Perfumy w rytmie jitterbuga

  • szt.
  • 32,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

 

Obowiązkowa lektura dla miłośników Pachnidła Patricka Süskinda, a zarazem kolejne dzieło amerykańskiego prześmiewcy, autora m.in. książek: Martwa natura z dzięciołem, Na wpół uśpieni w żabich piżamach, Kalekie dzikusy z gorących krajów oraz kultowej, sfilmowanej przez Gusa Van Santa z Umą Thurman w roli głównej I kowbojki mogą marzyć.
Perfumy w rytmie jitterbuga to powieść, której akcja rozpoczyna się w lasach dawnych Czech, a kończy dziś o dziewiątej wieczorem (czasu paryskiego). Bohater książki, dozorca, poszukuje pewnej butelki, niebieskiej, baaaaardzo starej i ozdobionej wizerunkiem bożka o kozich rogach. Jeżeli znajdujący się w niej płyn to faktycznie sekretna esencja wszechświata, jak uważają poniektórzy, dozorca musi się pośpieszyć, gdyż butelka cieknie i pozostała w niej ledwie kropla lub dwie.

W powieści Perfumy w rytmie jitterbuga znajdziemy plejadę niecodziennych postaci, zafascynowanych nieśmiertelnością oraz perfumami. Warto samemu sprawdzić, dlaczego ta książka jest fascynująca, a przy tym gwarantuje świetną zabawę.
"The Washington Post"

Rok wydania: 2004
Stron: 428
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 12
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

DLA DONNY I DLA MUZYKI NA WODZIEoraz dla wszystkich, których listy wciąż czekają na odpowiedź

Autor pragnie wyrazić wdzięczność swojej agentce i przyjaciółce, Phoebe Larmore; nieustraszonemu wydawcy Alanowi Rinzlerowi; Laren Elizabeth Stover, która w uszminkowanych kopertach przekazała mu tajemnice przemysłu perfumeryjnego; oraz Jessice Maxwell, której przodek miał kiedyś perfumerię w Nowym Orleanie, i która sprzedała ją autorowi za muszlę skrzydelnika.


Od niepamiętnych czasów typowym problemem człowieka jest potrzeba uduchowienia ludzkiego życia, wyniesienia go na wyjątkowy, nieśmiertelny poziom, poza cykle życia i śmierci, które charakteryzują wszystkie inne organizmy.
Ernest Becker


Historia cywilizacji to opowieść o wyzwoleniu człowieka od losu, który jest surowy, okrutny, krótkotrwały. Każdemu krokowi tej wspinaczki na wyższy poziom życia towarzyszył analogiczny postęp w sztuce perfumeryjnej.
Eric Maple


Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.

Dylan Thomas (Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy,przeł. Stanisław Barańczak, Od Chaucera do Larkina,antologia w wyborze, przekładzie i opracowaniuStanisława Barańczaka, Wydawnictwo Znak, Kraków 1993)


(I) zawsze pachnij jak najładniej.
Lynda Barry

 

 

DANIE DNIA

Burak to najbardziej emocjonalne z warzyw. Trzeba co prawda przyznać, że rzodkiew jest bardziej rozgorączkowana, lecz płomień rzodkwi to zimny płomień, płomień niezadowolenia, nie zaś namiętności. Pomidory mają w sobie lubieżność, ale podszytą frywolną nutą. Buraki charakteryzuje śmiertelna powaga.
Słowianie zawdzięczają urodę ziemniakom, wieczny niepokój rzodkwi, powagę burakowi.
Burak to melancholijne warzywo, cierpi najchętniej ze wszystkich. Nie da się wycisnąć krwi z rzepy…
Burak to zabójca, który powrócił na miejsce zbrodni. Burak to efekt rozstania wiśni z marchwią. Burak to przodek jesiennego księżyca, brodaty, zakopany, jednak nie skamieniały - ciemnozielone żagle pozostawionej na lądzie księżycowej łodzi, zszyte żyłami pierwotnej plazmy; żyłka od latawca, niegdyś łącząca Księżyc z Ziemią, teraz ubłocony włos czuciowy, desperacko poszukujący rubinów.
Burak był ulubionym warzywem Rasputina. Widać to w jego oczach.
W Europie rośnie przede wszystkim odmiana wielkiego buraka, zwana mangel-wurzel. Może w Rasputinie widać właśnie mangel-wurzel. Na pewno mangel-wurzel pobrzmiewa w muzyce Wagnera, choć to nazwisko innego kompozytora zaczyna się na B…
Rzecz jasna, istnieją także białe buraki, buraki, z których sączy się syrop zamiast krwi, ale nas interesuje burak czerwony; odmiana zarumieniona i spuchnięta jak hemoroidy, hemoroidy, na które nie ma lekarstwa. (Właściwie to jest, jedno: każ rzemieślnikowi zrobić ceramiczny nocnik - kiedy nie będziesz na nim siedział, używaj go jako wazy na barszcz).
Stare ukraińskie przysłowie ostrzega: "Opowieść, która zaczyna się od buraka, skończy się diabłem".
To ryzyko musimy podjąć.

