Gumowe rękawice, czy fajne buty?

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Marzenia Ruth o radosnym przykuciu się do kuchennego zlewu w imię małżeńskiego szczęścia zostają rozwiane. Chłopak porzuca ją w dniu wręczenia uniwersyteckich dyplomów, mając w kieszeni bilet do szerokiego świata, a przed sobą nieznaną przyszłość. Jak gdyby nie było dostatecznie trudno wieść wspólne, szczęśliwe życie w świecie wykraczającym poza ramy studenckiego baru.
Szukając pociechy wśród przyjaciół, którzy podobnie jak ona sama stają w obliczu poważnych życiowych wyborów, Ruth wytycza sobie misję zdobycia odpowiedniego męża. Świeżo upieczeni absolwenci wspólnie podążają ścieżką samopoznania i zagłady przez rozliczne atrakcje i pułapki życia w Londynie. Przeżywając wzloty i upadki, zabawne perypetie, okropne przygody erotyczne oraz stając twarzą w twarz z twardą rzeczywistością, grupka przyjaciół odnajduje wreszcie swoje miejsce w świecie. Poznajemy je w zakończeniu powieści, które jest równie nieprzewidywalne jak samo życie.

Rok wydania: 2004
Stron: 412
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Beata Hrycak

Fragment tekstu:

Podziękowania


Szczególnie dziękuję:
Mamie, za jej ciężką pracę, za to, że była pierwszą osobą, która przeczytała tę książkę, oraz że nie szczędziła mi pochwał. Ojcu, za to, że jest superfotografem, jak również supertatą. Mojemu bratu Thomowi za wsparcie, inspirację i wspaniałą inwencję twórczą oraz mojej siostrze Mary za to, że jest najlepszą siostrą na świecie.

Jonathanowi, który wspierał mnie nieustannie, za znoszenie moich wybuchów entuzjazmu, szaleństwa i przelotnej desperacji. Dziękuję Ci za miłość i za to, że nie usiłowałeś nakłonić mnie do żadnych zobowiązań. Jesteś najwspanialszym facetem.

Wszystkim moim przyjaciołom, zwłaszcza Vicky, Jo, Holly, Jac, Tommy'emu, za zgodę na testowanie na nich moich pomysłów, za nieskarżenie się, kiedy zabraniałam im czytania książki i za to, że pomogli mi pozostać przy zdrowych zmysłach.

Shelley Power, mojej agentce, za wiarę we mnie, nauczenie mnie wielu rzeczy i wspaniałą współpracę.

Sarze Hulse i Carolyn Caughey za sprawienie, że moja pisarska przygoda okazała się tak miła i bezbolesna, jak to tylko możliwe. Praca z Wami była dla mnie prawdziwą przyjemnością.

Wreszcie Jimmy'emu Choo. Dziękuję za buty.

Spojrzał na mnie swymi ciemnoniebieskimi oczyma. Błyszczały niczym szafiry, a ja w środku topniałam. Stał tak blisko mnie, że czułam jego świeży oddech. Słyszałam, jak bije mi serce, jakby uderzano w tysiąc bębnów. Powietrze było przesycone jego obecnością, ja zaś drżałam, wyczekując jego dotyku. Był najpiękniejszym mężczyzną na świecie: wysoki, silny, atletycznie zbudowany. Ciemne, lśniące od potu włosy kręciły się i okalały jego anielską twarz. Miałam ochotę pocałować go w czubek niewielkiego, idealnego nosa. Usta w kształcie serca były pełne, czerwone i wilgotne. Podkoszulek podkreślał jego jędrne ciało; mięśnie prężyły się pod cienką tkaniną. Mój wzrok powędrował ku nogom, długim i szczupłym, jakby specjalnie uformowanym do dżinsów, w które był ubrany. Powoli pochylał się ku mnie, coraz bliżej i bliżej. Niemal słyszałam bicie jego serca. Czułam intensywność jego spojrzenia i naelektryzowane powietrze. Stałam przykuta do miejsca, wilgotna od pełnego napięcia wyczekiwania. Zaczęłam głośniej oddychać. Rozumieliśmy się bez słów, spotkały się nasze spojrzenia. Kiedy wziął mnie w ramiona i przysunął pełne wargi do mych ust, niemal omdlałam. Zachwiałam się w jego ramionach, jakbym miała osunąć się na ziemię, pocałunek stawał się coraz głębszy, aż wreszcie poczułam go w sercu. Czas stanął w miejscu. Ja zamarłam.
Po chwili pocałunek już nam nie wystarczał. Gdy zdzierał ze mnie ubranie, jego silne dłonie błądziły po całym moim ciele, czułam się w nich bezpieczna. Ręce wprawnie przesunęły się ku moim piersiom, ściągając ze mnie bluzkę, stanik. Nagle byłam naga, bezbronna, nienasycona, spragniona czegoś więcej. Gdy wezbrało we mnie pożądanie, zdjęłam z niego podkoszulek, dżinsy, tak że i on został nagi. Gdy tak stanął przede mną w całej swej krasie, wstrzymałam oddech na widok jego urody. Ledwie miałam śmiałość patrzeć, a z drugiej strony nie mogłam odwrócić wzroku. Gdy poznawaliśmy nawzajem swe ciała, dotykając się, drażniąc, odkrywając ich zakamarki, pragnęłam, by ta chwila trwała wiecznie. Jako kochankowie byliśmy dla siebie stworzeni. Nie czułam nic prócz pożądania, nie chciałam niczego prócz miłości. On wszedł we mnie głęboko, a ja znalazłam się w niebie. W raju. Kochaliśmy się, jakby kołysani rytmem najwspanialszej z pieśni, ja raz po raz sięgałam szczytu rozkoszy, wyższego, niż wydawało się możliwe. Jęcząc, wyginając ciało w łuk, poruszaliśmy się, póki nie staliśmy się jednością. Gdy osiągnęliśmy ostatnie crescendo, przysunął w moją stronę głowę tak blisko, że czułam każdy jego oddech. Blisko, coraz bliżej i bliżej, aż niemal dotknął ustami mego ucha. Wtedy wyszeptał słowa, na które czekałam z takim utęsknieniem…

Piip, piip, piip, piip. Niech to szlag. Jedną z największych życiowych zagadek jest dzwonienie budzika zawsze wtedy, gdy zaczyna się najlepszy fragment snu. Za każdym razem. Wydawało mi się to tym bardziej okrutne, że sny były jedynym miejscem, w którym mogłam odnaleźć szczęście. Mężczyzna ze snu mógł dać mi wszystko, czego pragnęłam. Mógł powiedzieć, że mnie kocha i zaopiekuje się mną na zawsze. Ja mogłam się o niego troszczyć. Mógł zaofiarować mi to, czego potrzebowałam. Natomiast rzeczywistość nie mogła bądź też nie chciała tego zrobić. Rzeczywistość nie miała do zaoferowania kompletnie nic. Z ociąganiem zwlokłam się z łóżka i czule pożegnałam mój sen. Jeszcze kilka chwil temu znajdowałam się w raju, teraz byłam w piekle.
Podeszłam do lustra nie po to, żeby zobaczyć, jak koszmarnie albo jak świetnie wyglądam, lecz żeby sprawdzić, czy zaszła we mnie jakaś zmiana. Jeśli tak, nie potrafiłam tego dostrzec: wszystko wyglądało tak samo. Z moich oczu wyzierało przerażenie, ale pozostała część mnie nie zdradzała żadnych oznak zbliżającego się nieuchronnie niebezpieczeństwa, mojego całkowitego upadku. Wyglądałam identycznie jak dzień wcześniej, lecz czułam się zupełnie inaczej.
To był mój ważny dzień. Nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Tego dnia miało odmienić się moje życie, choć nie była to mile widziana zmiana: przeprowadzałam się do Londynu. Miałam rozpocząć moją pierwszą pracę w mieście, które znałam jedynie powierzchownie. Ostatecznie życie mnie pokonało, a ja się poddałam. Wszyscy bez przerwy powtarzali mi, że to dopiero początek, bo mam dwadzieścia jeden lat i cały świat u swych stóp. Prawda była taka, że świat leżał u mych stóp jedynie z tego powodu, że mnie jakimś sposobem udało się z niego wypaść. Zostałam wystrzelona w kosmos, odrzucona, wyrugowana ze świata, który znałam i kochałam. Z mojego świata. Chyba powinnam coś wyjaśnić.

Rozdział pierwszy

Usłyszałam cichy szept dobiegający zza ścian mojej jaskini: "Wyjdź z jaskini, no, wyjdź". Ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz, ale było tam ciemno, że oko wykol.
- Nie! - krzyknęłam i rozejrzałam się ponownie.
Łagodny głos nie przestawał nęcić.
- Wyjdź, wyjdź, wyjdź - powtarzał w kółko.
Nie chciał zamilknąć. Nie widziałam nic, tylko mrok na zewnątrz oraz ściany jaskini, która była moim domem. Jaskinia miała wszystko, czego potrzebowałam, była swojska. Znałam ją, wiedziałam, jak się po niej poruszać. Ponownie wychynęłam na zewnątrz, jednak nadal niczego nie widziałam.
- Wykorzystaj szansę, głupia - odezwał się głos. - Może cię tu spotkać wiele dobrego.
- Tak - odparłam - albo wiele złego.
Wycofałam się w najdalszy kąt jaskini.

