Duża ryba

  • szt.
  • 25,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

William Bloom ma coraz mniej czasu, a właściwie to jego ojcu - Edwardowi zostało go niewiele - umiera bowiem na raka. W obliczu zbliżającego się nieuchronnie Wielkiego Finału, liczy się teraz tylko jedno: nawiązanie więzi z umierającym ojcem i poznanie historii jego życia. Tak się bowiem złożyło, że Edward Bloom rzadko bywał w swoim domu, a jego jedyny syn wie o nim na pewno tylko jedno: tata świetnie opowiada dowcipy i doprawdy, zna ich tysiące! Krępująco skromna to wiedza.

Ktoś uczył się, pracował, założył rodzinę, kogoś kochał, kogoś też nienawidził, wywarł wpływ na życie co najmniej kilkudziesięciu osób i jedyne co o nim wiadomo, to fakt, iż jest wyśmienitym opowiadaczem dowcipów?!  William, bohater "Dużej ryby" postanawia to zmienić. Na podstawie tych niewielu faktów z życia ojca, które zna, tworzy historię jego życia. Powiedzieć, że jest ona niezwykła to i tak za mało. Dla ojca nie ma rzeczy niemożliwych, zadań niewykonalnych, problemów nierozwiązywalnych. Skoro potrafi rozmawiać ze zwierzętami, obłaskawić groźnego olbrzyma, oddychać pod wodą, zbić fortunę,  fruwać, zdobyć najpiękniejszą pannę w okolicy to może potrafi też żyć wiecznie? Przy łożu konającego ojca wszystko jest relatywne, zaciera się granica pomiędzy prawdą a fikcją,  zresztą nie jest już ważne jak to było w rzeczywistości.
Czy Edward Bloom to zwyczajny człowiek i tylko jego syn widzi w nim mitycznego herosa? A może jednak to mężczyzna niezwykły, którego życie pełne było iście baśniowych przygód? Czytelnik i tak zdecyduje sam.) Najważniejsze , że w tej komiczno - tragicznej opowieści o życiu i umieraniu syn ostatecznie znajduje sposób by się z ojcem porozumieć. Tak nam się przynajmniej wydaje. Bo przecież w tej współczesnej baśni z ponad tysiąca dni i nocy amerykańskiego Południa wszystko jest możliwe.

Rok wydania: 2004
Stron: 192
Oprawa: twarda
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Jerzy Łoziński

Fragment tekstu:

Książka ta jest fikcją literacką. Tak jak w każdej fikcji literackiej obrazy wyrastają z doświadczeń, niemniej jednak wszystkie konkretne nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia albo są produktem wyobraźni autora, albo użyte są fikcyjnie. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób nie jest zamierzone.

 

Matce
Pamięci Ojca

 

 

Podczas jednej z naszych ostatnich wycieczek samochodowych, gdy ojciec jeszcze był człowiekiem, zatrzymaliśmy się nad rzeką i poszliśmy na brzeg, gdzie usiedliśmy w cieniu starego dębu.
Po kilku minutach zdjął buty i skarpetki, włożył nogi do wartkiej wody i siedział, przyglądając się stopom. Potem zamknął oczy i uśmiechnął się. Od jakiegoś już czasu nie widziałem u niego takiego uśmiechu.
Nagle głęboko odetchnął i rzekł:
- To mi przypomina…
Urwał i dalej nad czymś myślał. Wszystko przychodziło mu wtedy wolno, jeśli w ogóle przychodziło, a ja przypuszczałem, że przypomina sobie jakiś dowcip, gdyż zawsze jakiś miał na podorędziu. Albo może miał mi opowiedzieć jakąś historię sławiącą jego burzliwe i heroiczne życie. Więc zastanawiałem się, co mu to przypomina? Kaczora w sklepie z żelastwem? Konia w barze? Chłopca, który dorastał do kolan świerszczowi? Przypomina mu jajo dinozaura, które znalazł pewnego dnia, a potem zgubił? Kraj, gdzie panował przez większą część tygodnia?
- To mi przypomina - powiedział - jak byłem chłopcem.
Spojrzałem na tego starego człowieka, mojego starego z jego starymi, białymi stopami, które opływała krystaliczna woda, a potem nagle i po prostu pomyślałem o nim jako o chłopcu, dziecku, młodym chłopaku, który miał przed sobą całe życie, tak jak ja miałem przed sobą swoje. Nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło. A obrazy ojca teraźniejszego i przeszłego zlały się i w jednej chwili przemieniły go w przedziwne stworzenie, dzikie stworzenie, w którym młodość walczyła ze starością, umieranie z narodzinami.
I tak mój ojciec stał się mitem.