 


SEATTLE

Priscilla mieszkała w kawalerce typu studio. Nazywało się to "studio", gdyż sztukę uważa się za coś olśniewającego i właściciele mieszkań mają swój interes we wmawianiu nam, że artyści lubią sypiać w pracowniach. Prawdziwi artyści prawie nigdy tam nie mieszkają. Za mało miejsca i nieodpowiednie światło. W kawalerkach typu studio mieszkają urzędnicy. Księgowi, ekspedienci, aplikanci, uczestnicy kursów przygotowawczych na wyższe studia, podstarzałe wdowy i niezamężne kelnerki, takie jak Priscilla.
Budynek, w którym to konkretne studio przywdziało swój fałszywy beret, zbudowano w czasach Wielkiego Kryzysu. W Seattle roi się od takich budynków, moczących cegły w deszczu na gęsto zaludnionych wzgórzach pomiędzy jeziorem Washington a Zatoką Elliot. Pod względem architektonicznym jego skromna fasada i proste linie kojarzyły się z suknią, którą Eleanor Roosevelt włożyła na bal debiutantek, wnętrza zaś wiernie odtwarzały barwy wyplutego purée z groszku, przygotowywanego w setkach jadłodajni. Przez lata budynek tak bardzo tętnił życiem, że w końcu sam ożył. Każda muszla toaletowa gulgotała niczym włoski tenor płuczący usta płynem Lavoris, a lodówki chrząkały nocą jak pasące się bizony.
Większość starszych kawalerek typu studio - tych w budynkach z cegły z czasów Nowego Ładu - dawała schronienie zapachom równie wyrazistym jak barwy i dźwięki, zapachom zrodzonym dzięki całym pokoleniom smażonych placków z łososia i gotowanych brokułów, ale mieszkanie Priscilli różniło się pod tym względem. Wypełniały je zapachy chemikaliów - raczej słodkie niż śmierdzące - i to właśnie ta woń rzuciła się jej na powitanie, niczym uwięziony psiak, kiedy pewnej męczącej nocy Priscilla weszła do mieszkania.
Natychmiast po zapaleniu lampy wyskoczyła z kelnerskich butów na wysokich obcasach. Potem od razu rąbnęła palcem o nogę stołu. Stół, przy którym niezliczone wdowy siadywały do kanasty, zatrząsł się w paroksyzmie, przez co zadrżały zlewki pełne chemikaliów. Na szczęście zmarnowało się zaledwie kilka kropli.
Priscilla runęła na sofę, która służyła jej również za łóżko, i rozmasowała stopy, poświęcając szczególną uwagę urażonemu palcowi.
- Cholera - powiedziała. - Oferma ze mnie. Nie zasłużyłam na to, by żyć na tym świecie. Powinnam trafić na jedną z planet, gdzie nie ma grawitacji.
Wcześniej tego wieczoru, w restauracji, upuściła całą tacę koktajli.
Jej stopy były czerwone jak nowo narodzone myszy. Wydawało się, że parują. Mysi gaz. Masowała je, dopóki nie poczuła się trochę lepiej, a potem przetarła oczy. Z pełnym znużenia westchnieniem położyła się na sofie i natychmiast zaniepokoił ją deszcz srebrnych monet. Napiwki chlusnęły z jej kieszeni i wylądowały wokół głowy i ciała, na sofie i podłodze. Patrzyła, jak dziesięciocentówka toczy się po zniszczonym dywanie jakby w poszukiwaniu wyjścia.
- Czy to właśnie mają na myśli, mówiąc o szalejącej inflacji? - spytała. - Wracaj tutaj, ty tchórzu!
Podniosła się z sofy i pozbierała pieniądze. Kilka zgniecionych banknotów upchnęła w portmonetce, monety wrzuciła do zakurzonej kuli dla złotej rybki stojącej na toaletce. Akwarium było już całkiem zapełnione.
- Jutro założę konto - obiecała sobie. Już wcześniej to mówiła.
Zdjęła mundurek - niebieską marynarską sukienkę z czerwono-białą lamówką - i rzuciła w kąt. Rajstopy i stanik powędrowały do umywalki. Priscilla umyła włosy. Była na to zbyt zmęczona, ale tak bardzo śmierdziały olejem i papierosami, że walczyły z zapachem mieszkania, a to niedobrze. Brakowało nakrętki od butelki szamponu. Priscilla właściwie nie pamiętała, kiedy szampon i pasta do zębów miały nakrętki.
- Przysięgłabym, że gdy go kupowałam, była na swoim miejscu - mruknęła.