Wiodłam zwyczajne życie, niezbyt fascynujące, ale cudowne. Cudowne, normalne życie. Dorastałam w Sussex, chodziłam do szkoły, poszłam na uniwersytet. Ukończyłam studia, wynosząc z nich słabość do piwa, licencjat z nauk politycznych oraz prawdziwą miłość. Potem jednak zdarzyło się coś niedobrego: nadszedł kres nauki. Nie byłam na to przygotowana. Lata studenckie uważałam za najlepszy okres mojego niedługiego życia. Wręczenie dyplomów miało być ceremonią symboliczną, oznaką osiągnięcia pełnoletności. Dyplom miał dokumentować mój sukces, stanowić moją wizytówkę. Choć poprzednio dostrzegałam same plusy tej sytuacji, nagle zdałam sobie sprawę, że zostałam zrobiona w konia, nabita w butelkę, że dałam się nabrać. Ukończenie studiów było równoznaczne z końcem życia: za jednym zamachem w okrutny sposób zostało mi odebrane całe poczucie bezpieczeństwa. Moje życie legło w gruzach, runął świat wokół mnie, i to na dobre. Wszystko rozpadło się tak gwałtownie, że słyszałam wręcz towarzyszący temu huk, czułam siłę tego uderzenia. Jednego dnia moje życie wydawało się bajką, a już następnego zostało całkowicie zniszczone. Ja zaś byłam tym kompletnie, absolutnie zaskoczona.
"Zmiana nie zawsze jest pożądana, czasem po prostu wdziera się w twoje życie bez zaproszenia".
Kiedy skończyłam szkołę, stanęłam w obliczu licznych problemów. Pierwszym była utrata poczucia bezpieczeństwa. Na każdym etapie okresu kształtowania osobowości udawało mi się zachować bezpieczny azyl: rodzice, szkoła, uniwersytet. Jednak wraz z końcem nauki musiałam zacząć radzić sobie sama. Jak każde dziecko, z trudem zniosłam rzucenie na głęboką wodę. Drugim problemem, wiążącym się z pierwszym, było uświadomienie sobie, że nie mam pomysłu na resztę swojego życia. Całkiem znienacka sama musiałam wypełnić czymś życie, które dotąd było zaplanowane i radosne. Zanosiło się na niemały wysiłek, tym bardziej że oznaczało to konieczność samodzielnego utrzymania się. Trzeba było zatem znaleźć pracę, czego zresztą ode mnie oczekiwano. Nigdy przedtem nie pracowałam, nie wiedziałam, jakie zajęcie by mi odpowiadało. Tak naprawdę moja wiedza na temat wszystkiego, co wiąże się z poszukiwaniem pracy, była mocno ograniczona. Dziś martwisz się, skąd tu wytrzasnąć drobne na kolejne piwo, a już następnego dnia łamiesz sobie głowę, w którym obwodzie podatkowym mieszkasz. Tymczasem ja nie miałam nawet pojęcia, co to jest ten obwód podatkowy.
Rzeczą, jakiej nie wymieniłam, mówiąc o moim walącym się w gruzy życiu, a rzeczą najgorszą, było moje złamane serce. Tak, tak, na domiar złego miałam złamane serce. Moi kochający rodzice, którzy zawsze mnie wspierali (finansowo i duchowo), zapytali, kiedy planuję podjąć pracę i wyprowadzić się z domu. Przyjaciele, niczym obłąkani, entuzjastycznie parli do rozpoczęcia kariery zawodowej. Mój chłopak Ben, którego kochałam i poza którym świata nie widziałam, oznajmił mi, że już mnie nie kocha i jakoś widzi świat poza mną. A ja zamierzałam wyjść za niego za mąż. Miał mnie ocalić przed szarą rzeczywistością, mieliśmy wspólnie zawojować świat, teraz jednak byłam zdana tylko na siebie, a moje narzędzia podboju świata połamały się i stępiły. Opuszczenie uniwersytetu budziło mój lęk, utrata Bena budziła mój lęk, a to, że moje perspektywy zamążpójścia nie wyglądały zbyt optymistycznie, napawało mnie przerażeniem.
Od chwili przeczytania pierwszej powieści Jane Austen wiedziałam, czego pragnę. Małżeństwa. Pragnęłam romansu, zalotów, poezji, pana Darcy'ego. Zdołałam znaleźć mojego pana Darcy'ego, choć zamiast wierszy przynosił mi brudne pranie - to mi jednak nie przeszkadzało, w końcu trzeba się odrobinę dostosować. Zamążpójście było moją ambicją, sensem mego życia była miłość. Niezbyt współczesne, ale cóż począć. Tak więc nagle dotarło do mnie, że jestem niemile widziana w domu, niekochana, pozbawiona życiowego celu. I co teraz? Zaczęłam nienawidzić przyszłości i oddałabym wszystko, by wróciła przeszłość.
Wyraźnie pamiętam swój pierwszy dzień na uniwersytecie. Rodzice zawieźli mnie do akademika, mojego nowego domu. Rozsadzało mnie podniecenie. To była wolność. Mogłam robić, co dusza zapragnie (a dusza pragnęła dużo, wierzcie mi na słowo). Pochodziłam z małej miejscowości i żyłam trochę pod kloszem, toteż nie mogłam się doczekać wkroczenia w życie pełne seksu, narkotyków i rock and rolla.
Przyjazd z rodzicami do Wyatt Hall, mojego nowego domu, był ekscytujący i zatrważający zarazem. Ogromny, nowoczesny budynek wyglądał brzydko i niezachęcająco. Gdy po raz pierwszy ujrzałam swój pokój, doznałam lekkiego szoku. Nie przypominał mojego różowego pokoiku księżniczki w rodzinnym domu: ział pustką, stały tam jedynie szafa, biurko, krzesło i łóżko. Natychmiast przyszła mi na myśl więzienna cela. Mama była przerażona - chyba liczyła na nieco bardziej eleganckie lokum. Potem wybuchnęła płaczem. Ojciec starał się podnieść nas na duchu, rozwieszając moje plakaty, co trochę poprawiło atmosferę. Po przymocowaniu każdego plakatu spoglądał na mnie triumfalnie, dumny, że przekształca pokój w pałac dla swojej małej księżniczki. Kochałam go. Pierwsze wrażenie - "O Boże, czy naprawdę muszę tu mieszkać?" - znikło naprawdę szybko, a w jego miejsce powróciło podniecenie. No tak, łóżko nie było dostatecznie szerokie dla dwojga, ale dla chcącego nic trudnego!
Rodzice starali się towarzyszyć mi jak najdłużej, jednak po pewnym czasie bardzo chciałam zostać sam na sam z moim nowym życiem. Tak więc po uronieniu łez (mama) oraz przemowie, jacy to są ze mnie dumni (ojciec), w końcu wyjechali. Zaczęłam rozpakowywać swoje rzeczy, usiłując zachować pewność siebie, ale nie bardzo mi to wychodziło.
Samotność była dziwna i przerażająca. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam i ujrzałam wysoką dziewczynę z długimi, ciemnymi włosami, pięknymi kośćmi policzkowymi, obfitym biustem i jaskrawoczerwoną szminką na ustach. Moja nowa sąsiadka: Jess. Była pewna siebie, nalegała na wspólne wyjście na kolację. To mi jak najbardziej odpowiadało: zaprzyjaźnienie się było mi teraz bardzo potrzebne i przypuszczam, że nie zraziłabym się nawet, gdyby nowa koleżanka miała trzy głowy. Przed kolacją postanowiłyśmy trochę się rozejrzeć, a właściwie wścibić tu i ówdzie nos, oraz sprawdzić, jak wyglądają inne dziewczyny. W naszym budynku mieszkały wyłącznie dziewczyny, w domu naprzeciwko zastawiali na nas sidła mężczyźni. Znalazłyśmy kuchnię, zaparzyłyśmy kawę i zaczęłyśmy gadać o sobie, naszych szkołach, maturze, domach rodzinnych, i tak dalej. W ciągu kolejnych kilku tygodni podobną rozmowę odbyłam około miliona razy.
W trakcie robienia kawy poznałyśmy Sarah i Sophie. Sarah była niska, miała krótkie, jasne włosy i nosiła okulary. Chyba nigdy dotąd nie spotkałam nikogo o brwiach tak cienkich jak jej. Wydawała się niemal równie pewna siebie jak Jess, tylko w bardziej stonowany sposób. Sophie była wysoka, szczupła, wręcz porażała swoją urodą. Przypominała porcelanową lalkę o długich, kręconych, ciemnoblond włosach i jasnoniebieskich oczach, z których wyzierało przerażenie. Żeby się zapoznać, wdałyśmy się w tę samą rozmowę, co wcześniej między sobą i z Sophie zaczęło powoli opadać napięcie. Poszłyśmy wszystkie razem na kolację, nawiązując więź, która właściwie była podówczas życiową koniecznością. W tamtej chwili potrzebowałyśmy siebie nawzajem równie mocno jak w mającej nadejść przyszłości. Miałam przeczucie, że zostaniemy przyjaciółkami i wydawało mi się, że one myślą tak samo - ekspansywna Jess, Sarah, która zaprowadzała ład i porządek, piękna i nerwowa Sophie oraz ja, Ruth, odczuwająca narastające podniecenie, większe, niż początkowo wydawało mi się możliwe.
