Chodźmy razem

  • szt.
  • Cena katalogowa: 25,00 zł
  • Rabat: -12,50 zł (50 %)
  • 12,50 zł

ON NIE WIEDZIAŁ, CO ONA MYŚLI, ONA NIE WIEDZIAŁA, CO MYŚLI ON, TY WIESZ, CO MYŚLĄ OBOJE


JACK ROSSITER - lat dwadzieścia siedem, stanu wolnego, mieszka ze swoim najlepszym kumplem, Mattem: "Zapytasz, czym sie zajmuje, a ja odpowiem, ze jestem artystą, co jest prawdą, a także że z tego sie utrzymuję, co już prawdą nie jest. Na pewno się nie przyznam, że przez trzy dni w tygodniu pracuję w niewielkiej galerii w Mayfair, co pozwala mi jakoś wiązać koniec z końcem. Przyjrzysz się moim ubraniom, które zapewne jak zwykle będą pożyczone od Matta, i mylnie dojdziesz do wniosku, ze jestem raczej nadziany. Ponieważ ani razu nie wspomnę o dziewczynie, prawdopodobnie słusznie zgadniesz, że aktualnie z nikim nie jestem związany. Ja cię nie zapytam o chłopaka, ale bacznie będę się przyglądał Twoim dłoniom, starając sie odgadnąć, czy jesteś zaręczona, albo nawet zamężna. Powiedzmy, że w końcu wylądujemy u ciebie albo u mnie. (...) Przy odrobinie szczęścia spodoba się nam, może nawet do tego stopnia, że zdecydujemy się na jeszcze jeden raz. Potem zaśniemy. Rano, jeżeli rzecz się będzie rozgrywać u ciebie, ja zapewne wyślizgnę się cichaczem, jeszcze zanim się obudzisz. Nie zostawię swojego numeru telefonu. (...) Lecz to akurat dobrze, bo na pewno żadne z nas nie chciałoby, żeby było inaczej".

AMY CROSBIE - lat dwadzieścia pięć, poważnie zaczyna myślec o gwizdach i oklaskach w tle zapowiedzi: -Oto fantastyczna Amy Crosbie z Londynu! "(powitanie w "Randce w ciemno"); dobrze by było znaleźć tego Wlaściwego, bo chociaż matka by się od niej odczepiła: "Jako urodzona optymistka, staram sie dostrzec przede wszystkim dobre strony: 1. Gorzej już być nie może (muszę przyznać, że zazwyczaj ten wlaśnie punkt pojawia sie na początku mojej listy dobrych stron). 2. Dzieki Bogu. Jack nie został na noc, nie muszę więc znosić upokorzenia, jakiego bym doznała, gdyby przyszło mu oglądać mnie w tym stanie. 3. ? Numeru trzy nie ma, ponieważ numer dwa jest pierwszym punktem na liście stron złych. Z piersi wydziera mi sie jęk rozpaczy. Jack nie został! (...) Zbyt to wielka tragedia i sama sobie z nią nie poradzę. Dzwonię do H., mojej najlepszej kumpeli. H: (na wpół śpiąc) Uhm? Ja: (chwilę czekam, żeby domyślila się, że to ja) Szlaggggggg! (Staram się, aby moje powitanie zabrzmiało jak najbardziej tragicznie). H: Szlag-szlag-szlag? Czy tylko szlag? Ja:Szlaaaaaaaaaaaaaag! H: Zaraz będę. Uwielbiam H. Ona mnie naprawdę rozumie".

PORA, ZEBYŚCIE SIE DOWIEDZIELI, CO SIE STAŁO, GDY DROGI TYCH DWOJGA SIĘ ZESZŁY

Rok wydania: 2001
Stron: 340
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 32
Tłumacz: Katarzyna Petecka- Jurek

Fragment tekstu:

Naszym siostrom, Catherine i Kirsti, z wyrazami miłości

 

PODZIĘKOWANIA

Serdeczne podziękowania zechcą przyjąć Vivienne Schuster i Jonny Geller - najlepsi agenci w mieście. Dziękujemy też wszystkim innym z Curtis Brown za ich nieocenione wsparcie.
Wyrazy podziękowania kierujemy także do wszystkich pracowników Random House za to, że od samego początku byli tak wspaniali. Szczególna wdzięczność należy się "Drużynie A": Andy'emu McKillopowi, naszemu wydawcy, oraz Lynne Drew, redaktor, za ich przyjaźń i fachową pomoc, lecz przede wszystkim za to, że dzięki nim nasza współpraca była wspaniałą zabawą i przygodą. Odnosi się to także do ich pomocników (Thomasa i Jo). Dziękujemy również Susan i Rachael, Markowi i Grainne, Ronowi, całemu działowi sprzedaży oraz Glenn. Nie wolno nam także tu pominąć Simona (on wie, że to o niego chodzi) i pokłonić mu się za sprowadzanie nas na ziemię, a także za skuteczną pomoc w opróżnianiu barku…
Gorące podziękowania składamy też jedynej i wyjątkowej Dawn Fozard za towarzyszenie nam przez cały czas.
Chcielibyśmy również podziękować wszystkim naszym znajomym i przyjaciołom, za wyznania, anegdoty i wsparcie, których nam nie szczędzili. Są to szczególnie: James & Helen, Paddy, Harriet & Matt, Lozza, Katy, Ruth, Lok, Tim & Danni, Mark & Charlie, Lucy, Emma, George, Daniel, "Barry" C-G, Kirsti, Henny & Alan, Mands & Chas, Anna, Phil & the Mollster, Kate, Carol, Vicks, Ali, Jonny P., Lorna, Chris & Paula, Rupert & Toni, Ray & Anna, Simon & Caroline, a także Lizzie.
Dziękujemy z całego serca - co chyba zrozumiałe - naszym rodzinom, które tak bardzo nam pomogły, rozpowiadając o naszym przedsięwzięciu wszem wobec. Chylimy głowy zwłaszcza przed naszymi cudownymi rodzicami, którzy ani na chwilę nie przestali nas wspierać.
Podziękowania składamy także Johnowi Eminsonowi i Davidowi Proudlockowi, najlepszym nauczycielom angielskiego, jakich mogliśmy kiedykolwiek mieć.