 


CZĘŚĆ I


DZIEŃ, GDY SIĘ URODZIŁ
Urodził się podczas najbardziej suchego lata od czterech dekad. Drobną czerwoną glinę Alabamy słońce wyprażyło w twardy kurz, a wody nie było w promieniu wielu mil. Z jedzeniem też był kłopot: brakowało kukurydzy, pomidorów, a nawet dyni - zeschły pod mglistym, białym niebem. Wydawało się, że wszystko umiera: najpierw kurczaki, potem koty, świnie, a wreszcie psy. Także i one lądowały w garnkach, z kośćmi i całą resztą.
Jeden facet zwariował - zaczął jeść kamienie i umarł. Potrzeba było dziesięciu mężczyzn, aby go zanieść do grobu, taki był ciężki, dziesięciu więcej, aby wykopać dół, tak było sucho.
Ludzie patrzyli na wschód i mówili: "Pamiętacie, że tam płynęła rzeka?"
Patrzyli na zachód i mówili: "Pamiętacie Staw Talberta?"
Dzień, gdy się urodził, rozpoczął się jak każdy inny dzień. Słońce wzeszło i spoglądało na małą drewnianą chatkę, gdzie żona z brzuchem wielkim jak cały kraj rozbiła ostatnie jajko, które im zostało, aby je usmażyć mężowi na śniadanie. Mąż był już na polu i przewracał motyką kurz wokół czarnych i pokręconych korzeni jakiegoś tajemniczego warzywa. Słońce świeciło mocno i jasno. Kiedy wrócił do domu na swoje jajko, otarł pot z czoła postrzępioną niebieską bandaną, a potem wykręcił ją do starego, blaszanego kubka. Żeby mieć później coś do picia.
W dniu, gdy się urodził, serce żony stanęło na chwilę i umarła. A potem wróciła do życia. Widziała siebie unoszącą się nad sobą. Widziała też swego syna - jarzył się, powiedziała. Kiedy jej Ja połączyło się z resztą, powiedziała, że czuje tam ciepło.
- Zaraz - powiedziała. - Zaraz tu będzie.
I miała rację.
W dniu, gdy się urodził, ktoś wyśledził w oddali chmurkę, jakby ciemniejącą. Ludzie zebrali się i patrzyli. Jedna osoba, dwie, dwie pary, nagle już było ich z pół setki, wszyscy patrzą w niebo, dość mała chmura sunie w kierunku ich wyschniętych i umęczonych domostw. Także i mąż wyszedł, a tam - chmura. Pierwsza od tygodni.
Jedyną osobą w całym mieście, która nie patrzyła na chmurę, była żona. Padła na podłogę, a ból odebrał jej dech. Będąc bez tchu, nie mogła krzyczeć. Myślała, że krzyczy - szeroko otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. W innym jednak miejscu była bardzo zajęta. Nim. Nadchodził. Ale gdzie mąż?
Na zewnątrz patrzył na chmurę.
Nie chmurkę. Bynajmniej nie małą już, lecz porządną chmurę, ciężką i szarą, która zawisła nad spękanymi akrami. Mąż zdjął kapelusz, zmrużył oczy i zszedł z ganku, żeby lepiej widzieć.
Chmura przyniosła ze sobą także lekki wietrzyk. Bardzo miły był taki lekki podmuch na twarzach. Wtedy usłyszał w oddali grzmot - buuum! - a przynajmniej tak mu się wydawało. Tym bowiem, co usłyszał, było kopnięcie żony w stół. Co mogło zabrzmieć jak odległy grzmot. Taki dźwięk.
Odszedł jeszcze o krok od domu.
W dniu, gdy się urodził, wszyscy ludzie z miasta zebrali się na polu koło jego domu i wpatrywali się w chmurę. Najpierw mała, potem całkiem pokaźna, wkrótce stała się ogromną chmurą, wielkości wieloryba, migoczącą białym światłem w środku, a niekiedy wybuchającą i rozpalającą szczyty sosen. Wyżsi z mężczyzn, wystraszeni, kulili się i czekali.
W dniu, gdy się urodził, wszystko się zmieniło.
Mąż stał się ojcem, żona - mamą.
W dniu, gdy urodził się Edward Bloom, padało.