Do kostki mydła przylepiło się kilka krótkich, kręconych włosów. Skrzywiła się na ten widok. Włosy przypomniały jej pewien incydent z pracy. Zazwyczaj urządzała sobie przerwę razem z Ricki. Zamykały się w łazience dla personelu i paliły jointa albo wdychały kreskę kokainy - cokolwiek, by tace wydawały się lżejsze. Jak można było przewidzieć, Ricki robiła lubieżne aluzje, czasem nawet kładła ręce na ciele Priscilli. Priscilla nie czuła się obrażona. Jako jedna z niewielu osób w restauracji Ricki czytywała rzeczy wymagające większego wysiłku intelektualnego niż menu. Poza tym była ładna na swój chłodny, wąsaty sposób. Może Priscillę trochę podniecały awanse Ricki. Zazwyczaj zbywała je w sposób, który rozśmieszał je obie. Tego wieczoru jednak, pod pretekstem wyrównania kretowiska, które rzekomo pomarszczyło rajstopy Priscilli, Ricki obdarzyła tylną część jej uda długą i intensywną pieszczotą. Priscilla warknęła na Ricki i mocno uderzyła ją w rękę. Pod koniec zmiany przeprosiła koleżankę.
- Jestem zmęczona - powiedziała. - Jestem cholernie zmęczona.
Ricki odparła, że nic się nie stało, ale tonem, który dawał do zrozumienia, że w ich przyjaźni utworzył się wyłom. Priscilla zamartwiała się tym, usuwając z mydła włosy łonowe.
Drugorzędną funkcją łazienkowego lustra jest mierzenie szmerów w mentalnym błocie. Priscilla zerknęła na swój sejsmograf i nie spodobały jej się odczyty. Była blada jak wacik do demakijażu i gotowa całkiem się rozkleić. Upuściła mydło do zlewu i zmusiła się do uśmiechu. Namydlonym palcem przycisnęła trójkątny czubek przypominającego frytkę nosa. Mrugnęła jednym i drugim okiem. Oba były równie olbrzymie i równie fiołkowe, ale lewe mrugało płynniej, prawe zaś wymagało wysiłku i marszczenia skóry. Szarpnęła mokre włosy o barwie jesieni, jakby chciała zatrzymać trolejbus.
- Nadal jesteś rozkoszna jak cukierek - powiedziała do siebie. - Co prawda nigdy nie widziałam rozkosznego cukierka, ale jak mogłabym kwestionować mądrości ludowe?
Wydęła różowe jak guma balonowa usta, aż ich przesadzona zmysłowość odciągnęła jej uwagę od niebieskawych sińców pod oczyma.
- Może i spakowałam torby, ale jeszcze nie wyjechałam z miasta. Nic dziwnego, że Ricki nie może mi się oprzeć. Jest tylko człowiekiem.
Opierając czoło o brudną krawędź filiżanki, Priscilla nagle zaszlochała. Nie przestawała płakać, aż żar jej łez i prędkość, z jaką spadały, w końcu przesłoniły i tak niejasne okoliczności ich pochodzenia. W końcu, kiedy wspomnienie za wspomnieniem traciło ostrość, a zmęczenie i samotność rozpuściły się w słonej wodzie, z niemal słyszalnym zdecydowaniem unieruchomiła kanaliki łzowe. Wydmuchała nos w ręcznik (od tygodnia brakowało jej chusteczek), odrzuciła wilgotne włosy, włożyła fartuch laboratoryjny na bieliznę i weszła do salonu łamane przez sypialnię łamane przez laboratorium, gdzie, nad zestawem palników, zlewek i probówek, aż do rana miała się uwijać z nietypową dla siebie skrupulatnością.
W życiu Priscilli, genialnej kelnerki, ta noc była jedną z wielu. Różniła się znacząco od wszystkich innych nocy w roku tylko jednym: o mniej więcej, jak uznała Priscilla, piątej rano - zegar stanął, a ona jakoś nie mogła się zmobilizować, żeby go nakręcić - usłyszała ciche skrobanie w drzwi. Jako że w okolicy, na Capitol Hill, wskaźnik przestępczości był bardzo wysoki, a Priscilla nie miała ochoty na wizytę Ricki ani żadnego faceta, którego kiedyś przeleciała, a potem wyrzuciła z pamięci, postanowiła nie otwierać. O wschodzie słońca jednak, tuż przed udaniem się na zwyczajowe i niewystarczające sześć godzin snu, uchyliła drzwi, żeby sprawdzić, czy intruz zostawił jakąś wiadomość. Ze zdumieniem odkryła na progu jakąś bryłkę, w której po dokładnych oględzinach rozpoznała buraka.