 

 


- 1 -

JACK
IDEAŁ

Powiedzmy, że jesteś dziewczyną. Powiedzmy, że jesteś dziewczyną i przyszłaś właśnie na imprezę, do pubu, może do jakiegoś klubu. Powiedzmy, że jesteś dziewczyną, jesteś na imprezie, w pubie, a może klubie, i ja cię zaczepiłem.
Powiedzmy, że nigdy dotąd mnie nie widziałaś.
Niektóre rzeczy będą dla ciebie oczywiste od samego początku. Bez trudu zauważysz, że mam prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i jestem średniej budowy ciała. Jeżeli podamy sobie ręce, stwierdzisz, że mam mocny uścisk dłoni i czyste paznokcie. Na pewno także zobaczysz, że mam brązowe oczy i niemal identycznej barwy włosy. Prawdopodobnie też nie ujdzie twojej uwagi blizna przecinająca moją lewą brew. Dojdziesz również do wniosku, że jestem między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia.
Załóżmy, że to, co zobaczyłaś, nie odstraszy cię od nawiązania ze mną rozmowy.
Jeśli wszystko pójdzie w miarę dobrze, twoja wiedza o mnie poszerzy się jeszcze trochę. Powiem ci więc, że nazywam się Jack Rossiter. Gdyby zainteresowała cię moja blizna, opowiem ci, jak to mój najlepszy kumpel, Matt Davies, strzelił do mnie z kapiszonowca, kiedy miałem dwanaście lat. Szczęśliwie nie straciłem oka, ale i tak moja matka przez rok nie wpuszczała Matta do naszego domu. Natychmiast jednak dodam, że teraz Matt bardzo złagodniał i czuję się na tyle bezpiecznie w jego obecności, iż bez obaw dzielę z nim mieszkanie. Powiem ci też, że mój przyjaciel pracuje w jednej z firm adwokackich w City, nie powiem natomiast, że dom, w którym razem z nim mieszkam, jest jego własnością i płacę mu czynsz. Pewnie nasz dom cię zainteresuje, opowiem ci więc, że to dawny pub w zachodniej części Londynu, z którego zachowaliśmy stół do bilardu i tablicę do rzutek, anulowaliśmy natomiast prawo do korzystania z niego pewnemu nerwowemu alkoholikowi, który z ponurym wyrazem twarzy zwykł był siadywać w rogu. Nie omieszkam też pochwalić się ogrodem, który jest wielki i zapuszczony.
Zapytasz, czym się zajmuję, a ja odpowiem, że jestem artystą, co jest prawdą, a także, że z tego się utrzymuję, co już prawdą nie jest. Na pewno się nie przyznam, że przez trzy dni w tygodniu pracuję w niewielkiej galerii w Mayfair, co pozwala mi jakoś wiązać koniec z końcem. Przyjrzysz się moim ubraniom, które zapewne jak zwykle będą pożyczone od Matta, i mylnie dojdziesz do wniosku, że jestem raczej nadziany. Ponieważ ani razu nie wspomnę o dziewczynie, prawdopodobnie słusznie zgadniesz, że aktualnie z nikim nie jestem związany. Ja cię nie zapytam o chłopaka, ale bacznie będę się przyglądał twoim dłoniom, starając się odgadnąć, czy jesteś zaręczona albo nawet zamężna.
Powiedzmy, że w końcu wylądujemy u ciebie albo u mnie.
Będziemy się kochać. Przy odrobinie szczęścia się nam spodoba, może nawet do tego stopnia, że zdecydujemy się na jeszcze jeden raz. Potem zaśniemy. Rano, jeżeli rzecz się będzie rozgrywać u ciebie, ja zapewne wyślizgnę się cichaczem, jeszcze zanim ty się obudzisz. Nie zostawię swojego numeru telefonu. Gdybym natomiast to ja był gospodarzem, wówczas ty postąpisz w ten sposób. Nie pocałujesz mnie na do widzenia. To z nas, które zostanie, w końcu się obudzi, by stwierdzić, że tej drugiej osoby nie ma. Lecz to akurat dobrze, bo na pewno żadne z nas nie chciałoby, żeby było inaczej.