 


W KTÓRYM ROZMAWIA ZE ZWIERZĘTAMI
Wszyscy mówili, że ojciec wie, jak postępować ze zwierzętami. Kiedy był chłopcem, szopy jadły mu z ręki. Kiedy pomagał swemu ojcu w polu, ptaki przysiadały mu na ramieniu. Pewnej nocy pod oknem spał niedźwiedź - a dlaczego? Znał język zwierząt. Taki już był.
Także krowy i konie bardzo go lubiły. Chodziły za nim krok w krok i tak dalej. Ocierały wielkie brązowe nozdrza o jego bark i prychały, jak gdyby chciały przekazać jakąś specjalną wiadomość.
Kura kiedyś przysiadła mu na kolanach i złożyła jajko - małe i brązowe. Nikt nigdy nie widział jeszcze czegoś takiego.

 

ROK ŚNIEGU W ALABAMIE
Nigdy nie śnieżyło w Alabamie, a przecież kiedy ojciec miał dziewięć lat - śnieg spadł. Sypał wielkimi białymi płatami, które twardniały w zetknięciu z ziemią, pokrywając wreszcie całą okolicę skorupą lodu, opierającą się łopatom. Kto się znalazł pod śnieżnym zawałem, był skazany na zagładę; niewiele było czasu na rozważanie nieuchronności przeznaczenia.
Edward był silnym, spokojnym chłopcem, który nie pyskował ojcu, gdy trzeba było zrobić coś w domu, naprawić płot, odnaleźć zbłąkanego cielaka. Kiedy śnieg zaczął padać w sobotnie popołudnie i dalej padał następnego ranka, Edward ze swym ojcem najpierw wznosili bałwany, śnieżne miasteczka i inne konstrukcje; dopiero później zdali sobie sprawę z rozmiaru i groźby nieposkromionej śnieżycy. Powiadają jednak, że bałwan mego ojca miał szesnaście stóp wysokości. Aby to uzyskać, musiał sporządzić rusztowanie z sosnowych gałęzi i kołowrotków, po którym można się było do woli wspinać, schodzić, wciągać i opuszczać różne rzeczy. Oczami bałwana zostały stare opony samochodowe, których od lat nie używano; nos zrobiono z rury kanalizacyjnej, usta zaś - półuśmiechnięte, jak gdyby bałwan ciepło myślał o czymś zabawnym - z kory zdjętej z dębowego pnia.
Matka była w domu, zajęta gotowaniem. Dym unosił się z komina szarobiałymi wstęgami i wzbijał kręgami w niebo. Słyszała za oknami stuki i szurania, ale zbyt wiele miała do roboty, aby bardzo się tym interesować. Nie spojrzała nawet, gdy mąż i syn wrócili po półgodzinie, spoceni na zimnie.
- Jest mały kłopot - powiedział mąż.
- A jaki to kłopot? - spytała.
Śnieg tymczasem padał nieprzerwanie i przejście, które przed chwilą wykopali, znowu było niemal całkiem zasypane. Ojciec chwycił łopatę i zrobił nowy przekop.
Edward przyglądał się - ojciec kopie, śnieg zasypuje, ojciec kopie, śnieg zasypuje - aż dach zaczął trzeszczeć pod ciężarem śniegu. Matka zobaczyła, że śnieg osypuje się w sypialni. Pomyśleli, że w chacie jest już niebezpiecznie.
Ale gdzie uciekać? Cały świat znalazł się pod lodem, białym i skrzepniętym. Matka zapakowała nagotowane jadło i pościągała koce.
Noc spędzili na drzewie.
Nazajutrz był poniedziałek. Śnieg przestał padać, wzeszło słońce. Temperatura wzrosła powyżej zera.
- Chyba czas już na ciebie do szkoły, prawda, Edwardzie? - powiedziała matka.
- Chyba tak - odparł, o nic nie pytając. Taki już z niego był chłopiec.
Po śniadaniu zszedł z drzewa i pomaszerował sześć mil do malutkiej szkoły. Po drodze widział mężczyznę zamarzniętego jak bryła lodu. Sam prawie zamarzł, ale nie, udało się. Dotarł nawet kilka minut wcześniej.
Był też nauczyciel, który przysiadł na stosie drewien i czytał. Ze szkoły widać było tylko wiatraczek na dachu, reszta skryła się pod śniegiem, który napadał przez weekend.
- Dzień dobry, Edwardzie - powiedział.
- Dzień dobry - odrzekł Edward.
I wtedy przypomniał sobie, że nie wziął pracy domowej.
Wrócił więc po nią.
Tak było.