 


NOWY ORLEAN

- Podaj mi godzinę, V'lu.
- Że jak?
- Godzina. Podaj mi godzinę.
- Niby jak, Madame, przecież jest na zegarze. Między cyframi.
- V'lu? - powiedziała Madame Devalier. Kiedy Madame Devalier podnosiła głos, było tak, jakby Diamentowy Jim podbijał stawkę podczas partii pokera. Nawet termity w fundamentach nadstawiły ucha. - Która godzina?
- Trzecia, Madame.
Madame Devalier z niedowierzaniem uderzyła w biust, sterczący dumnie niczym zęby bez aparatu.
- Trzecia rano!
- Trzecia w nocy, Madame. Wie pani, że w Nowym Orleanie nie ma ranka przed wschodem słońca - zaśmiała się V'lu. Jej śmiech przypominał brzęczenie ksylofonu zabawki. - Czasem, gdy działają huraganowe kropelki, cały dzień nie ma ranka.
- Masz rację, jak zawsze, chérie. Nie mówmy jednak o huraganowych kropelkach. Z tego sklepu nie wyjdzie nic prócz perfum. I to jakich! Trzecia ra… w nocy! Ten zapach tak mnie oszołomił, że straciłam poczucie czasu. - Zerknęła w kadź pełną gotujących się płatków, których ruchy przypominały wodny balet Esther Williams sfilmowany na piekielnej lagunie. - Nigdy nie wąchałam równie mocnego jaśminu. Aż mam zawroty głowy, V'lu. Musimy znowu zrobić zakupy u tego Jamajczyka.
Służąca o skórze w kolorze czekolady Hershey skinęła głową.
- Ten bambus z wyspy to sensacja w dzielnicy, Madame. Sprzedaje kwiaty, śpiewa jakieś kawałki, a te pszczoły przez cały czas latają mu nad łbem…
- To naprawdę niezwykłe - przytaknęła Madame Devalier. - Czasem tworzą nad jego głową aureolę, a czasem wyglądają jak rogi. Nosi je niczym koronę, żywą koronę.
- Myśli pani, że bierze te pszczoły do łóżka?
Madame Devalier pogroziła palcem młodej kobiecie. Palec był pulchny, poorany zmarszczkami, upierścieniony, a wieńczył go purpurowy paznokieć.
- Gdybyś wiedziała, co dla ciebie dobre, nie zawracałabyś sobie tej ślicznej główki jego łóżkowymi zwyczajami. A teraz przynieś mi nieco więcej alkoholu, moja droga. Musimy rozcieńczyć ten zapach przed rozpoczęciem reakcji łańcuchowej, która wciśnie Nowy Orlean w Zatokę. Gotujemy tu jaśminowe Nagasaki!
I rzeczywiście, samotny pijaczek zataczający się na Royal Street na chwilę oprzytomniał pod wpływem silnego aromatu, który sączył się między zamkniętymi okiennicami niewielkiego sklepiku. Mężczyzna, długoletni mieszkaniec tej okolicy, wbił spojrzenie w zniszczony znak - Perfumeria Devalier - i przeżegnał się, zanim ruszył w dalszą drogę.
Madame Devalier od czterdziestu lat prowadziła sklep. Jej ojciec kierował nim przez pięćdziesiąt lat. W swoim czasie pod łukowatym sklepieniem sporządzano podobno różne dziwne rzeczy. Księżycowe lekarstwa i jazzowe proszki. Korzenne amulety i afrodyzjaki. Czarodziejski krem i płyny na loa. Huraganowe kropelki, strzegący od śmierci sok, miłosną pomadę z szopowego zadka i specjalny "dyżurny nocny olej", który nie miał nic wspólnego z olewaniem nocnych dyżurów. Wśród modnej klienteli we Francuskiej Dzielnicy Madame D. była znana jako Królowa Dobrych Zapachów. W pewnym momencie niektórzy z nich zastąpili Zapachy Zaklęciami. Teraz jednak, kiedy większość dzielnicy podupadła - a sklep wraz z nią - Madame usiłowała ponownie przyciągnąć klientelę utraconą na rzecz wielkich międzynarodowych firm perfumiarskich, więc zajmowała się wyłącznie perfumami i niczym poza perfumami. Tak przynajmniej twierdziła.
Pod czujnym okiem chlebodawczyni V'lu wlała do glinianego garnca alkohol destylowany z melasy. W garnku gromadził się olejek eteryczny, skapujący przez filtr przymocowany do wysokiej kadzi. Jamajski jaśmin był tak wyrazisty, że rozcieńczalnik ledwie stępił jego ostrze.
- O la la! - wykrzyknęła Madame Devalier. Posadziła swoje kojarzące się z zagonem dyni, hiszpańską salą balową i pogańskim bożkiem ciało na limonkowej kanapce z aksamitu. - Przez ten aromat zemdleję.
- I mnie strasznie boli łeb - poskarżyła się V'lu.
Na Royal Street, w miejscu opuszczonym przez pijaczka, przed okiennicami Perfumerii Devalier przystanął wysoki, szczupły Murzyn w zielonkawo-żółtej czapeczce. Przez moment węszył niczym jeleń. Potem wciągnął powietrze w płuca. Z radością klasnął i głośno zarechotał. Przesunąwszy się nieco na jego głowie, szepcząc coś sennie, czapeczka poruszyła maleńkimi skrzydełkami.
Jako że zabrakło świadków, nie da się ustalić, czy mężczyzna ten miał cokolwiek wspólnego z burakiem, który V'lu odkryła na swoim posłaniu - może wrzucił go przez otwarte okno na pierwszym piętrze - gdy tej nocy poszła się położyć (a dzięki lekarstwu, bardzo przypominającemu huraganowe kropelki, które pracodawczyni podała jej na ból głowy, to nadal była noc, prawda, V'lu?).

 