Kilka pierwszych tygodni na uniwersytecie upłynęło w imprezowym otumanieniu i, ogólnie rzecz biorąc, było niezłą zabawą. Czasem tęskniłam za domem, czasem czułam się niepewnie, miałam jednak przyjaciółki, które podtrzymywały mnie na duchu. Przez trzy lata studiów zmieniło się bardzo wiele, a jedyne, co pozostało niezmienne, to moje najlepsze przyjaciółki. Uniwersytet szybko stał się moim nowym domem. Pod koniec pierwszego roku był już domem, który kochałam. Kiedy studia skończyły się równie szybko, jak się rozpoczęły, odniosłam wrażenie, jakbym utraciła grunt pod nogami.
Pozwólcie, że opowiem o Benie, jedynej prawdziwej miłości mego życia. Był przystojny, przypominał małego chłopca z opadającymi na twarz włosami. Włosy miał piękne, jasnobrązowe, takie, że ciągle chciało się ich dotykać. Prawdę mówiąc, Ben nie cierpiał, gdy dotykałam jego włosów, ale cóż, nie potrafiłam się powstrzymać. Zbudowany był jak rugbista, mimo że grał w hokeja. Nieczęsto się uśmiechał, ale gdy już to robił, po prostu mnie roztkliwiał: miał niesamowity, leniwy uśmiech, który powoli rozpościerał się na całą twarz. Nigdy nie można było zarzucić mu gadatliwości - był mężczyzną oszczędnym w słowach - i w gruncie rzeczy, gdy byliśmy razem, mówiłam głównie ja. Kiedy już otworzył usta, rozprawiał zwykle o hokeju albo prawie (swoim kierunku studiów). Nigdy nie rozmawiał na temat naszego związku, ponieważ jednak stanowiliśmy idealną parę, nie było takiej potrzeby.
Zakochałam się w Benie podczas pierwszego spotkania. Sprawiał wrażenie mężczyzny, którym trzeba się zaopiekować. Zawsze byłam typem opiekuńczym, troszczyłam się o wszystko, o ranne zwierzęta, potem o Bena. Po raz pierwszy ujrzałam go w naszym akademiku i od razu wiedziałam, że go pragnę. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Żeby go zdobyć, musiałam opracować plan, tak mi się przynajmniej wydawało. Zwierzyłam się przyjaciółkom, że znalazłam mężczyznę swoich marzeń, i wskazałam go im przy kolacji.
- Dlaczego akurat ten? - spytała Sarah, ale ją zignorowałam.
Następnie, zgodnie ze swą skłonnością do dramatyzowania, godzinami przesiadywałam u siebie na łóżku w towarzystwie Jess, która wierciła się, by znaleźć wygodną pozycję obok mnie, Sophie, palącą papierosy przy moim biurku oraz Sarah, która siedziała na podłodze, obejmując poduszkę. Knułam, jak by tu zwrócić na siebie uwagę.
- Żeby ten facet się we mnie zakochał, potrzebny mi niezawodny plan  - westchnęłam.
Brzmiało prosto, lecz miłość jest bardzo skomplikowanym procesem.
- Może się z nim umówisz? - zaproponowała Sophie.
- O Boże, nie, nie mogę liczyć, że coś takiego zadziała - byłam zniesmaczona tym pomysłem.
- No to co masz zamiar zrobić? - spytała Sarah.
Spojrzałam na nią spode łba.
- Ciii, myślę.
Pierwszy plan, jaki obmyśliłam, opierał się na zasadzie, że osoba, której ocalisz życie, należy do ciebie. Pewnie widziałam to w jakimś filmie, a może gdzieś przeczytałam. W każdym razie był to dobry sposób na zdobycie uczucia, którego poszukiwałam. Wyjaśniłam to moim przyjaciółkom.
- Odbiło ci - skonstatowała Sarah.
- Bardzo romantyczne - powiedziała Sophie.
- Mogłabyś z łaski swojej wytłumaczyć, w jaki sposób ma to, twoim zdaniem, zadziałać? - poprosiła Jess.
- Przecież to proste. Wystarczy wpakować go w jakąś sytuację zagrażającą życiu. Na przykład Sarah mogłaby wsiąść za kierownicę i spróbować go potrącić, a ja w ostatniej chwili odciągnęłabym go z jezdni - uśmiechnęłam się triumfalnie.
- Ruth, nie mam zamiaru w imię miłości zabijać jego, ciebie czy kogokolwiek innego.
Sarah wyzywająco założyła ręce. Usiłowałam protestować, ale na próżno.
- Już wiem. Mogłybyśmy go śledzić, zorientować się, jak wygląda jego rozkład zajęć. Kiedy wychodziłby na wykłady, Jess zaczaiłaby się na dachu akademika z dużą cegłą w ręku i zrzuciłaby ją, gdy będzie przechodził obok, a wtedy ja pchnęłabym go w bezpieczne miejsce.
Znowu się uśmiechnęłam. Byłam pewna, że widziałam coś takiego na filmie. Na ekranie takie rzeczy zawsze się sprawdzają.
- Ruth, ani mi się śni trafić do aresztu za zrzucanie cegieł. Tak czy owak… Boże, co ja wygaduję? To najgłupszy pomysł, jaki w życiu słyszałam.
Popatrzyłam błagalnie na Sophie.
- Nie ma mowy.
Znalazłam się w punkcie wyjścia. Przedstawiłam plan B. Wyeliminowałam element ratowania życia i skoncentrowałam się na śledzeniu. Gdybym dowiedziała się, dokąd chadza, i ciągle kręciła się w jego ulubionych miejscach, z pewnością by mnie zauważył. Chodziłabym za nim jak cień, oznajmiłam moim przyjaciółkom.
- Tropienie go jest dużo lepsze niż nastawanie na jego życie - stwierdziła Sarah.
- O, tak, szybko cię zauważy, a wtedy będziesz mogła się z nim umówić - dodała Sophie.
- A jeśli zorientuje się, że go szpiegujesz i pomyśli, że jesteś wariatką? - zapytała jak zwykle praktyczna Jess.
- Hmmm, no tak. Wiesz, Jess, możesz mi towarzyszyć. Wówczas nie będzie to tak oczywiste.
Jess teatralnie przewróciła oczami.
- W porządku, pomogę ci, o ile nie będę musiała rzucać cegłami.
Plan B był gotowy do realizacji.
Dowiedziałam się, gdzie jest jego pokój, deptałam mu po piętach w drodze na wykłady, do baru, łaziłam za nim dosłownie wszędzie. Któregoś dnia sprytnie wkręciłam się za niego do kolejki w stołówce. Uśmiechnęłam się, spytałam, czy też nie może się doczekać obrzydliwego gulaszu, którego za chwilę będzie nam dane skosztować, a potem tak się jakoś złożyło, że usiedliśmy razem przy stole. Mój wygląd, błyskotliwa strategia oraz dowcip razem wzięte najwyraźniej zrobiły swoje. Pogratulowałam sobie skutecznej kampanii, ponieważ już tego samego wieczoru umówiliśmy się w barze w akademiku, upiliśmy się piwem i całowaliśmy się pod drzwiami mojego pokoju.
Następnego dnia leczyłam kaca, przylepiwszy do twarzy szeroki uśmiech. Ben spełnił wszystkie moje oczekiwania. Uroczy, och, słodki, zabawny (no, przynajmniej jego dowcipy o zakonnicach), słodki - mówiłam już, że słodki? No i te usta, ten pocałunek. To był najcudowniejszy pocałunek pod słońcem. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo wspomnienia zdążyły się już nieco rozmyć. Na pewno zakręciło mi się od niego w głowie. Dość szybko zostaliśmy parą. I dość szybko rozpostarłam nad nim opiekuńcze skrzydła. Robiłam mu pranie (w samoobsługowej pralni), sprzątałam jego pokój, pilnowałam, żeby nie był głodny, nie tyle gotując, co ciągnąc go we właściwym czasie na kolację. Kibicowałam mu, kiedy grał w hokeja, czy słońce czy deszcz. Świętowałam z nim, kiedy wygrywał, i pozwalałam godzinami stroić fochy, gdy przegrywał. A on mnie kochał. Był czuły, trzymał mnie publicznie za rękę (nawet w obecności swoich kumpli z drużyny hokejowej), co było dla mnie dowodem miłości. Prawdę mówiąc, nigdy nie wyznał, że mnie kocha, wysłał mi tylko kartkę walentynkową, na której - dopiero to sobie uzmysłowiłam - był wydrukowany standardowy napis: "Dla tej, którą kocham". Ale ja wiedziałam. Ja dawałam szczęście jemu, on mnie. To był związek doskonały.