 

WIELKIE OBIETNICE
Powiadają, że nigdy nie zapominał niczyjego imienia, twarzy czy ulubionego koloru, a gdy miał dwanaście lat, potrafił rozpoznać każdego mieszkańca po odgłosie kroków.
Powiadają, że rósł tak szybko, iż przez jakiś czas - kilka miesięcy? większą część roku? - musiał pozostać w łóżku, gdyż ilość wapnia w kościach nie potrafiła dotrzymać kroku jego ambicjom wzrostowym, kiedy więc wstawał, giął się niczym winorośl i mógłby osunąć się na podłogę.
Czas swój Edward Bloom roztropnie wykorzystał na czytanie. Przeczytał niemal wszystkie książki, jakie były w Ashland. Tysiące książek, dziesięć tysięcy - mówią niektórzy. Historia, sztuka, filozofia. Horatio Alger. Jak popadło. Czytał wszystko. Nawet książkę telefoniczną.
Powiadają, że w końcu wiedział więcej niż ktokolwiek inny, włącznie z panem Pinkwaterem, bibliotekarzem.
Już wtedy był dużą rybą.

 

ŚMIERĆ OJCA: UJĘCIE PIERWSZE
Tak to się dzieje. Stary doktor Bennett, nasz lekarz rodzinny, wychodzi z pokoju gościnnego i cicho zamyka za sobą drzwi. Bardziej niż wiekowy, żywa kolekcja garbów i zmarszczek, był naszym lekarzem od zawsze. Był podczas mych narodzin, przeciął pępowinę, wręczył matce me czerwone i pomarszczone ciałko. Doktor Bennett wyleczył nas z chorób, których liczba musiała iść w dziesiątki, a czynił to z wdziękiem i taktem właściwym niegdysiejszym lekarzom, między których, w efekcie, trzeba go zaliczyć. Jest on tym samym człowiekiem, który teraz wyprowadza mego ojca ze świata; wychodzi oto z sypialni, wyjmuje stetoskop ze swych starych uszu, spogląda na nas, matkę i mnie, i kręci głową.
- Nic już nie poradzę - mówi chrypliwym głosem. Chciałby w geście desperacji wyrzucić w powietrze dłonie, ale jest za stary na takie ruchy. - Żałuję. Naprawdę. Jeśli macie jakieś sprawy, które trzeba by wyjaśnić z Edwardem, radziłbym zrobić to teraz.
Czekaliśmy na te słowa. Matka chwyta mnie za rękę i zmusza się do gorzkiego uśmiechu. Nie był to, oczywiście, łatwy czas dla niej. Przez ostatnie miesiące zmalało jej ciało i zmalał duch, żyje, ale od życia się oddaliła. Wzrok zatrzymuje się przed obiektem, na który kierują się oczy. Spoglądam na nią, wygląda na zagubioną, jak gdyby nie wiedziała, gdzie ani kim jest. Nasze życie tak się zmieniło od chwili, gdy ojciec wrócił do domu, aby umrzeć. Jego umieranie zabijało nas wszystkich po trochu. Zupełnie jakby zamiast iść do pracy, co dzień kopał grób za domem, na podwórzu, na tyłach basenu, robił to jednak powoli, cal, dwa za jednym razem. I jak gdyby to właśnie go wyczerpywało, powodowało sińce pod oczami, a nie - jak utrzymywała matka - "ta terapia rentgenowska". Wracając od kopania wieczorem, z odrobiną brudu za paznokciami, mógłby zasiąść na krześle z gazetą i powiedzieć: "Jakoś to idzie. Znowu cal dzisiaj". Na co matka mogłaby odrzec: "Słyszałeś, Williamie? Ojciec posunął się dzisiaj jeszcze o cal", a ja: "Świetnie, tato, świetnie. Powiedz tylko, jeśli mogę w czymś pomóc".
- Mamo - mówię.
- Ja wejdę pierwsza - ucina. - A gdyby tak wyglądało, to potem…
Gdyby wyglądało na to, że ma zaraz umrzeć, to mnie zawoła. Tak się porozumiewamy. W krainie śmierci zdania się urywają, sam wiesz, jak mają się skończyć.
Wstaje i wchodzi do pokoju. Doktor Bennett kręci głową, zdejmuje okulary i przeciera je końcem krawata w niebieskie i czerwone prążki. Jest taki stary, tak okropnie stary; czemu ojciec umiera przed nim?
- Edward Bloom - mówi w próżnię. - Kto by to pomyślał?