PARYŻ

Na środku biurka z marmurowym blatem, pod kryształowym żyrandolem, na srebrnej tacy spoczywał duży, surowy burak. Musiał pożegnać się z glebą jakiś tydzień wcześniej, gdyż miał popielatą karnację chorego na nowotwór. A jednak, gdy błysk światła z żyrandola padał nań pod pewnym szczególnym kątem, burak ukazywał swoje serce z zalanego winem aksamitu.
Biurko znajdowało się w gabinecie, gabinet w drapaczu chmur. Drapacz chmur był typową smukłą wieżą ze stali i szkła, bez żadnych ozdób ani udziwnień. Nawet jego wysokość - zaledwie dwadzieścia dwa piętra - nie robiła wrażenia. Jedyną cechą charakterystyczną wieżowca było otoczenie, z którego wyrastał. Po drugiej stronie ulicy wzniesiono klasztor i katedrę, setki pobożnych pielgrzymów wyślizgały schody z wapienia jak spodnie z błękitnej serży. Po prawej stronie wieżowca stał budynek pełen sklepów z rowerami i kawiarni; po lewej hotel o łupkowym dachu, w którym, kilkadziesiąt lat wcześniej, artyści faktycznie spali i pracowali w tych samych czterech ścianach, i nawet do głowy im nie przyszło, że kiedyś ich żałosne otoczenie zyska nazwę romantycznego "mieszkania typu studio". Niebo nad budynkiem, wytarte i szare, przypominało sobie ustępy z Nędzników. Pod gmachem (wszystko jest nad czymś innym) znajdowały się ruiny browaru, który kiedyś obsługiwali mnisi z naprzeciwka. W trzynastym wieku krzyżowcy powracający z Palestyny przywieźli do Francji perfumy i kiedy te zdobyły popularność, mnisi prócz piwa zajęli się także nimi. Ruiny dawnej perfumerii można było wytropić w piwnicach wieżowca. Rodzina LeFeverów, która wybudowała ten drapacz chmur, w siedemnastym wieku odkupiła interes od klasztoru i po dziś dzień produkowała perfumy.
Tego właśnie dnia, który pod względem pogody przypominał najbardziej złowieszcze fragmenty z Victora Hugo, Claude LeFever bez zapowiedzi wpadł do gabinetu Marcela LeFevera. Właściwie czemu nie? Byli bliskimi krewnymi i wiceprezesami firmy. Z pewnością mogło się obejść bez formalności. Jednak Marcel wydawał się zirytowany. Może dlatego, że miał na sobie maskę kaszalota.
Claude oparł ręce na biodrach i popatrzył na kuzyna.
- Wieloryb na horyzoncie! - wrzasnął.
- Pocałuj mnie w dupę - burknął Marcel z wnętrza maski.
- Wybacz, ale nie mam pojęcia, gdzie może być dupa ryby.
- Wieloryb to nie ryba, kretynie.
- No tak.
(Claude i Marcel LeFeverowie rozmawiali po francusku. To symultaniczne tłumaczenie dostarcza czytelnikowi literacki satelita).
Po zrobieniu dyplomu z zarządzania i prawa Claude odpowiadał za finansowe decyzje rodziny LeFeverów. Marcel, który dorastał w laboratoriach perfum, ucząc się myśleć nosem, odpowiadał za tak zwaną kreatywność, czyli coś, co Claude nie do końca rozumiał, ale, trzeba mu to przyznać, uważał za niezbędne. Jeśli kreatywność wzrastała dzięki chodzeniu po pomieszczeniach zarządu w masce z papier-mâché, Claude nie widział w tym problemu, niezależnie od reakcji sekretarek. Jednak to, że Marcel oferował spore dotacje ekologicznym komandom zamierzającym sabotować przemysł wielorybniczy, denerwowało oszczędnego Claude'a. Claude miał świadomość, że dawniej ambra - substancja wydzielana przez chwilowo niedomagające kaszaloty - była niezbędna w przemyśle perfumeryjnym, ale uważał, że utrwalacze petrochemiczne i ze smoły węglowej to równie dobre substytuty.
- Rybie rzygi to przeszłość - powtarzał Marcelowi.
- Kaszalot to ssak, idioto.
- No tak.
W gabinecie Marcela, podobnie jak w sąsiednim pokoju Claude'a, znajdowało się wysokie do sufitu okno, z którego można było podziwiać wieżę katedry.
- Jesteśmy bliżej nieba niż mnisi - lubił powtarzać Claude.
Tego dnia jednak niebo, zasłonięte warstwą cienkich altostratusów i smogu, wyglądało jak odpowiednik ludzkich cierpień i jakoś nie kojarzyło się Claude'owi z wizją raju. Nędza nieba przypomniała mu, że nie zjadł śniadania, żeby nie spóźnić się na spotkanie zarządu, na które Marcel - i dobrze zresztą - nie dotarł.
- Może zdejmiesz tego śmiecia z twarzy i pójdziemy na lunch? - zaproponował Claude.
Marcel nadal wpatrywał się w okno przez otwory w masce.
- Poranną pocztą nadeszło coś dosyć interesującego - powiedział.
- Czyli co?
- Cóż by, jeśli nie burak? - Marcel przeniósł spojrzenie z okna na centralny punkt biurka.
- No tak. Nie zamierzałem mówić o tym buraku. Jako twój kuzyn i partner w interesach nauczyłem się, że najlepiej nie wywoływać wilka z lasu. Skoro jednak poruszyłeś ten temat, muszę przyznać, że na twoim biurku leży burak, i to w dość widocznym miejscu. Mówisz, że przyszedł pocztą?
Bez śladu zakłopotania Marcel ściągnął maskę i położył ją na podłodze obok krzesła, ukazując imponujący galijski nos, przeplataną siwizną krótką bródkę, wilgotne brązowe oczy i czarne włosy zaczesane tak, że przypominały lakierowaną skórę. Gdyby Claude nie miał nieco mniej melancholijnych oczu i mniej napomadowanych włosów, kuzyni nie różniliby się od siebie nawet krojem prążkowanych garniturów. Konkurencja często nazywała ich bliźniakami LeFever.
- Nie przyszedł w liście, jeśli o to pytasz. Nie był też zapakowany. Pojawił się w swojej cielesnej postaci, czyli, jeśli można tak powiedzieć, we własnej buraczanej osobie. Po prostu leżał na pliku porannej poczty, kiedy rano tu wszedłem.
- Prezent od wielbiciela. Jakiejś kobiety - lub mężczyzny - z tego budynku. Burak nie jest całkiem wolny od fallicznych skojarzeń.
- Claude, po powrocie z Ameryki już trzeci raz znajduję buraka razem z poranną pocztą.
- No widzisz? Kogoś nieźle trafiło, przystojniaku. Albo to taki dowcip.
- Recepcjonistka twierdzi, że za każdym razem we foyer czuć było silny, nieprzyjemny odór tuż przed pojawieniem się tajemniczej przesyłki.
- Dowcip, jak mówiłem. Nieprzyjemny odór w budynku firmy LeFever? Głupi dowcip.
- Tak. I odór ten przylgnął do buraka. Już to kiedyś czułem. Piżmo, ale bardziej intensywne. Claude, natrafiłem na ten zapach w Stanach Zjednoczonych, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie, i to mnie doprowadza do szaleństwa. Wiesz, jak to jest z moim nosem.
- W rzeczy samej - przytaknął Claude. - Nigdy nie pozwoliłbym firmie ubezpieczyć twojego nosa w Lloyd's of London na milion franków, gdybym nie był przekonany o jego nieomylności. Tym bardziej nie ma się czym przejmować. Twój kulfon rozwiąże tę zagadkę, nawet jeśli zawiedzie intelekt. Poza tym ta głupia gadanina o burakach zaostrzyła mi apetyt. Chodźmy do restauracji, zanim zrobi się tłok. - Zapiął marynarkę. Po krótkim wahaniu Marcel wstał i poszedł w jego ślady. Coś w ponurym niebie, zwieszającym się nisko nad budynkiem LeFeverów, wskazywało na to, że może warto zabezpieczyć się przed żywiołami.
- Przy okazji - dodał Claude. - Skoro o Stanach Zjednoczonych mowa, V'lu się odzywała?
Na wzmiankę o V'lu Marcel rozpiął marynarkę. Znowu usiadł. Włożył maskę na głowę i jęknął tak, jak mógłby jęknąć kaszalot, który lada chwila wypluje trochę ambry.