***

Wyznania. Nr 1. Antykoncepcja.
Miejsce: Toaleta pomiędzy wagonami B i C pociągu InterCity 14.45 z dworca Parkway w Bristolu do londyńskiego Paddington.
Czas: 15.45, 15 maja 1988 roku.
W zamkniętej toalecie młody, siedemnastoletni człowiek stał przed lustrem, z opuszczonymi do kostek spodniami i bokserkami. W jednej ręce trzymał świeżutki kondom o zapachu curry, drugą zaś ściskał nabrzmiały, sterczący penis - swój penis.
Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Nie dlatego, że siedziałem w wagonie C i wpatrując się w napis TOALETA ZAJĘTA, zanosiłem modły, by wypełniony po brzegi pęcherz wytrzymał, jednocześnie zastanawiając się, cóż to za sobek blokuje klop przez całe dwadzieścia minut. Nie dlatego też, że coraz gwałtowniejsze wibracje pociągu zbliżającego się do stacji Reading zmusiły mnie, bym podszedł i kopniakiem otworzył drzwi, dzięki czemu ujrzałem, co się za nimi działo. Nie, wiem to wszystko tak dokładnie stąd, że tym młodym człowiekiem byłem ja sam.
Nie ma sprawy, z powodzeniem można przyjąć, że byłem albo
a) zboczeńcem,
b) amatorem curry,
c) świrem,
albo wszystkim jednocześnie.
Na podstawie dotychczas przedstawionych faktów wszystkie te założenia są słuszne i nie ma chyba sądu, który by mnie nie uznał winnym wszystkich trzech zarzutów. Zważywszy jednak na to, że nie jestem w stanie sięgnąć ustami własnych kolan, nie mówiąc już o innych częściach mego ciała, zarzut szczególnego upodobania do curry może wzbudzać uzasadnione wątpliwości.
Czas na obronę.
Siedemnastoletni chłopcy - co bez wahania poświadczy każdy mężczyzna, któremu szczęśliwie (i bez wątpienia z ulgą) udało się wiek ów jakoś przeżyć - są dość dziwacznymi stworzeniami. Zawieszeni pomiędzy dojrzewaniem a dojrzałością, prawie wyłącznie składający się z szalejących hormonów, tkwią w okresie odkrywania siebie, wypełnionym pytaniami, poszukiwaniem odpowiedzi i potajemną, lecz jakże częstą masturbacją. Ja w niczym od tego schematu nie odbiegałem. Zadawałem zwykłe pytania. Czy Bóg istnieje? Czy na świecie kiedyś zapanuje pokój? Dlaczego włosy łonowe mają określoną i do tego niezmienną długość, przez co fryzjerstwo łonowe automatycznie skazane jest na niebyt? Na próżno jednak oczekiwałem odpowiedzi na te, i podobne, pytania. A żeby jakoś sobie to oczekiwanie urozmaicić, waliłem konia.
Bardzo często.
Bez wątpienia znalazłyby się krowy rekordzistki, których udój i tak nie mógł się równać z moim (biorąc jednak pod uwagę, że doiło się je zaledwie dwa razy dziennie, nie powinno to specjalnie dziwić). Jeśli nie przeszkodził mi pożar, powódź, trzęsienie ziemi lub jakakolwiek inna siła wyższa - średnio waliłem konia trzy razy dziennie. Byłem przy tym niezwykle pomysłowy. Trzepałem kapucyna nad umywalką. Waliłem gruchę w tylnej części autobusu. Kręciłem śmigło pod kołdrą. Męczyłem ptaka w czasie podniesienia. Kręciłem fujarę, waliłem konia, glansowałem patyka, brykałem sobie, ciągnąłem małego, onanizowałem się, rozrzewniałem, masturbowałem, brandzlowałem. Nigdy jednak, przez cały ten fascynujący okres onanizujących eksperymentów nie zdarzyło mi się spróbować jednego: Trzepania Bogacza.
Gdyby komuś termin ów nic nie mówił, śpieszę wyjaśnić: TB to nic innego jak zwykłe walenie konia, tyle że w prezerwatywie. Trudno powiedzieć, co to ma wspólnego z bogaczami, choć można by przypuścić, że ci, którym nie zbywa na pieniądzach, mają też pod ręką zbyt dużo wolnego czasu (najwyraźniej nie tylko czasu). Jednak wtedy, 15 maja 1988 roku, w zupełnie nie erotycznym otoczeniu toalety Brytyjskich Kolei pomiędzy wagonami B i C, mnie chodziło o coś zgoła zupełnie innego. Mianowicie moje zainteresowanie ograniczało się wyłącznie do samej prezerwatywy, nie zaś ochrony, którą miała zapewniać.
Problem polegał na tym, że nigdy wcześniej nie miałem okazji korzystać z kondoma. Jak dotąd, raz jeden tylko zdarzyło mi się bliżej mieć z nim do czynienia, kiedy to mój szkolny kolega, Keith Rawlings, na którejś z balang dokonał sztuczki, dzisiaj będącej już swoistą legendą. Naciągnął on mianowicie prezerwatywę na głowę i tak długo ją nadmuchiwał, wypuszczając powietrze nosem, aż stała się wielka jak zeppelin, po czym, nie przymierzając jak "Hindenburg", pękła z wielkim hukiem przy gromkim aplauzie wszystkich obecnych. Ja jednak, choć doskonale zdawałem sobie sprawę z teatralności podobnego wyczynu, nie uczestników imprezy chciałem tego dnia zadziwić. Moim zamiarem było wywarcie niezatartego wrażenia na Mary Rayner, dziewczynie poznanej na przyjęciu w domu rodziców Matta tydzień wcześniej, która mieszkała w Londynie i zaprosiła mnie do siebie, w czasie gdy jej rodzice bawili na wakacjach na Majorce. Jednym słowem na dziewczynie, co do której miałem wielkie nadzieje, iż okaże się na tyle łaskawa, by uwolnić mnie od dziewictwa. Stąd prezerwatywa o zapachu curry. Stąd toaleta. W pociągu.
Istniało spore prawdopodobieństwo, że za dwie godziny będę musiał z prezerwatywy skorzystać naprawdę. Chwila, do której psychicznie i fizycznie się przygotowywałem, prawą ręką ćwicząc zapaśniczy uścisk, była tuż-tuż. I cóż uczyniłem? To, co robią wszyscy napaleni, pewni siebie siedemnastoletni mężczyźni: spanikowałem. Całkowicie i bez reszty. Siedziałem w wagonie C, bębniłem palcami o portfel, myśląc o trzech zapakowanych prezerwatywach, które w takim pośpiechu kupiłem w automacie, w jakimś pubie. Co zrobię, jeśli nie będą pasowały? Na przykład okażą się za małe lub - o zgrozo! - za duże? Pękną albo się ześlizgną? Będę leżał obok Mary, tłumacząc się gęsto - oto, co mnie czeka! A gdyby moje przewidywania się sprawdziły, Mary mogłaby mi już nie dać następnej szansy i zostanę prawiczkiem. Chryste, mogę nawet prawiczkiem umrzeć. Wierciłem się na siedzeniu, przerażony wizją mojego epitafium: ZMARŁ W WIEKU STU JEDEN LAT, ANI RAZU NIE ZAZNAWSZY KO-BIETY. RIV - REQUIESCAT  IN  VIRGINITATI, spoczywaj w dziewictwie. Zerwałem się więc i z portfelem w ręku pognałem do toalety na suchą zaprawę przed głównym występem.
Na tym opierała się obrona.
Mary przeciwnie, nie opierała się wcale, o czym śpieszę donieść z radością. Z chwilą, gdy dotarliśmy do sypialni i potykając się, runęliśmy na łóżko, opieranie się było chyba ostatnią rzeczą, o jakiej mogła pomyśleć. Wtedy po raz pierwszy przeżyłem to, co z czasem zacząłem określać mianem "bycia". "Byłem" z nią. "Byłem" w łóżku. W niej także "byłem". Uczucie "bycia" przypominało falę, która rosła i potężniała, aż osiągnęła punkt, w którym musiała się przelać.