Ben żył hokejem, dlatego zaczęłam żyć nim i ja. Kiedy drużyna hokejowa wygrywała, chodziliśmy to uczcić do studenckiego baru. Zwykle ciągnęłam ze sobą moje przyjaciółki, ponieważ czasem bywało tam groźnie. Wszyscy chłopcy upijali się, rozrabiali, śpiewali sprośne piosenki i pokazywali tyłki przechodzącym dziewczynom. Właściwie byli dość odrażający. Ben nikomu nie pokazywał pośladków. Zamiast tego odnajdywał mnie w barze, całował, a potem znowu oddalał się i wtórował kolegom. W drodze do domu wstępowaliśmy na curry albo kebab. Jeśli wybór padał na curry, moje przyjaciółki dochodziły do wniosku, że spełniły już swój przyjacielski obowiązek i odmawiały pójścia z nami - chłopcy byli nie najlepiej wychowani: kradli naczynia, dalej śpiewali sprośne piosenki i zawsze któryś z nich zasypiał z głową w talerzu. Jeśli decydowaliśmy się na kebab, Ben polewał go sosem chilli (najwyraźniej był to test męskości), a potem cierpiał przez całą drogę do domu. Koszmar. Kiedy docieraliśmy na miejsce, Benowi urywał się film bez względu na to, jakiej kulinarnej rozkoszy zaznaliśmy. Padał na łóżko kompletnie ubrany, cuchnąc piwem i curry albo kebabem. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że go kocham: obudziłam się z nim w jednym łóżku i poczułam od niego zapach hulanek poprzedniego wieczoru. Fakt, że byłam w stanie na niego spojrzeć i uważałam, że jest cudowny, według mnie dowodził wszystkiego. Moje koleżanki lubiły Bena, choć twierdziły, że nieco przesadzam z zaangażowaniem w jego życie. Sądziły, że powinnam być bardziej niezależna, tak jak one - tyle że one nie były zakochane.
Mieszkaliśmy razem na drugim i trzecim roku studiów. Ben, ja, Sarah, Jess, Sophie i Thomas, przyjaciel Bena. Wszyscy w jednym, wielkim domu, jak szczęśliwa rodzina. Choć nigdy o tym nie rozmawialiśmy, snułam plany co do mnie i Bena: po studiach pójdę do pracy, Ben zrobi aplikację i zdobędzie dobrą posadę. Pobierzemy się i kupimy duży dom na wsi. Dni będą upływały mi na dbaniu o Bena. W tym byłam najlepsza, niczego innego nie chciałam robić. Może nie brzmi to zbyt nowocześnie, ale mimo że byłam osobą inteligentną i elegancką, właśnie takiego dokonałam wyboru. Nadal robiłabym coś interesującego, wciąż byłabym atrakcyjną kobietą, lecz co najważniejsze, jednocześnie byłabym z Benem.
Gdy studia dobiegały końca, wszyscy mieli jakieś plany. Z wyjątkiem Bena i mnie. To znaczy, ja zaplanowałam naszą przyszłość, ale nigdy nie poruszaliśmy tego tematu. Na początku trzeciego roku przekonałam się, że planują wszyscy: kariera, studia podyplomowe, mieszkanie. Bardzo się tym emocjonowali, jeszcze przed egzaminami końcowymi. Nim się zaczęły, już wszyscy wiedzieli, co zamierzają robić. Z wyjątkiem Bena i mnie.
Jess zaklepała sobie pracę w firmie doradczej zajmującej się public relations, co nie było żadną niespodzianką, ponieważ od samego początku wiedziała, że właśnie to chce robić. Pamiętam, jak na pierwszym roku z zachwytem opowiadała mi o public relations i uważnie oglądała serial Absolutnie niewiarygodne, co najmniej jakby był to kręcony na żywo film dokumentalny, i mało brakowało, a sporządzałaby z niego notatki. Była stworzona do PR, cokolwiek się za tym kryło. Sarah dostała posadę w firmie rekrutacyjnej. Podobało się jej organizowanie ludziom zatrudnienia. Myślę, że naprawdę odpowiadałaby jej jakaś posada rządowa związana z pośrednictwem pracy - wszystkim znalazłaby zajęcie, uwierzcie. Sophie została złowiona przez jakąś agencję modelek już sto lat temu, cały czas pracowała dla nich w wolnym czasie i zamierzała kontynuować to zajęcie, jednocześnie rozglądając się za agentem, który pokierowałby jej karierą aktorską. Thomas znalazł jakąś firmę, w której chciał robić aplikację. Wszyscy mieli urządzić się w Londynie.
Ja miałam zamieszkać z Benem. Spodziewałam się, oczywiście, że Ben również będzie przygotowywał się do aplikacji, lecz na razie, nic na to nie wskazywało. Nie przejmowałam się, wiedziałam, że z Benem wszystko jakoś się ułoży. Często wspominałam mu o moich planach, on zaś nie oponował, przypuszczałam więc, że mogę spać spokojnie. Martwili się natomiast moi rodzice. Nieustannie pytali, co mam zamiar robić. Podobnie moi przyjaciele. Odpowiadałam, że porozmawiamy na ten temat, jak tylko sfinalizuję sprawy.
Ale nic się jakoś nie finalizowało. Egzaminy zbliżały się ku końcowi, a wraz z nimi czas opuszczenia uczelni. Już nie będę studiować nauk politycznych, nie będę mieszkać w Portsmouth. Podczas trzech lat studiów na Portsmouth University nigdy nie myślałam o końcu, ale oto nadszedł. Zaczęłam wpadać w lekką panikę. Poprosiłam więc:
- Ben, może wreszcie ustalimy, co będziemy robić po skończeniu studiów.
- Hę? - odpowiedział na to Ben.
- Na litość boską, przecież wiesz, co mam na myśli. Gdzie będziesz odbywał staż, jaką mam podjąć pracę? Powinniśmy zacząć robić jakieś plany.
Rozmowa przypominała walenie głową o mur.
- Ruthie, dlaczego, do cholery, zawsze musisz wszystko planować?! - wrzasnął na mnie.
Byłam zbita z tropu, ponieważ nigdy niczego nie planowałam, póki nie było to absolutnie niezbędne. Tak jak w tej chwili.
- Chodzi mi tylko o to, że za cztery tygodnie będzie już po egzaminach.
Trzeba było podejść do sprawy delikatnie.
- Nie bądź taką babą. Coś wymyślimy, ale nie dziś, okej?
Ben uciął sprawę. Zadrżały mi usta, jak zawsze wtedy, kiedy mam się rozpłakać jak rasowa kobieta. Ben trochę zmiękł.
- Przepraszam, malutka, to wszystko przez, no wiesz, stres. Porozmawiamy o tym po egzaminach, dobrze?
Kiwnęłam głową na znak zgody. Nadal panikowałam, choć starałam się uspokoić. Ben powiedział, że będzie dobrze, więc będzie dobrze. Miałam przecież jego. Czegóż więcej było mi potrzeba do szczęścia?
Egzaminy się skończyły. Przebrnęliśmy przez nie i radośnie to świętowaliśmy. To był szalony okres wolności, odprężenia, ulgi, spełnienia i zabawy. Chciałam, żeby ten czas trwał wiecznie, ale to było niemożliwe. Ogłoszono wyniki, wszyscy otrzymaliśmy oceny zgodne z naszymi oczekiwaniami. Znowu była feta, tym razem jednak wiedziałam, że to już koniec. Wygasła umowa najmu domu i musieliśmy się wyprowadzić. Wszyscy rozjeżdżali się do domów rodzinnych, by powrócić na uroczystość wręczenia dyplomów. Potem mieli rozpocząć nowe życie. A dokąd zmierzałam ja?
Ostatniego wieczoru zjedliśmy w naszym szczęśliwym domu hinduskie jedzenie kupione na wynos. Tylko nasza szóstka. Wspominaliśmy studenckie lata. "Pamiętacie, jak…" - tak rozpoczynała się większość zdań, a my śmialiśmy się z rzeczy, z których zdążyliśmy się już pośmiać milion razy, a które nadal nas bawiły.
- Bardzo się cieszę, że zabieram stąd tak piękne wspomnienia - rzekł sentymentalnie Thomas, a my naturalnie przytaknęliśmy.
Przez moment miałam wrażenie, że już nigdy nie będę samotna ani smutna, ponieważ noszę w sercu wspomnienia trzech najcudowniejszych lat mojego życia. Lecz już po chwili ogarnął mnie smutek. Zawsze nienawidziłam rozstawania się z tym, co ukochałam, a kochałam ten dom, kochałam przyjaciół, kochałam Bena. Marzyłam, byśmy wszyscy zostali razem, ale było to niemożliwe. Tamtej nocy cicho pochlipywałam w łóżku, podczas gdy Ben chrapał u mego boku.
Następnego dnia zaczęłam się pakować. Popakowałam też  rzeczy Bena, choć nie było tego wiele: ubrania, kilka książek, sprzęt hokejowy i tyle. Spakowałam swoje rzeczy i pomyślałam o przyszłości. Teraz muszę zadać mu to pytanie: egzaminy mieliśmy już za sobą, wyjeżdżaliśmy, to była moja ostatnia szansa.
- Ben, to nasz ostatni dzień. Wiem, na razie oboje wyjeżdżamy do rodziców, ale co potem?
- Kiedy potem?
Przeżywałam déjŕ vu.
- Z naszym życiem, Ben. Co będziemy robić? Czy pojedziemy na wakacje, czy mam szukać pracy? Gdzie będziemy mieszkać? Musimy coś postanowić.
- Ruth, za bardzo się przejmujesz. Posłuchaj, dopiero co skończyłem trudne, trzyletnie studia i do czasu rozdania dyplomów chcę się pobyczyć. Potem możemy coś ustalać, dobrze?
Uśmiechnął się do mnie, a ja, jak zwykle, zmiękłam. Chciałam nalegać, powiedzieć, że musimy już teraz zająć się naszą przyszłością, nie czekać do rozdania dyplomów, ale nie potrafiłam zebrać się w sobie. Byłam ostatnią ofermą. Pocałowałam go.
- Będę bardzo za tobą tęsknić, Benjaminie, ale możesz być pewien, że nie rozstajemy się na długo, nie pozwolę na to.
Pocałował mnie i po raz ostatni kochaliśmy się w naszym szczęśliwym domu.