 

 

Część I
WŁOS I FASOLA

 


Cytadela pogrążona była w mroku, bohaterowie we śnie. Śpiąc, oddychali tak, jakby chcieli sprawdzić, czy znajdą w powietrzu smoczy ogień.
Nałożnice spały niespokojnie na posłaniach z przypraw i pierza. W tamtych czasach Ziemia wciąż była płaska, a ludzie często śnili o tym, że spadają z jej krawędzi.
Kowale wykuwali węża wieczności na kowadłach swoich powiek. Z ogonem w pysku toczył się na wózkach sennych marzeń kowali. Kucharze piekli go w sennych piekarnikach, szwaczki przyszywały do borsuczych skór, którymi były przykryte, a nadworny nekromanta śledził jego zarys w konstelacji rozrzuconych słomek. Tylko niemowlęta w pokoju dziecięcym leżały spokojnie, nie reagując nawet na pchły, które pasły się ich słodyczą.
Król Alobar nie spał. Był równie przytomny jak straże przy bramie. Nawet bardziej, bo strażnicy marzyli o pitnym miodzie, gotowanych burakach i niewolnicach, podczas gdy ich wzrok patrolował horyzont w oddali, król zaś był przytomny jak miecz bez pochwy; zmrożony świadomością i rozgrzany kłopotami.
Obok niego, pod narzutą z gronostajów, królewski ogar, Mik, i królewska żona, Alma, odchrapywali noc, nieświadomi zmartwień swojego władcy. Niech sobie chrapią, gdyż ani psi, ani kobiecy język nie mógł wygładzić zmarszczki na czole króla, choć on sam posłał tego wieczoru po Almę, przede wszystkim ze względu na jej język. Usta Almy, podkreślone świeżym sokiem z buraka, umiały zamknąć go w cielesnym uścisku, który na chwilę odrywał myśli Alobara od splotów za krawędzią. Niestety, nie trwało to długo, i gdy Almie odbijało się czkawką pachnącą grzybową wonią wytrysku króla, Alobar już żałował swojego wyboru. Powinien był posłać po Wren, ulubioną żonę - choć Wren brakowało wyjątkowych seksualnych umiejętności Almy, znała jego serce. Mógł powierzyć jej swoje troski bez strachu, że jego słowa staną się plotką w pomieszczeniach nałożnic.
Zamek Alobara, tak naprawdę zwykły fort z kamienia i drewna, otoczony murem z pni drzew, krył w sobie rozliczne skarby. Jednym z nich była płytka polerowanego szkła, które przebyło długą drogę z Egiptu, by król mógł obejrzeć swoją twarz. Konkubiny uwielbiały magiczne lustro, a Alobar, którego oblicze było do tego stopnia zarośnięte, że nieszczególnie nadawało się do kontemplacji, bez żalu zostawił lusterko w komnatach kobiet, one zaś godzinami wpatrywały się w odbite w nim cuda. Kiedyś bardzo młoda nałożnica o imieniu Frol upuściła lusterko i odłupała okruch. Rada chciała ją wygnać do lasu, gdzie Frol padłaby ofiarą wilków lub wojowników z sąsiedniego królestwa, ale interweniował król, redukując jej karę do trzydziestu batów. Później, gdy rany się zagoiły, urodziła mu piękne bliźniaki. Od tamtego czasu jednak król przychodził do haremu podczas każdego nowiu, by upewnić się, że lustro nie straciło magicznych właściwości.
Tego dnia, w czasie nowiu, w tej części roku, którą znamy jako wrzesień, podczas rutynowej inspekcji Alobar popatrzył w lustro dłużej i uważniej niż zwykle. Coś w tajemnicach i cieniach niedoskonale wygładzonej powierzchni przyciągnęło jego uwagę. Wpatrywał się tak długo, aż jego puls zaczął prześcigać sam siebie. Król zaniósł lusterko do otwartego okna, gdzie ukośne promienie słońca ożywiły obraz, ale nie zmieniły jego przesłania.
- Już? - wyszeptał, przechylając lusterko.
Inny kąt, ten sam rezultat. Może lustro oszukuje, pomyślał król. Magiczne przedmioty lubią zwodzić.
Choć dzień był raczej łagodny, Alobar postawił kołnierz szaty z szorstkiego płótna i, zaczerwieniony jak bogaty wuj krwi, rzucił lustro w ręce najbliżej stojącej konkubiny, którą była Frol. Inne kobiety jęknęły. Rzuciły się czym prędzej, by uwolnić ją od cennego przedmiotu. Alobar wyszedł z komnaty.
Z pewnym trudem - gdyż inni upierali się, by mu towarzyszyć - król w końcu zdołał przeprosić dworzan i zabrał olbrzymiego Mika na spacer za bramę cytadeli. Leśną drogą poszedł nad znane sobie źródło. Tam opadł na kolana i zbliżył twarz do wody, jakby zamierzał się napić. Tylko chwilami widział swoje odbicie, ukryte pod wirującą mętną wodą. Jednak wśród baniek, gałązek oraz cząsteczek światła i barw znów to ujrzał - włos biały jak śnieg, po którym przepłynął łabędź. Wyrastał z jego prawej skroni.
Nie kierowana - i nie obarczona - żadną myślą, ręka Alobara wystrzeliła do przodu, jakby w obronie przed nieprzyjacielskim atakiem. Król wyrwał włos, przyjrzał mu się niczym zabitemu wężowi i zerknąwszy przez ramię, by upewnić się, że Mik jest jedynym świadkiem, wrzucił włos do źródła, gdzie ten długo wirował i tańczył, zanim wreszcie zatonął.


