął się topić, powoli rozlewając się po ziemi, a zwariowany książę, który smacznie drzemał w salonie, nagle zbudził się i zobaczył, że leży pośrodku gęstego, wielkiego jeziora z czekolady.
Charlie siedział na brzegu łóżka i nie spuszczał oczu z dziadka. Twarz mu promieniała, a oczy były wielkie jak spodki.
- Mówisz  prawdę, dziadku? - spytał przejęty. - Nie nabierasz mnie?
- Pewnie, że to prawda! - zawołała cała czwórka staruszków. - Najprawdziwsza prawda. Spytaj, kogo chcesz!
- Powiem ci coś jeszcze i to też jest szczera prawda. - Dziadek Joe nachylił się do Charliego i zniżył głos do szeptu. - Nikt… nigdy… stamtąd… nie… wychodzi!
- Skąd? - spytał Charlie.
- Nikt też… nigdy… tam… nie… wchodzi!
- Gdzie? - zawołał Charlie.
- Mówię, rzecz jasna, o fabryce Wonki!
- Nie rozumiem, dziadku!
- Mam na myśli  robotników.
- Robotników?
- We wszystkich fabrykach - szeptał dziadek Joe - widzisz, jak rano wpływa do nich strumień robotników, a wieczorem z nich wypływa. We wszystkich - tylko nie u Wonki! Powiedz  sam, czy widziałeś kiedykolwiek choćby jedną osobę, która wchodziłaby do środka albo wychodziła stamtąd?
Cztery pary oczu wpatrywały się uważnie w Charliego. Dziadkowie uśmiechali się przyjaźnie, ale byli też bardzo poważni. Widać było, że wcale nie żartują sobie z wnuka.
- No jak? - nalegał dziadek Joe. - Widziałeś?
- Nie… nie wiem, dziadku - odrzekł niepewnie Charlie. - Zawsze, kiedy przechodzę koło fabryki, brama jest zamknięta.
- Otóż to! - wykrzyknął dziadek.
- No ale przecież jacyś ludzie muszą tam pracować, bo inaczej…
- Nie ludzie, Charlie. A w każdym razie nie normalni ludzie.
- To kto?! - wykrzyknął chłopiec.
- Hmmm… Widzisz… To następny dowód niezwykłości pana Wonki.
- Charlie, kochanie - odezwała się od drzwi pani Bucket. - Czas do łóżka. Na dzisiaj już wystarczy.
- Ale, mamo, ja muszę…
- Dzisiaj już nie, jutro.
- Mama ma rację - powiedział dziadek Joe. - Resztę usłyszysz jutro wieczorem.