 

POCZĄTEK

Jest czerwiec, rok 1998, piątkowy poranek, a ja mam kłopot.
Co gorsza, nie pamiętam, jak kłopot ma na imię.
Pogrążona we śnie wzdycha i mruczy coś niezrozumiale, obraca się twarzą ku mnie, kładzie mi rękę na brzuchu i zostawia ją tam, mokrą i lepką od potu. Spoglądam na wyświetlacz stojącego na nocnym stoliku budzika: 07.31. Potem patrzę na nią: zasłona z brązowych włosów, przez którą trudno cokolwiek dostrzec poza nosem. Wśród znanych mi nosów, ten prezentuje się nie najgorzej. Miotany krzyżowym ogniem sprzecznych myśli przenoszę wzrok na sufit.
Z jednej strony sytuacja, w której się znalazłem, wygląda całkiem miło. Oto ja, heteroseksualny, samotny mężczyzna, leżę w łóżku obok nagiej kobiety, która - chociaż posiadane przeze mnie informacje ograniczają się jedynie do kształtu jej nosa i paru przymglonych oparami alkoholu wspomnień - okazała się w miarę dobrym towarzystwem na wieczór i do łóżka. O ile pamiętam, miniona noc przebiegła nadzwyczaj spokojnie: obyło się bez kajdanek, ataków histerii czy wyznań dozgonnej miłości. Spotkaliśmy się w klubie, tańczyliśmy i flirtowaliśmy, na koniec późną nocą przyjechaliśmy taksówką do mnie.
Seks był dobry. Spocone ciała, wznoszone ku niebu oczy, głębokie westchnienia. Zważywszy, że robiliśmy to po raz pierwszy, byliśmy całkiem nieźle zgrani. Nie mówiliśmy nic. Czasem mi to odpowiada: żadnej wymiany słów, myśli, wyłącznie nagi, jak my sami, seks. Żadnego udawania, że to, co robimy, nie jest czysto fizyczne. A po wszystkim, kiedy spoceni popijaliśmy z dwóch szklanek do piwa wodę, którą nalałem z kranu w łazience, Ideał nadal tkwił na swym piedestale.
Dowodem na to niech będzie, że:

a) nie ściskała mnie za rękę
b) nie spoglądała mi tęsknie w oczy
c) nie pytała, czy czuję się samotny, nie mając dziewczyny
d) nie spoufalała się, zaciągając się moim papierosem
e) nie proponowała, żebyśmy się wkrótce spotkali znowu
Zamiast tego:
a) ręce trzymała przy sobie
b) patrzyła w sufit
c) powiedziała, że w sypianiu z kim popadnie najbardziej podoba jej się to, że za każdym razem jest inaczej
d) zapaliła własnego papierosa
e) powiedziała, że wyjeżdża w trzymiesięczną podróż do Australii.

Następnie dopaliliśmy papierosy - każde swojego - ja zgasiłem światło i poszliśmy spać.
Jak dotąd wszystko szło świetnie. Idealny, jednorazowy numer. Kiedy przed kilkoma minutami się obudziłem, byłem bardzo dumny. Albo raczej zadowolony z siebie. Na chwilę zapomniałem o dręczących mnie typowych Strachach Samotnego. Tak jest, wciąż jeszcze potrafię wyrwać dziewczynę. I wciąż jeszcze potrafię uprawiać seks z nieznajomą. Innymi słowy, na razie wszystko jest ze mną w porządku.
Z drugiej jednak strony sytuacja wcale nie przedstawiała się tak różowo. Jest piątek rano i - znowu spojrzałem na zegar, by stwierdzić, że upłynęły kolejne dwie minuty - mam parę spraw do załatwienia. Oczywiście najprościej byłoby trwać jeszcze w błogim, postkoitalnym rozleniwieniu, może nawet ująć jej spoczywającą na mym brzuchu dłoń i chwilę przytrzymać, przedłużając złudzenie intymności; niestety jednak nadeszła pora, byśmy oboje wstali i zajęli się swoimi sprawami.
Ostrożnie, starając się jej nie zbudzić, zsuwam bezwładną i ciężką jak ołów rękę na prześcieradło i siadam. Od razu dostrzegam jej ubranie rzucone na kupkę koło łóżka. Chwilę jeszcze siedzę bez ruchu, by zdobyć pewność, że dziewczyna śpi naprawdę, po czym wyślizguję się spod kołdry i ostrożnie przeszukuję jej rzeczy, by w końcu w kieszeni żakietu znaleźć portfel. Nakładam slipy i wędruję do kuchni.
W kuchni siedzi Matt, ubrany i obuty, z czarnymi włosami wciąż jeszcze połyskującymi wilgocią po niedawnym prysznicu, nachylony nad miską suchych płatków i kubkiem parującej kawy. Już chce coś powiedzieć, ubiegam go jednak, znacząco przykładając palec do ust. Siadam naprzeciwko niego i upijam łyk z jego kubka.
- Wciąż jeszcze tu jest? - pyta szeptem.
- Owszem.
- Jak-jej-tam? Sąsiadka Chloe?
Chloe to dziewczyna, z którą chodziliśmy do szkoły, ale z którą nigdy nie chodziliśmy. W związku z czym udało jej się z potencjalnej dziewczyny awansować na przyjaciela.
- No właśnie, jak-jej-tam. To ona.
Kiwa głową, przyjmując to do wiadomości, po czym pyta:
- Bzykanko w porządku?
- Niczego sobie.
Uśmiecha się. - Głośne.
Ja też się uśmiecham. - Opowiedz mi. - Wznoszę toast jego kubkiem z kawą. - A propos, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
- Pamiętałeś? Bóg ci zapłać, stary.
- Mam nawet dla ciebie prezent.
- Co to takiego?
- Będziesz musiał z tym zaczekać do wieczora.
- To znaczy, że jeszcze nie kupiłeś.
- To znaczy, że poczekaj i się, kurwa, przekonasz. - Oddaję mu kubek. - Kto dzisiaj przychodzi?
Zapala papierosa, zaciąga się.
- Ci sami co zwykle, plus parę ekstrasów.
- Samotne ekstrasy rodzaju żeńskiego?
- Być może.
- Więcej danych, proszę.
- Poczekaj i się, kurwa, przekonasz.
- To znaczy same psychole i świry…
Nie daje się jednak wypuścić.
- Jak zwał, tak zwał. Może nie. A może jedni i drudzy. - Stuka palcem w portfel. - Zanik pamięci?
Otwieram portfel i oglądam dowód.
- Właśnie minął.
- No i?
- Co, no i?
- No i jak-jej-tam się nazywa?
- Catherine Bradshaw - czytam. - Urodzona w Oksfordzie, szesnastego października 1969. - Wyciągam jej bilet miesięczny i przyglądam się zdjęciu, potem pokazuję je Mattowi. - W skali od jeden do dziesięciu?
- Siedem. - Przygląda się dokładniej, chwilę zastanawia. - Nie, jednak sześć. Wczoraj wyglądała lepiej.
- Zawsze wyglądają lepiej, ale…
- Aparat nigdy nie kłamie - mówi, kończąc rozpoczęte przeze mnie zdanie.
- Otóż to.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy może jesteś dzisiaj umówiony z S&M?