Istotnie, kto? Śmierć była najgorszą z rzeczy, jakie mogły się przytrafić mojemu ojcu. Wiem, że brzmi to dziwnie - to najgorsza z rzeczy, które mogą się przytrafić każdemu z nas - ale w jego przypadku było to szczególnie okropne, zwłaszcza te ostatnie lata przygotowań, choroba, która okaleczała to jego życie, nawet jeśli wydawało się, że przygotowuje go do innego.
Co gorsza, unieruchomiła go w domu. Nienawidził tego. Nienawidził budzić się co rano w tym samym pokoju, widzieć tych samych ludzi, robić tych samych rzeczy. Zanim do tego doszło, traktował dom niczym stację paliwową. Wędrowny ojciec, dla którego dom był postojem w drodze dokądś, dokąd zmierza w jakimś niejasnym celu. Co nim kierowało? Nie pieniądze, tych nie brakowało. Mieliśmy ładny dom, kilka samochodów, basen na tyłach; wydawało się, że nie ma czegoś, na co zupełnie nie możemy sobie pozwolić. Nie chodziło też o promocję - miał swój interes, który dobrze funkcjonował. Chodziło o coś innego niż pieniądze czy promocja, ale o co, tego nie wiedziałem. Wyglądało to tak, jakby żył w stanie niewygasającego pragnienia - dotarcie do celu, gdziekolwiek się znajdował, nie było ważne: jedna bitwa, po niej następna, wojna jednak się nie kończyła. Pracował więc i pracował. Niekiedy wyjeżdżał na całe tygodnie w takie miejsca jak Nowy Jork, Europa czy Japonia, a wracał w jakichś nieoczekiwanych porach, powiedzmy o dziewiątej wieczorem, przyrządzał sobie drinka i zasiadał na krześle jak na ojca rodziny przystało. No i zawsze miał do opowiedzenia jakąś bajeczną historię.
- W Nagoi - oznajmił po jednym z takich powrotów, gdy matka siedziała na swoim krześle, on na swoim, a ja przycupnąłem na podłodze u jego stóp - widziałem kobietę o dwóch głowach. Przysięgam wam. Przepiękną dwugłową Japonkę, która z niebywałą gracją i urodą odprawiała ceremonię parzenia herbaty. Trudno było orzec, która z tych dwóch głów jest piękniejsza.
- Nie ma czegoś takiego jak kobieta z dwiema głowami - stwierdziłem.
- Doprawdy? - Spojrzał na mnie spod oka. - Bardzo dziękuję, Panie Wszystkowidzu i Wszystkowiedzu, ale ja wiem swoje.
- Mówisz serio? - spytałem. - Miała dwie głowy?
- I do tego dama w każdym calu. Mówiąc dokładniej, gejsza. Większą część życia spędziła w ukryciu, ucząc się całej tej zawiłej wiedzy, jaką gejsza musi dysponować, co - nawiasem mówiąc - tłumaczy twoją podejrzliwość. Tylko dzięki protekcji całego łańcucha przyjaciół w interesach i znajomych polityków zostałem dopuszczony do tego sekretnego miejsca. Musiałem, rzecz jasna, udawać, że nic absolutnie mnie nie dziwi; gdyby mi się choćby uniosła powieka, byłby to lapsus o historycznych wymiarach. Po prostu, jak wszyscy pozostali, przyjąłem z jej rąk swoją herbatę i niskim głosem powiedziałem "Domo", co po japońsku znaczy "Dziękuję".
Wszystko, co robił, nie miało analogii.
Magia jego nieobecności przyczyniała się w domu do normalności jego obecności. Dużo pił. Nie złościł się, był tylko sfrustrowany i zagubiony, jak gdyby wpadł do dziury. Przez pierwsze wieczory oczy mu tak lśniły, że przysiągłbyś, iż świecą w ciemności, ale po kilku dniach pojawiało się w nich znużenie. Cierpiał, jak gdyby znalazł się poza swoim żywiołem.
Nie był więc dobrym kandydatem na śmierć, a pobyt w domu tylko wszystko pogarszał. Z początku usiłował jakoś sobie z tym radzić, dzwonił do ludzi w dziwnych miejscach na całym świecie, ale wkrótce nawet i tego miał dość. Stawał się po prostu jednym z ludzi, człowiekiem bez pracy, bez historii do opowiedzenia, człowiekiem, którego - jak zaczynałem rozumieć - nie znałem.