Alma zazgrzytała przez sen ubrudzonymi nasieniem zębami. Po każdym krzyku sowy Mik się wzdragał. Alobar leżał między nimi z otwartymi oczyma, a jego naznaczone wojennymi bliznami ręce głaskały futrzane narzuty w poszukiwaniu pociechy. "Dziś kładłem się ze wstydem i strachem", myślał król. "Przytłacza mnie konsternacja, nie trzeba mi narzuty".
W królestwie Alobara, maleńkim mieście-państwie - plemieniu, jeśli kto woli - zwyczajowo posyłano króla na śmierć przy pierwszej oznace nadchodzącej starości. Królom wolno było rządzić tak długo, jak długo okazywali siłę i wigor. Jako że władców uważano za półbogów - istoty, od których zależy bieg zdarzeń - klan wierzył, że stopniowe słabnięcie władcy i utrata jego mocy skutkują wielkimi katastrofami. Jedynym sposobem na uniknięcie tych nieszczęść było zabicie króla przy pierwszych symptomach słabości, tak by jego dusza wstąpiła w dziarskiego młodego następcę, zanim zostanie okaleczona. Jedną z oznak słabnącej mocy króla była niemożność zaspokojenia seksualnych namiętności jego żon. Inną - pojawienie się zmarszczek lub siwych włosów, niedyskretnie świadczących o nadchodzącej starości.
Jak dotąd Alobar nie uważał tej tradycji za niesprawiedliwą. Gdyby królom pozwalano na niedołęstwo i choroby, słabość dotknęłaby całe królestwo - krowy przestałyby się rozmnażać, zbiory buraka gniłyby na polach, mężczyźni odnosiliby obrażenia w bitwach, a w końcu poddani padliby ofiarą chorób, majaków i bezpłodności. Chyba wszyscy inteligentni ludzie (co wykluczało Rzymian) tak właśnie uważali? Przecież w pewnych sąsiednich królestwach niewielka skaza na królewskim ciele, taka jak utrata zęba, sprowadzała na władcę wyrok śmierci. W mieście Alobara egzekucja była wytworną ceremonią o wydźwięku estetycznym, na najważniejszej żonie spoczywał obowiązek dostarczenia trującego jaja do ust króla. Wśród mniej cywilizowanych ludów regionu władcy pozbywano się za pomocą prymitywnego, acz skutecznego ciosu w głowę.
Dotąd rytuał skazywania króla na śmierć wydawał się Alobarowi naturalny, nieunikniony i sprawiedliwy. Ale dziś… Dziś przeklinał ten okrutnie zdradziecki włos, tę siwą banderolę śmiertelności, która tak bezmyślnie wyrosła na jego ciemnej skroni; ten cienki, srebrny zawijas wypisany na tyle wyraźnymi literami, by mogła przeczytać go cała natura, to zaproszenie na stos pogrzebowy. O, niechciany włosie!
Od cytrynowych wysp południa do górskich miejsc trollich spotkań żaden uczciwy człowiek nie mógłby nazwać króla Alobara tchórzem. Wielokrotnie ryzykował życie w walce, radośnie gnał do boju swe zastępy. Czemu nie, przecież nie obawiał się śmierci. Śmierć była hołdem z tego świata, zapisem na rzecz przyszłego. Unikanie jej oznaczało oszukiwanie obu stron. Wyrywając siwy włos, czuł, że oszukał swój lud, swoich bogów - i siebie. Siebie? Siebie? Cóż to oznaczało? Alobar tłukł głową w poduszkę, przez co Mik warknął cicho, a Alma rozrzuciła ramiona, choć nie wyłoniła się z morza bez ryb.
O brzasku, nim jeszcze kogut odśpiewał środkową część kukuryku, Alobar obudził Almę, kazał jej wracać do haremu i przysłać Wren.
- Z czego się cieszysz?
- Mój panie, raduje mnie, że odzyskałeś apetyty.
- Co insynuujesz, kobieto?
- Nic, mój panie.
- Co? - Schwycił ją za złote warkocze.
- Nie bądź zły, panie. Niektóre z twoich żon zaczynają narzekać, że od dawna je zaniedbujesz.
Król ją puścił. Jego pięść automatycznie pobiegła do skroni, na której wyrósł siwy włos. Gdyby pojawił się następny, Alobar zgniótłby go w mieszku.
- Czy rozmawiały… czy rozmawiały o tym z radą?
- Ależ nie, mój panie! Do tego nie doszło. Prawdę mówiąc, chyba są zazdrosne, że marnujesz najlepsze nasienie na tę niezdarną dziwkę Frol.
Alobar uśmiechnął się półgębkiem w głębinach poplątanej brody. Frol znów była w ciąży i wnioskując po rozmiarach jej brzucha, zapewne raz jeszcze zamierzała urodzić bliźniaki.
Niestety, w Europie całowanie miało dopiero zostać wymyślone, więc Alobar tylko potarł nos Almy swoim.
- Mam tak ciężkie jądra, że nie mogę wstać z łoża. Szybko. Przyślij Wren!
Gdy tylko wyszła, wstał i otworzył wielkie dębowe okno. Mik lizał go po stopach, a król pospiesznie pomodlił się do niknącej porannej gwiazdy.