W ten sposób Matt określa Sally McCullen, bo wie, że mózg mi się lasuje od samego myślenia o niej - powiedzieć, że jest świetna, to za mało.
- Uhm, o dziesiątej.
Patrzy na zegarek i wydaje cichy gwizd.
- Nie przeciągasz struny?
Podchodzę do termostatu i ustawiam go na maksimum.
- Plan A - oznajmiam, nalewając sobie zimnej wody z trzymanej w lodówce butelki. - Wypocimy ją.
- A jeśli się nie uda?
Wypijam wodę i ocieram usta. - Zawsze się udaje.
Kiedyś jednak musi być ten pierwszy raz.
Godzina na zegarze z 08.40 zmienia się na 08.46. Od ponad godziny ogrzewanie nastawione jest na pełną moc, a ja mogę jedynie dojść do wniosku, że dowód Catherine Bradshaw jest sfałszowany, wątpliwe bowiem, żeby urodziła się w Oksfordzie; bardziej prawdopodobne jest, że na świat przyszła w Bombaju. Latem. W porze największych upałów. Obok kotła centralnego ogrzewania. W samo południe. Na nic zdaje się moja mrożona woda. Letnie słońce pali ogniem pozamykane okna, grzejniki wrą, a ja czuję się jak w saunie. Z czoła pot leje mi się strumieniami. Poduszka, na której spoczywa moja głowa, zamienia się w gorący termofor, a kołdra w koc elektryczny. Lecz Bradshaw dosłownie i w przenośni jest zimna jak głaz. Ani razu nawet cicho nie jęknie, nie poprosi o otwarcie okna, nawet o kroplę wody. Żadnej reakcji, poza regularnym oddechem i odprężonym wyrazem głębokiego uśpienia na twarzy. Lodowa panienka.
Plan B.
- Catherine - mówię, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Cath? - Tym razem chyba nieco głośniej, czemu towarzyszy lekkie potrząsanie jej za ramię. - Cathy?
- Mmmmmm? - odpowiada w końcu, oczu jednak nie otwiera.
- Pora wstawać. Muszę lecieć, bo już jestem spóźniony.
Trze zaciśniętymi pięściami oczy, potem spogląda na swój zegarek.
- Jeszcze nawet nie ma dziewiątej - stwierdza naburmuszona, naciąga kołdrę pod szyję i zamyka oczy. - Zdaje się, mówiłeś, że dzisiaj nie będziesz pracował… Myślałam, że oboje zrobimy sobie wolne… Zawarliśmy umowę, pamiętasz? Umowę…
To prawda. Między innymi dlatego właśnie wspólny wieczór w klubie przedłużył się o wspólną noc.
- Pamiętam - mówię - ale dzwonili z galerii. Przyjechał jakiś kolekcjoner z Ameryki i jest zainteresowany którąś z moich prac - kłamię. - Chciałby się ze mną spotkać. Dzisiaj rano, bo po południu odlatuje z powrotem do Los Angeles, więc raczej nie mam wyboru.
- Dobrze już, dobrze - burczy i siada. - Słyszę cię.
Zanim kończy prysznic i ubierane, robi się kwadrans po dziewiątej. Wchodzi do kuchni, w której siedzę ja, tępo zagapiony w pusty blat stołu. Jeśli o to chodzi, nie najgorsze sobie wynalazłem zajęcie. Matt wpadł na pomysł, żeby zrobić blat stołu z szyldu, który niegdyś wisiał nad wejściem do pubu. Wielka szkoda, że nie mógł tam zostać, ale niektórzy dawni bywalcy "Churchill Arms" do najbystrzejszych nie należeli i nie przestawali nas nawiedzać w środku nocy. Gapiłem się więc. Winston Churchill odpowiadał pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Nigdy, w historii całej ludzkości… OK, OK, nie ma co, trzeba brnąć dalej.
Nie proponuję:
a) kawy,
b) że ją podwiozę do domu,
c) rozmowy o niczym.
Odsuwam natomiast kubek, wstaję i mówię:
- Dobra, pora na nas.
Kiedy idę w stronę drzwi, a stukot jej kroków po kafelkach towarzyszy mi za plecami, pamięcią wracam do jej dowodu osobistego. Według niego mieszka w Fulham, może więc z powodzeniem wracać metrem.
- Stacja metra jest o parę minut drogi stąd - mówię, gdy wychodzimy na zewnątrz.
Zamykam za nami drzwi i wspólnie idziemy ulicą kilkanaście metrów do miejsca, gdzie stoi zaparkowany spitfire Matta.
- Twój? - pyta, gdy wspieram się ręką o dach samochodu.
- Tak - odpowiadam i nie przerywając, mówię dalej: - Idź prosto, na rogu skręć w lewo. Stacja jest jakieś trzydzieści metrów dalej.
Ona jednak, zamiast powiedzieć do widzenia i wyjść z mojego życia, wracając do własnego, lustruje wzrokiem drugą stronę ulicy, gdzie zauważa przystanek autobusowy.