Są w życiu takie dni, które stają się magiczne: dzień ślubu, niektórych urodzin, dni romantycznych zdarzeń i ważnych osiągnięć, takich jak odebranie dyplomu. Dzień wręczenia dyplomów miał być wyjątkowy, mieliśmy spędzić go w otoczeniu rodziny i przyjaciół, przywdziać togi i birety i w tym kretyńskim stroju świętować zdanie ostatnich egzaminów po trzech latach nauki. Jakby był to dzień dwudziestych pierwszych urodzin, osiągnięcia pełnoletności, rytuału przejścia w wiek dojrzały. Wydarzenie miała uświetnić ceremonia, miły obiad i przyjęcie z szampanem. Wieczorem - na to cieszyłam się najbardziej - miał być bal. Jedyną rzeczą potrzebną do osiągnięcia pełni szczęścia była piękna, słoneczna pogoda.
Świeciło słońce. Ale kiedy się obudziłam, wcale nie czułam się absolutnie szczęśliwa. Czułam się jakoś… dziwnie. Nie byłam już ani podekscytowana, ani zdenerwowana, czułam się po prostu okropnie. Moi rodzice emocjonowali się za nas wszystkich - zabrali aparat fotograficzny, mama włożyła wielki kapelusz, ojciec nowy garnitur, szczebiotali, wygadywali rzeczy w rodzaju: "Moja mała dziewczynka naprawdę dorosła", to mama, albo "Moja bystra, mała księżniczka" - tato. I byłoby przemiło, gdybym nie popadła w straszliwe przygnębienie.
Dotarliśmy do uniwersytetu, tam włożyłam togę, a następnie odszukałam Jess. Była tak rozgorączkowana, że bez przerwy ściskała mnie i piszczała, podczas gdy jej rodzice filmowali nas swoim kamwidem. Miałam wrażenie, jakbym grała w jakimś idiotycznym filmie. Kiedy znalazłyśmy Sarah i Sophie, obie zachowywały się jak Jess, chociaż Sophie jednocześnie trochę się denerwowała. Wszystkie powtarzały jak najęte, że to jeden z najpiękniejszych dni w życiu. Zatem dlaczego mnie wydawał się jednym z najgorszych? Chciałam mieć przy sobie Bena, lecz za każdym razem, gdy się do niego zbliżałam, ktoś porywał gdzieś albo jego, albo mnie - najpierw do auli, potem na lunch. To był koszmar.
Na bankiecie wreszcie udało mi się z nim porozmawiać. Podeszłam, pocałowałam go i powiedziałam, że go kocham. Miał niewyraźną minę, ale przypisałam to temu, że wyglądał naprawdę głupawo w todze, która zupełnie na niego nie pasowała. Pogawędziłam z jego rodzicami, którzy byli snobistyczni, ale mili. Potem zjawili się moi rodzice i wdali się w rozmowę z jego rodzicami i byłby to cudowny widok, gdyby Ben nie ulotnił się do swoich kumpli. Usiłowałam wyjaśnić dziewczynom, że coś tu nie gra, ale w tamtym dniu żadna nie chciała przyjąć do wiadomości złych wieści. Jak już wspomniałam, dzień był magiczny dla wszystkich z wyjątkiem mnie.
Ze wszech sił starałam się nie martwić z powodu Bena - w końcu mieliśmy iść razem na bal. Sophie była umówiona z Johnnym, najlepszym przyjacielem Bena, Jess wybierała się na bal z Jeremym, członkiem drużyny hokejowej, a Sarah towarzyszyła Thomasowi, ponieważ oboje nie mieli partnerów. Zapowiadało się wspaniale, wszyscy przyjaciele razem. Ale nie, mimo usilnych starań nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że dzieje się coś bardzo złego - a właściwie, że wszystko jest zupełnie nie tak.
Dzień mijał, a ja próbowałam zachowywać się radośnie, głównie ze względu na rodziców. Wydali na świat najbardziej nieszczęśliwą absolwentkę pod słońcem. Kiedy nadszedł czas rozstania, odwieźli mnie do akademika, gdzie miałam nocować, i rozegrała się taka sama scena, jak w pierwszym dniu mojego przyjazdu na studia, tyle że tym razem był to dzień ostatni. Odbyło się łzawe pożegnanie, ja wprost tonęłam w łzach, a potem mnie opuścili. Humor poprawił mi się odrobinę, gdy mój wzrok padł na zostawioną przez nich butelkę szampana. Przyjaciółki przyszły do mnie do pokoju, mogłyśmy więc zająć się babskimi przygotowaniami do wielkiego wyjścia. Wszystkie wyglądałyśmy prześlicznie w wieczorowych sukienkach, z nienagannym makijażem i starannie ułożonymi włosami. Byłam przeświadczona, że na mój widok Ben padnie z wrażenia.
Chłopcy przyszli po nas o siódmej i wyglądali znakomicie. Mężczyzna w czarnym krawacie - oto esencja piękna. Ben wydawał się jakiś nieswój, ale on nigdy nie lubił się stroić. Pomyślałam, że być może ma takie samo poczucie pustki jak ja. Tak, na pewno o to chodzi. Gdy tylko będziemy mieli sposobność porozmawiać, tchnę w niego otuchę i wszystko będzie dobrze.
Kiedy wchodziliśmy do stołówki, którą z tej okazji przekształcono w salę balową, uwieczniono nas na zdjęciu: przewyższający nas wszystkich wzrostem Thomas ze swoją ciemną czupryną i w okularach na nosie, Johnny, niższy od pozostałych i tak samo jasnowłosy jak Sarah, Jess w purpurowej, aksamitnej sukni, Sophie w czarnym jedwabiu, Sarah w krótkiej, czarnej sukience, ja w bufiastej sukni balowej oraz Ben w oszukanej muszce, która już zdążyła mu się przekrzywić. Stołówka była udekorowana na srebrno i granatowo, oświetlona świecami i reflektorami punktowymi. Pośrodku każdego stołu stały srebrne kwiaty. Sala wyglądała tak ślicznie, że postanowiłam uczynić wszystko, by ten wieczór zapadł mi w pamięć jako najwspanialszy w życiu. I rzeczywiście, zabawa była przednia, a ja wreszcie zdołałam się zrelaksować. Jedliśmy (tonami), piliśmy (litrami) i tańczyliśmy, tak że o mało nie odpadły mi nogi. Zgubiłam buty, Ben gdzieś się zawieruszył.
Powziąwszy silne postanowienie, że nie dam sobie zepsuć zabawy, nie zaprzątałam sobie głowy nastrojem Bena. Paplałam coś do niego, nie bardzo słuchając, co on ma mi do powiedzenia, a ponieważ było tam tak wiele osób, z którymi chciałam się pożegnać, nie spędziłam z nim zbyt wiele czasu. Lecz w pewnym momencie, kiedy uzmysłowiłam sobie, że muszę z nim porozmawiać, nie mogłam go nigdzie znaleźć. Zawołałam Sophie, która zawołała Johnny'ego, który zawołał Jess, która zawołała Sarah, która zawołała Thomasa i szukaliśmy go wszędzie. Nigdzie ani śladu Bena, przepadł jak kamień w wodę. Zaczęłam histeryzować. Główne zadanie uspokojenia mnie przypadło Sarah, ale alkohol oraz moje dziwne samopoczucie przywiodły mnie do przekonania, że Ben nie żyje. Trwałam w tym przeświadczeniu przez całe wieki, póki nie przybiegła Sarah i nie oznajmiła, że go znaleźli. Była piąta nad ranem, a Ben od dwóch godzin przebywał na zewnątrz.
Poczułam taką ulgę, że natychmiast do niego podbiegłam i go przytuliłam. Ben odciągnął mnie od siebie i powiedział:
- Ruth, musimy porozmawiać.
Wtedy uświadomiłam sobie, że mój wisielczy humor miał swoje uzasadnienie.
Serce mi zamarło. Ten zwrot: "musimy porozmawiać" zwiastował złe wiadomości, zwłaszcza w ustach Bena, który w zasadzie rozmawiał tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Popatrzyłam na niego, jak stał przede mną ze śmiertelnie poważną miną, niezwykle przystojny w swym smokingu, i zrozumiałam, że choć nie wiem jak bardzo starałabym się myśleć inaczej, Ben nie miałby tak poważnego wyrazu twarzy, gdyby nie zamierzał zakomunikować mi czegoś złego. Z miejsca postanowiłam zmierzyć się z nieuchronnym przeznaczeniem, przypuszczając najpierw atak.
- Gdzie się, do cholery, podziewałeś? Ja… ja, twoi przyjaciele, moje przyjaciółki i niemal każdy uczestnik tego przeklętego balu szukamy cię od kilku godzin.
- Musiałem coś przemyśleć.
Zatkało mnie. Nigdy nie uważałam Bena za myśliciela - prawdę mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio wyraził jakąkolwiek myśl. Ben nie był tym typem, raczej oszczędny w słowach, zapalony sportowiec. Oprzytomniałam trochę po doznanym szoku.
- Ty i myślenie? Jezu, Ben, to nasz bal dyplomowy. Dlaczego musiałeś wybrać akurat taką chwilę, żeby zacząć myśleć?
Zdawałam sobie sprawę, że nadal jestem mocno pijana i być może obrałam niewłaściwą taktykę, nie byłam jednak w stanie kontrolować słów wychodzących z moich ust.
- Ruth, ucisz się na chwilę. Naprawdę muszę z tobą porozmawiać.
Ben wyglądał poważnie - a dokładniej, trzech stojących przede mną Benów wyglądało poważnie. Zamknęłam jedno oko i trzech Benów udało mi się ograniczyć do półtora. Robiłam pewne postępy, czego nie można było powiedzieć o naszej rozmowie.
- No to mów.
Wiedziałam, że zachowuję się jak wredne babsko, no ale w końcu tak właśnie się czułam.
- Myślę, że powinniśmy się rozstać.
Ben odetchnął z ulgą, ja zaś natychmiast wytrzeźwiałam. Przede mną stał tylko jeden Ben, a mnie krew ścięła się w sercu. Wiem, mówiłam, że spodziewam się złych wieści, ale tą nowiną, no, tą nowiną byłam po prostu zdruzgotana. Zuchowata Ruth gdzieś się ulotniła i zaczęła wzbierać we mnie panika. Nie czułam nic prócz niedowierzania.
Ben oświadczył, że ze mną zrywa, a ja zwymiotowałam mu na buty. Skończyła się idylla i ja także byłam skończona. Jess zastała mnie siedzącą na schodach w miejscu, w którym opuścił mnie Ben. Nie potrafię powiedzieć, jak długo tam siedziałam. Całe wieki. Tak mi się wydawało.
- Chodź.
Jess chwyciła mnie i mocno objęła. Poczułam jej ciepło i uświadomiłam sobie, jak bardzo zmarzłam.
- Znalazłam twoje buty.
Podała mi je, ale ich nie włożyłam.
- Powiedział, że z nami koniec - zdołałam wreszcie wykrztusić.
- A niech to, Ru…
Jess wyraźnie nie miała pojęcia, co powiedzieć.
- Wyjeżdża z Johnnym - szlochałam.
- Nic o tym nie słyszałam.
Jess mocniej mnie przytuliła.
- Wiem. Wiedzieli tylko Ben, Johnny i Thomas.
Łzy płynęły teraz wolniej. Chyba wyczerpywał się ich zapas.
- Samolubny drań.
- Zgoda, Jess, ale przynajmniej był moim samolubnym draniem.
Teraz do poprzednich łez dołączyły te ze zbiornika rezerwowego.
- Nie powinien był mówić ci tego akurat dzisiaj - zauważyła Jess.
- Podobno nigdy nie zapomina się dnia odebrania dyplomu. Ja z pewnością go nie zapomnę.
- Ru, wiem, że to marne pocieszenie, ale wszystko jakoś się ułoży, choć teraz wygląda to inaczej.
Jess uśmiechnęła się blado i, ku mojemu zaskoczeniu, ja też zdobyłam się na blady uśmiech.
- Wiesz co, puściłam pawia na jego buty.
- Nie gadaj, serio?
Jess parsknęła śmiechem, a ja znowu zaczęłam ryczeć. Płakałam i płakałam. Mam wrażenie, że tamtej nocy wylałam tyle łez, ile waży całe moje ciało. Znajdowałam się sama w pokoju podobnym do mojego pierwszego pokoju w akademiku. Był pusty, surowy, nie mogłam tam zasnąć: przesiedziałam całą noc, paląc papierosa za papierosem i płacząc, czułam się dziwnie, jakbym cofnęła się w rozwoju.