Alobar rządził jasnowłosą rasą, tak niedawno przybyłą z Północy, że śnieżne trolle i mistyczne czerwone muchomory nadal pojawiały się w opowieściach przekazywanych przez starszyznę przy ognisku, jednak sam król, nie licząc tego zdradliwego włókna, które utopił w źródełku, miał znacznie ciemniejszą karnację. Wren, córa południowego wodza zamordowanego w bitwie przez poprzednika Alobara, była jeszcze bardziej smagła. "Jedyne ciemne mięsa w królewskiej spiżarni", żartowali niektórzy wojownicy. Karnacja była jednym z powodów, dla których ją faworyzował. Co ważniejsze jednak, uwielbiał jej zdrowy rozsądek, chociaż w tamtych czasach i tamtym rejonie "zdrowy rozsądek" miał równie niewielką wartość u żony jak "miłość" u męża.
Alma musiała skutecznie zareklamować króla, gdyż Wren pojawiła się królewskiej komnacie naga i namaszczona, z rumieńcem na policzkach. Stąd jej zdumienie, gdy ujrzała małżonka w pełnym stroju, siedzącego wraz z psem na dywaniku z wielkiego niedźwiedzia u stóp łoża.
- Ba… bardzo przepraszam, panie mój - wymamrotała. Kupiec winny zmiażdżył w jej żyłach wyjątkowo dojrzałe grono. - Powiedziano mi, że po mnie posłałeś.
- I owszem, droga Wren. Proszę, zasiądź u mego boku.
- Oczywiście. Najpierw jednak przyniosę szatę. Zostawiłam ją w przedsionku.
Rozbawiony skromnością żony, Alobar próbował ją zatrzymać. Mimo niepokoju podziwiał ten chodzący kwiat inteligentnego różu, tę fabrykę miodu i solnej zalewy. Jednak włos rzucił swój cień, więc król pozwolił się jej ubrać. Poklepał psa.
- Zatem go wyrwałeś - powiedziała, kiedy opisał jej wydarzenia poprzedniego dnia.
- Wyrwałem.
- Wyrwałeś?
- Tak.
- Ale dlaczego?
- Miałem nadzieję, że pomożesz mi odpowiedzieć na to pytanie.
Wren potrząsnęła lokami czarnymi jak sierść skunksa. Wydawała się zdumiona.
- Nie, mój panie, raczej nie. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto walczyłby z przeznaczeniem, nie słyszałam też o nikim takim.
- Z pewnością byli inni - powiedział Alobar. - Jeśli nie, jestem nie tylko tchórzem, ale i szaleńcem.
- Nie jesteś, mój Alobarze.
- Kim więc jestem? - Patrzył obojętnie, jak Mik wstaje, ziewa, przeciąga się i wędruje w odległy kąt sypialni, żeby sobie ulżyć. - Powiedz mi, Wren, jak sądzisz, co cię czeka po śmierci?