- W porządku - oznajmia. - Pojadę autobusem. Tak będzie szybciej.
- Świetnie - ja na to, chociaż jest akurat wręcz odwrotnie. - W takim razie do zobaczenia.
- Serio? - Spogląda na mnie trochę niepewnie. - Zostawiłam swój numer w twoim pokoju, na paczce szlugów. Koło łóżka.
- Zdawało mi się, że wyjeżdżasz do Australii?
- Bo wyjeżdżam. Ale nie na sześć tygodni.
- Aha.
Stoimy, patrząc na siebie, i nie bardzo wiemy, co robić.
- Wychodzisz więc? - pyta.
- Jasne. Właśnie teraz. - Bez sensu chwytam za klamkę samochodu. Robię głupią minę. - Kluczyki. Zapomniałem zabrać. - Macham ręką, wciąż unikając z nią kontaktu wzrokowego. - Do zobaczenia.
- Tak, już to mówiłeś.
Wracam szybko do domu i zamykam za sobą drzwi. Patrzę na zegarek: dwadzieścia po. Pomalutku skradam się do salonu. Kryjąc się za barem, który biegnie wzdłuż całej tylnej ściany, zerkam przez okno na ulicę. Catherine Bradshaw stoi właśnie na przystanku autobusowym, dokładnie naprzeciwko mojego domu. Padam na kolana i gapię się na rząd pustych miarek do nalewania alko- holu. Cholera. Jestem zmęczony. Umordowany. Sally McCullen, kobieta, na punkcie której przez ostatnie dwa tygodnie miałem istną obsesję, zjawi się tu za niecałe pół godziny. A Catherine Bradshaw czeka sobie na jednym z najrzadziej odwiedzanych przez autobusy przystanku na całej ziemi, bez żadnej gazety, czasopisma, książki czy choćby walkmana, wobec czego nie ma nic lepszego do roboty, jak obojętnie obserwować drzwi frontowe domu Matta i czekać, aż się w nich pojawię, żeby odjechać kabrioletem, który nawet nie jest mój, na spotkanie z nie istniejącym amerykańskim kolekcjonerem sztuki.
Jakiś wewnętrzny głos mówi mi: No i co z tego? Nawet jeśli nie wyjdziesz z domu, potwierdzając tym samym jej podejrzenia, że całe to zamieszanie z galerią i kolekcjonerem to tylko zwykły wybieg, żeby się jej pozbyć. Cóż się stanie, jeśli o dziesiątej, kiedy ty będziesz otwierał drzwi Sally McCullen, ona wciąż jeszcze będzie czekała na autobus? Przecież dopiero co się poznaliśmy. Nie chodzimy ze sobą. Więc, głos nie daje za wygraną, dlaczego nie potrafiłeś być wobec niej uczciwy? Czy to taka sztuka powiedzieć jej po prostu: "Hej, było super, dzięki za niezłe ruchanko. Bawiłem się świetnie". No co, czy tak nie byłoby o wiele prościej? I przyjemniej?
Jednak chór innych głosów jest zupełnie odmiennego zdania.
Głos samoluba: Ona jest sąsiadką i kumpelą Chloe, a Chloe jest twoją kumpelą. Olejesz Catherine, a w związku z tym Chloe, i zostanie ci tylko przyglądać się, jak całe twoje życie towarzyskie wali się w gruzy. Głos niepewnego siebie: Nie chcesz, żeby ani ona, ani tym bardziej ktokolwiek inny rozgłaszał na prawo i lewo czy choćby tylko myślał, jaki z ciebie dupek. Głos człowieka przyzwoitego: Porządny z ciebie facet, a porządni faceci nie lubią sprawiać przykrości porządnym dziewczynom.
Cóż, wszystkie te głosy w zasadzie miały rację, żaden jednak nie powiedział tego, o co chodziło naprawdę. A to niewiele miało wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Nic z tych rzeczy. Było to zwykłe, proste i czyste uwarunkowanie, a mianowicie sposób, w jakim zostałem zaprogramowany. Nie wiązało się w żaden sposób z myśleniem, lecz z tym, kim instynktownie byłem.
Oszukiwanie samego siebie jest na tyle proste, że nawyków, których nabieramy, pozostając z kimś w związku, nie pozbywamy się nawet po zakończeniu znajomości. Z Zoe Thompson zerwałem między 6 a 9 wieczorem, w sobotę, 13 maja 1995 roku, po moim powrocie z weekendu spędzonego u mamy, w całości poświęconego na płacze i rozterki serca, a przed tym, jak jej ojciec zjawił się i zabrał ją z wynajętego mieszkania, w którym przez ostatnie piętnaście miesięcy staraliśmy się budować wspólny dom. Chodziliśmy ze sobą przez ponad dwa lata. Miesiące, które upłynęły od czasu zerwania, obejmowały następujące zmiany emocjonalne i stylu życia:

a) Przestałem używać płynu do zmiękczania tkanin i zwracać uwagę na dziury, które w niewytłumaczalny sposób pojawiały się w moich skarpetkach.
b) Szczoteczkę do zębów zmieniałem nie co trzy miesiące, lecz dopiero wtedy, gdy miałem wrażenie, że szoruję zęby starym, wytartym dywanem.
c) Do pielęgnacji paznokci u stóp nie używałem nożyczek, lecz rąk.
d) Co kilka tygodni, zamiast zmieniać, obracałem prześcieradło na drugą stronę.
e) Nareszcie przestało mnie gnębić poczucie winy, gdy rozmawiałem z potencjalnie niebezpieczną przedstawicielką płci przeciwnej (to znaczy kimś innym niż dziewczyna kumpla, dawna dobra koleżanka, którą Zoe zaakceptowała, albo koleżanka Zoe).
f) W czasie stosunków płciowych używałem prezerwatyw.
g) Spałem, tuląc w ramionach poduszkę, a nie ukochaną osobę.
h) Niedzielne poranki spędzałem w łóżku samotnie, żałując, że nie ma przy mnie nikogo, na kim zależałoby mi tak bardzo, że chciałbym spędzić z nim (z nią?) resztę dnia.

Były jednak inne nawyki, które weszły mi w krew, gdy byłem z Zoe, i których się nie pozbyłem, choć nie było już komu mnie pilnować - one jednak stały się już za bardzo moje. Wymienić tu należy, co następuje:
a) Wciąż sypiałem po prawej stronie łóżka, choć teraz miałem je całe wyłącznie dla siebie i mogłem się na nim układać pod dowolnym kątem.
b) Zmywałem po każdym posiłku, zamiast, jak dawniej, raz w tygodniu wypowiadać wojnę stercie talerzy, szklanek i sztućców.
c) Delektowałem się smakiem warzyw i sałatek, nie uważając ich już za przeżytek w dobie witamin w tabletkach.
d) Spuszczałem klapę sedesu.
e) Oglądałem serial Eastenders.
f) Starałem się, by rozmowa nie ograniczała się wyłącznie do piłki nożnej, jeżeli w towarzystwie znajdowały się przedstawicielki płci przeciwnej.
g) Zwracając się do kobiet, patrzyłem im w oczy, a nie w dekolt.
h) Rozumiałem, że bez względu na pozory zewnętrzne, ego innych ludzi jest równie kruche i podatne na zranienia jak moje własne.

Cóż, żaden ze mnie świrolog, nie potrafię więc wyjaśnić, dlaczego niektóre z nawyków z okresu Zoe mi zostały, podczas gdy inne odeszły w zapomnienie. Wiem jedynie, że te, których się nie pozbyłem, są w tej chwili tak samo moje jak odciski palców. Dotyczy to również stosunku do cudzego ego.
Istnieje, rzecz jasna, szansa, że Catherine Bradshaw chce o mnie zapomnieć równie szybko, jak ja o niej. Być może zostawiła swój telefon po to, abym nie czuł się podle albo żeby ona nie czuła się podle, albo jedno i drugie. Bardzo prawdopodobne, że gdybym do niej zadzwonił, wyparłaby się jakiejkolwiek ze mną znajomości lub na dźwięk mojego głosu niespodziewanie objawiłaby się u niej biegła znajomość łotewskiego. Z drugiej jednak strony istnieje cień szansy, że trochę jej zależy, co z kolei oznacza, że jeśli potraktuję ją jak szmatę, summa summarum sam zacznę się jak szmata czuć. W ten sposób koło się zamyka: okaż jej trochę szacunku i nie strać szacunku dla samego siebie. Bezinteresowność i egoizm jednocześnie. Idealne połączenie, gwarantujące czystość sumienia.
Na szczęście kluczyki Matta wiszą na tablicy w kuchni, mija więc zaledwie kilka minut i już macham ręką do stojącej po drugiej stronie ulicy Bradshaw, wskakuję do spitfire'a Matta, poprawiam siedzenie i lusterko wsteczne, wkładam kluczyk do stacyjki. Skręcam za róg, zastanawiając się jednocześnie nad tym, że po pierwsze, nie jestem ubezpieczony, a po drugie, nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby Matt na wieść o tym, że ośmieliłem się przejechać obiektem jego dumy i uwielbienia, grożąc mi nożem przyłożonym do gardła, zmusił mnie do połknięcia własnych dopiero co obciętych genitaliów. Parkuję spitfire'a w bocznej uliczce, w bezpiecznej odległości od przystanku autobusowego, gaszę silnik i włączam radio.
Cztery piosenki, jeden komunikat o aktualnym stanie ruchu drogowego, wiadomości i dwa papierosy później podejmuję ryzyko: wysiadam z samochodu i ruszam ulicą, żeby ocenić sytuację. Gdy właśnie zbliżam się do rogu, zwalniając, by sprawdzić, czy moja ulica jest już strefą wolną od Bradshaw, mija mnie autobus. Zamieram, albowiem przez autobusową szybę mój wzrok napotyka spojrzenie Catherine Bradshaw. Widzę, jak potrząsa głową i w jednoznacznym geście podnosi do góry środkowy palec.
Nie trzeba zdolności telepatycznych, by odgadnąć niektóre myśli. Ty dupku, to jedna z nich.