No i proszę. Najlepszy dzień mojego życia zamienił się w najgorszy. Nasze rozstanie było naprawdę do bani. Ben zrobił się czerwony jak burak, ja zwymiotowałam, nie powiedziawszy nawet połowy tego, co chciałam powiedzieć, podczas gdy on powiedział o wiele za dużo. I to jakby podsumowywało cały nasz związek. Pogrążyłam się w ciężkiej żałobie, ponieważ nie chciałam, żeby wyjeżdżał, żeby mnie zostawiał i ponieważ za nim tęskniłam. Mówi się, że miłość jest ślepa; w moim wypadku była również głucha i niema.

Sporo myślałam. No, powiedzmy, próbowałam myśleć. Ale jedyne, na co było mnie stać, to koncentrowanie się na wszechogarniającym uczuciu lęku, które mnie przenikało. Lęku przed konfrontacją ze światem bez Bena. Lęku przed jutrem, pojutrzem i kolejnym dniem. Nie mogłam pozwolić mu odejść. Nie mogłam pozwolić, by mnie opuścił, bo tylko on dawał mi szczęście. Nie przyszło mi do głowy, by planować życie bez Bena. Niby dlaczego miałoby mi to przyjść do głowy? Tworzyliśmy parę, byliśmy razem. Wydawało mi się, że gdybym samodzielnie poczyniła jakieś plany, może łatwiej znosiłabym tę sytuację. "No i co, Ben? Mam świetną pracę, a ty spadaj na drzewo". Wiedziałam jednak, że to nie w moim stylu, nie byłabym wtedy ani sobą, ani osobą, którą chciałabym stać się z własnej woli.
Na nim oparłam całą swoją przyszłość i chociaż nadal miałam za złe uniwersytetowi, że studia dobiegły końca, prawdziwą przyczyną mojej złości był fakt, że wraz ze studiami skończyła się moja miłość.
Z początku próbowałam go zatrzymać. Ponieważ opuściły mnie resztki zdrowego rozsądku, zdołałam przekonać samą siebie, że ta próba się powiedzie. Zadzwoniłam do niego, uderzyłam w płacz, powiedziałam mu, że go kocham i prosiłam, żeby jeszcze raz się zastanowił i nie zaprzepaszczał największego szczęścia swego życia, którym byłam ja. Dziwnym trafem, nie zadziałało. Powiedział, że potrzebuje wyjechać, podróżować, bawić się. Że marzył o tym od zawsze, od momentu rozpoczęcia studiów na uniwersytecie. To był powracający temat. Sprowadzał się do tego, że Ben zamierza robić coś, co zawsze chciał robić, coś, co wykluczało mnie do tego stopnia, że nawet nie zostałam wtajemniczona. Wydawało się, że jest dwóch Benów: stary, z którym chodziłam przez ponad dwa lata, i nowy, którego tak naprawdę zupełnie nie znałam. Zresztą, do diabła z nowym Benem, ja chcę tego starego.
Kilka dni później spróbowałam innej taktyki. Wróciła mi odrobina rozsądku. Powiedziałam Benowi, że ma rację. Oczywiście, to dla niego wspaniała szansa i szczerze się cieszę, że ma takie perspektywy. Naturalnie nie powinien rezygnować z wyjazdu, ale to nie jest powód, dla którego mielibyśmy ze sobą zrywać. Powinniśmy zobaczyć, jak sprawy się ułożą, wyzbyć się wszelkich uprzedzeń, abyśmy po jego powrocie mogli zacząć wszystko od nowa. Wiem, zastosowałam tę strategię już wcześniej, kiedy po raz pierwszy oznajmił mi, że ze mną zrywa, ale teraz, kiedy miał czas do zastanowienia, z pewnością nabrał rozumu. No cóż, wyszło na to, że to raczej ja powinnam była pójść po rozum do głowy, ponieważ Ben powiedział, że to niemożliwe, że o naszym rozstaniu mówił absolutnie serio i że to po prostu by nie wypaliło. Po owej rozmowie przez krótką chwilę rozważałam pomysł wytatuowania sobie na czole napisu "kretynka".
Potem zdrowy rozsądek opuścił mnie ponownie (na tym cholernym rozsądku kompletnie nie można polegać). Następny plan działania był taki: wybłagam u rodziców pieniądze i też pojadę. Będziemy razem podróżować i wtedy Ben przekona się, jak bardzo mnie potrzebuje. Ostatecznie, któż inny będzie mu prać bieliznę? Rodzice odmówili. Kiedy powiedziałam Benowi o ich odmowie, w jego głosie słychać było taką ulgę, że wybuchłam płaczem, wrzeszczałam na niego i obrzuciłam go stekiem wyzwisk. Rodzicom oznajmiłam, że mam nadzieję, iż nie zadręczą ich wyrzuty sumienia z powodu zrujnowania życia swojej jedynej córki.
Na tym etapie mój rozsądek wywędrował gdzieś na kraniec świata, a jego miejsce zajęła desperacja. Ostatnią próbą, jaką podjęłam, było powiedzenie Benowi, że wszystko rozumiem, łącznie z naszym rozstaniem, ale muszę zobaczyć się z nim ten ostatni raz, żeby się pożegnać. Zareagował niechętnie, lecz użyłam wszystkich możliwych chwytów z gatunku szantażu moralnego i wreszcie się zgodził. Przyjechał do domu moich rodziców. Jak zwykle wyglądał bosko. Rozmawialiśmy, a właściwie wyłącznie ja strzępiłam sobie język. Spytałam, jak może tak lekko traktować wszystko, co wspólnie przeżyliśmy. On wzruszył ramionami. Spytałam, czy w ogóle za mną tęskni. Wzruszył ramionami. Spytałam, czy kiedykolwiek mnie kochał. Wzruszył ramionami. I tak w koło Macieju. Kiedy miał już wychodzić, uczyniłam to, co zrobiłaby każda kobieta desperacko usiłująca zachować resztki godności. Rzuciłam się na podłogę i chwyciłam go za kostki, nie chcąc puścić. Ben zbladł jak płótno, ojciec musiał odciągnąć mnie od niego siłą, a mama zażądała, żebym przestała zachowywać się jak obłąkana. A potem Ben zniknął z mego życia. Po jego odejściu miałam wrażenie, że zabrał moje życie ze sobą. Najpierw roztrzaskał je w drobny mak, a teraz zabierał, żeby mieć pewność, że już nigdy nie będę mogła złożyć go do kupy. Opuściły mnie rozsądek i desperacja, ustępując miejsca całkowitemu przygnębieniu.
Byłam sama, nie miałam nic. Leżałam na łóżku, gapiąc się na różowe ściany, słuchając Smithów i piosenek o utraconej miłości, odmawiałam jedzenia (jadłam tylko po kryjomu), wylewałam morze łez, a moi rodzice rwali włosy z głowy. Boże, wiem, że byłam egocentryczną zołzą, ale z jakiegoś tajemniczego powodu nie potrafiłam zmienić swego postępowania. Rodzice, którzy niczym sobie na to nie zasłużyli, padli ofiarą mojego niedojrzałego, szczeniackiego zachowania. Byli zatroskani. Ojciec nie wiedział, co począć, więc któregoś wieczoru mama posadziła mnie w fotelu, nalała mi kieliszek wina i odbyła ze mną poważną rozmowę na temat pracy. Powiedziała, że gdyby urodziła się wtedy, kiedy ja, i miała takie perspektywy, jakie mają współczesne kobiety, jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej.
- Ruthie, kiedy byłam młoda, na kobiety nakładano wiele ograniczeń. Oczekiwano od nas zamążpójścia i urodzenia dzieci i to były nasze priorytety.
- Miałyście szczęście.
- Niezupełnie. Na twoim miejscu wykorzystałabym szansę, starałabym się odnieść sukces, coś osiągnąć. Kochanie, masz nieograniczone możliwości.
Zirytowała mnie tym gadaniem nie na żarty.
- Ależ, mamo, prowadzisz sklep odzieżowy, tworzycie z tatą świetne małżeństwo i macie mnie.
- Wiem, kochanie, i nie oddałabym ciebie ani twojego ojca za żadne skarby świata. To prawda, nie mogę narzekać na swoje życie, ale prowadzę tylko jeden sklep i bynajmniej nie przypomina on Harrodsa.
- Czytujesz za dużo Barbary Taylor Bradford. Powinniśmy robić to, co dobrze nam służy, bez dwóch zdań.
- Oczywiście, lecz chodzi o to, że mamy ogromny wybór. Naprawdę. Życzyłabym sobie, żebyś miała jakieś oczekiwania wobec życia. Żebyś, spoglądając wstecz, niczego nie żałowała.
- A ty żałujesz?
- Nie, w gruncie rzeczy niczego nie żałuję. Szkoda tylko, że kiedy byłam młodsza, nie miałam większych możliwości. Dzisiaj małżeństwo i dzieci nie oznaczają dla kobiety końca kariery. W moich czasach oznaczały.
- Mamo, nie sądzisz, że nas pozamieniano? To znaczy, że ja powinnam być tobą, a ty mną?
Parsknęłyśmy śmiechem.
- Ruth, chciałabym jedynie, abyś była szczęśliwa, przecież wiesz. Żebyś zrozumiała, że życie nie kończy się na Benie. Wiem, że cierpisz, skarbie, i patrzę na to z bolącym sercem. Obiecaj mi jedno: że będziesz zawsze pamiętać, że możesz robić wszystko, czego zapragniesz.
- Zgoda.
Nie miałam siły się spierać. A zatem, ponieważ byłam jedynaczką, moja matka zaś gorącą zwolenniczką ruchu wyzwolenia kobiet, ponieważ poszłam na uniwersytet i zdobyłam wykształcenie, oczekiwano ode mnie rozsądnego pokierowania własnym życiem lub przynajmniej chęci osiągnięcia czegoś w życiu. A ja zachodziłam w głowę, dlaczego, do jasnej cholery, takich chęci nie przejawiam.
Ponieważ mama i ojciec nie odnotowali żadnego postępu w rozmowach na temat mojej kariery zawodowej, uczynili coś, co zrobiliby wszyscy kochający rodzice: zadzwonili do Sarah. Uzgodniłyśmy, że odwiedzę ją u jej rodziców w Berkshire. Sarah wyjaśniła mi, że na uniwersytet idzie się dlatego, że edukacja daje wolność, perspektywy. Po ukończeniu studiów trzeba rozpocząć życie zawodowe. Tak postępują dzisiaj kobiety: zdobywają dobrą pracę, wspinają się po szczeblach kariery, noszą kostiumy i zarabiają na torebki słynnych projektantów. No cóż, mnie to wszystko wręcz odstręczało. Zaprotestowałam, mówiąc, że ja poszłam na studia po to, by nosić szmatławe ciuchy (takie, których nie mogli ścierpieć moi rodzice), znaleźć faceta i żłopać tanie piwo, ale Sarah mnie zignorowała.
W zasadzie cała rozmowa przebiegała podobnie. Siedziałyśmy w ogrodzie, popijając sok pomarańczowy i wystawiając się do słońca. Ogród tonął w kwiatach, powietrze przesycała ich przyjemna woń, pszczoły bzyczały, dzieci z sąsiedztwa piszczały ze śmiechu, a pies Sarah, Monty, spał spokojnie w cieniu. Marzyłam sobie, jak to, jako kobieta niepracująca, mogłabym spędzać w ten sposób cały czas. Sarah szykowała się do zrobienia mi wykładu.
- Ru, zamierzam zaprowadzić cię w miejsce, gdzie będziesz mogła wybrać dla siebie pracę albo przynajmniej zorientować się w możliwościach.
- Hę?
- Mówię o pracy zawodowej, Ruth. Zaklepałam sobie pracę, podobnie jak Jess i Sophie. W dzisiejszych czasach wszystkie kobiety pracują zawodowo. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że w obecnej epoce praca jest równie nieodzowna jak ulubiona szminka.
Sarah uśmiechnęła się sarkastycznie.
- Niemożliwe, praca nie może być równie niezbędna jak szminka - wyszczerzyłam w odpowiedzi zęby.
- A jednak jest, i to nawet dla ciebie. Najpierw należy wybrać ofertę, następnie złożyć podanie, a potem otrząsnąć się z melodramatycznego otępienia i dołączyć do rzeczywistości.
- Jędza. Jak możesz? Nie zachowuję się melodramatycznie, tylko zostałam…
- Porzucona. Wiem. Ale jak spodziewasz się dojść do siebie bez pracy albo choćby jakiegoś nowego wyzwania?
- Zawsze mogę kupić nową szminkę.
Sarah dała mi kuksańca.
- No dobra, wygrałaś, tylko nie spodziewaj się czasem, że będę skakać ze szczęścia - dodałam.
Ha, już ja dam jej popalić.
- Ru, wszyscy już dawno mamy za sobą etap, kiedy oczekiwaliśmy od ciebie zadowolenia z czegokolwiek.
Sarah, choć mówiła spokojnie, była oburzona, ja zaś czułam się dotknięta. Ale w gruncie rzeczy nie miałam żadnych argumentów przemawiających na moją korzyść.

Poradnia zawodowa była, według Sarah, mekką absolwenta. Tam miało mnie oświecić. Tam miało rozpocząć się moje nowe życie. Hmm, jak na mekkę, brakowało tam klimatu, tajemnicy. Jednak wizyta w niej bez wątpienia stanowiła jakieś przeżycie. Była to ogromna przestrzeń, którą wypełniały kartoteki zawierające oferty pracy: w bankowości, marketingu, informatyce, księgowości, doradztwie, zarządzaniu, dosłownie wszędzie. Żadna z tych ofert nie zapowiadała niczego wesołego i żadna nie pasowała do mnie. Musiałam przejść test kwalifikacyjny, w którym odpowiada się na mnóstwo pytań, a potem mówią człowiekowi, do czego najlepiej się nadaje. Sarah stwierdziła, że musiałam nieźle nabujać, ponieważ z mojego testu wynikało, że byłby ze mnie dobry naukowiec od rakiet kosmicznych. Rzeczywiście, trochę nazmyślałam, ale sądzę, że wszyscy tak robili.
Ten etap poszukiwań zaczął mnie bawić (i to szczerze), lecz ani o krok nie byłam bliższa odnalezienia własnego miejsca w przyszłości. Sfrustrowana Sarah postanowiła sama wybrać dla mnie zajęcie, uzyskała wszystkie informacje i wzięła formularze. Miałam stawiać pierwsze kroki w kreatywnym świecie reklamy. Z początku wpadłam w popłoch, później jednak byłam zadowolona z wielu powodów: w tej branży panuje zażarta rywalizacja, trzeba wykazywać się dużą znajomością tematu, a ludzie, którzy zajmują się werbowaniem nowych pracowników, nie będą skłonni zatrudniać kogoś, kto uważa, że branża reklamowa jest w większości skorumpowana i uwłacza ludzkiej inteligencji. Wszystko szło po mojej myśli. Złożyłam podania do dziesięciu agencji. Rodzice byli wniebowzięci ("Nasza córka myśli o pracy w reklamie"), przyjaciele sądzili, że wreszcie odzyskałam zdrowe zmysły, ale najlepiej było wtedy, gdy otrzymałam dziesięć listów odmownych i wszyscy byli dla mnie bardzo mili. Okazali mi wiele współczucia, dużo więcej, niż kiedy opuścił mnie Ben, no a mnie udało się uniknąć zatrudnienia.
Nęcił mnie pomysł, by swoim zawodem uczynić staranie się o posady, na których dostanie nie miałam najmniejszych szans, ale napotkałam tu kilka przeszkód. Mieszkałam teraz u rodziców. Moim jedynym domem stał się ponownie dom rodzinny, który od kiedy wyjechałam na studia, wydawał mi się coraz bardziej obcy. Rodzice uparcie próbowali nakłaniać mnie do poszukiwania pracy. Zamiast uzmysłowić sobie, że kierowała nimi troska, iż zmarnuję sobie życie, zaczęłam odnosić wrażenie, że chcą się mnie pozbyć z domu. Przeżywałam wówczas etap "ponieważ rzucił mnie Ben, nikt mnie nie kocha". Żywo przemawiał do mnie pomysł zamknięcia się w domu wariatów ze względu na fakt całkowitego postradania rozumu wskutek dogłębnego zranienia mych uczuć.
Sęk w tym, że od czasu mego wyjazdu z domu rodzice zaczęli organizować sobie życie beze mnie, zamiast budować je wokół mojej osoby. Im służyło to całkiem nieźle, tymczasem ja czułam się jak piąte koło u wozu. W każdą niedzielę grywali w golfa, a potem jedli lunch w klubie golfowym. W poniedziałki mama chodziła ze swoją przyjaciółką Amelią na spotkania kobiecej grupy charytatywnej, ojciec zaś znowu szedł do klubu golfowego. We wtorki cztery pary małżeńskie zapraszały się kolejno na domowe kolacje, we środy szli do teatru albo do kina, czwartki spędzali razem w domu, w piątki wychodzili na kolację w mieście, a w soboty zawsze było jakieś przyjęcie. Ich życie towarzyskie wydawało mi się dość wyczerpujące. Na samą myśl o nim odczuwałam zmęczenie.
Ta sytuacja stwarzała liczne problemy dla kogoś takiego jak ja, przede wszystkim dlatego, że rodzice uznali mnie za osobę dorosłą i nader łatwo powrócili do własnych spraw. Można by przypuszczać, że zechcą spędzać ze mną cały czas. Będą koło mnie skakać, usługiwać mi. Tymczasem nic podobnego. Oczekiwali, że będę żyła własnym życiem, tym samym, które wiodłam bez nich. Mówili: "Pewnie jesteś zadowolona, że usuwamy ci się z drogi, bo możesz spokojnie kontynuować poszukiwania pracy", ja zaś odpowiadałam: "Wcale nie, zamierzam snuć się z kąta w kąt, obnosić się ze swoim nieszczęściem i wylewać potoki łez, ponieważ zostałam porzucona i byłabym wdzięczna, gdybyście dotrzymali mi towarzystwa i mnie pożałowali", na co oni reagowali śmiechem i tak czy owak wychodzili. Ja dotrzymywałam słowa i wałęsałam się po domu, roniąc łzy.
Faktem jest, że zanim wyjechał Ben, niecałe dwa miesiące od dnia odebrania dyplomu i niecałe dwa miesiące od momentu zamieszkania z rodzicami, miałam ochotę wyrwać się z domu. Nudziłam się, nie miałam wokół żadnych przyjaciół i nie miałam nic do roboty. Chwytając się ostatniej deski ratunku, poprosiłam mamę, żeby naraiła mi jakichś synów swoich przyjaciół, lecz odmówiła, oświadczając, że potrzebna mi praca, a nie mężczyzna. Nie pozostało nic innego, jak wyjechać.

W dniu odlotu Bena wstałam wcześnie i postanowiłam urządzić sobie dzień ku jego pamięci. (Nie byłam jeszcze gotowa zaniechać dramatycznych gestów, nawet jeśli sama miałam być jedynym widzem odgrywanych przez siebie scen.) Wygrzebałam pudełko po butach, w którym przechowywałam wszystko, co ofiarował mi Ben: dwie kartki walentynkowe, kilka prezerwatyw smakowych, odznakę drużyny hokejowej, płytę Kylie Minogue, którą podarował mi na urodziny, płytę Meatloaf, którą dał mi nie wiem dlaczego, parę jego skarpetek (o które poprosiłam), i tyle. Przeczytałam kartki, na obu było napisane "Całuję, Ben". Włożyłam jego skarpetki, przypięłam odznakę. Puściłam płyty. Nie miałam koncepcji, co zrobić z prezerwatywami. Płakałam. Jego samolot odlatywał o trzeciej po południu. Wyjrzałam przez okno, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Musiałam pogodzić się z wyjazdem Bena, ale myśl o życiu bez niego niezmiennie wpędzała mnie w rozpacz.
Nikt nie rozumiał powagi sytuacji. Powtarzali, że jestem taka młoda, bardzo młoda, że nie byliśmy małżeństwem, mało tego, nawet się nie zaręczyliśmy. "Poznasz kogoś innego", mówili. Jasne, po prostu wyjdę na ulicę i znajdę sobie kogoś, kto zastąpi mi Bena. Oczywiście, może się tak zdarzyć, że pewnego dnia wstanę z łóżka i spotkam innego mężczyznę i właśnie on zajmie miejsce człowieka, którego darzyłam głęboką miłością. Człowieka, którego Bóg zesłał na tę ziemię specjalnie dla mnie, człowieka, który był mi przeznaczony. Człowieka, którego kochałam (czy już to mówiłam?). Pewnie, mogę zastąpić Bena kimś innym. Jestem przecież młoda, po ziemi chodzą całe stada miłych mężczyzn, na Benie świat się nie kończy i takie tam dyrdymały. Nienawidziłam ludzi. Nie traktowali sprawy z należną powagą tylko dlatego, że kiedy porzucił mnie Ben, nie byłam starsza. Najwidoczniej nie pojmują, że prawdziwa miłość nie zna granic wieku. Gdybym miała trzydzieści parę lat i wtedy została sama, założę się, że okazano by mi dużo więcej współczucia. Spodziewano by się, że kompletnie upadnę na duchu. "To była jedna z jej ostatnich szans na pójście do ołtarza" albo "Zegar biologiczny będzie musiał teraz stanąć, prawda?" A tymczasem tylko dlatego, że do trzydziestki brakowało mi dziewięciu lat, mój zawód miłosny traktowano z przymrużeniem oka. Kto powiedział, że trzydziestokilkulatkowie mają mieć monopol na złamane serca?
Kiedy Ben siedział już w samolocie, zaczęłam się uspokajać, częściowo dlatego, że zabrakło mi tematów do roztrząsania w samotności, po części dlatego, że byłam znudzona. Może rzeczywiście mogłabym znaleźć sobie kogoś innego? To znaczy, wiedziałam, że nigdy nie przeboleję Bena z tymi jego opadającymi na twarz włosami i przepięknym uśmiechem, ale nie chciałam być sama. Usiłowałam spojrzeć prawdzie w oczy. Ben wyjechał, zostałam na lodzie. Tak wyglądała sytuacja. W końcu zdałam sobie sprawę, że jedyną sensowną rzeczą jest zająć się własnym życiem i czekać, aż Ben przekona się, że popełnił straszliwy błąd, i do mnie wróci.
Nim rodzice wrócili do domu, wypłakałam wszystkie łzy, ale i podjęłam decyzję. Chociaż nadal miałam złamane serce, postanowiłam uczynić to, czego wszyscy ode mnie oczekiwali. Przeprowadzić się do Londynu i znaleźć pracę. Zadzwoniłam do Sarah.

Sophie miała ogromnie sympatyczną i zamożną ciotkę, która kupiła dom w Clapham i zdecydowała, że gdyby Sophie chciała przenieść się do Londynu, wynajmie ten dom jej i jej przyjaciółkom za niewielką opłatą, żeby podać pomocną dłoń w obliczu ogromnych trudności, przed jakimi stają dzisiaj młodzi ludzie. Taki był w każdym razie sens jej wypowiedzi. W domu były trzy sypialnie, ale na moją cześć jeden z pokojów na dole przekształcono w czwartą sypialnię. Mimo że nie byłam gotowa do podjęcia wiążącej decyzji w sprawie zamieszkania t