- Wiesz, co by teraz było fajne? - mówi mi tego dnia, wyglądając całkiem nieźle jak na osobę, której, zgodnie ze słowami doktora Bennetta, mogę już nigdy nie zobaczyć żywej. - Szklanka wody. Będziesz tak dobry?
- Jasne - odpowiadam.
Przynoszę szklankę, on zaś upija łyk czy dwa, podczas gdy ja podtrzymuję ją, aby się wszystko nie rozlało. Uśmiecham się do faceta, który wygląda już nie jak mój ojciec, lecz jak wersja ojca, jedna z kolejnych, podobna, ale inna, i niewątpliwie pod wieloma względami gorsza. Przy wszystkich zmianach, które przeszedł, kiedyś ciężko było na niego patrzyć, ale przywykłem do tego. Przywykłem, chociaż nie ma już włosów, a skórę pokrywają cętki i łuski.
- Nie wiem, czy kiedyś już ci to opowiadałem - mówi i nabiera tchu - ale był taki żebrak, który zatrzymywał mnie co rano, kiedy wychodziłem z kafejki koło pracy. Dawałem mu za każdym razem ćwierć dolara i w końcu tak nam to weszło w krew, że on o nic mnie już nawet nie prosił, po prostu rzucałem mu ćwiartkę i tyle. Potem zachorowałem, więc wróciłem tam dopiero po kilku tygodniach, a wtedy wiesz, co mi powiedział?
- Co, tato?
- "Jest mi pan winien trzy pięćdziesiąt".
- To śmieszne.
- Tak, śmiech jest najlepszym lekarstwem - mówi, chociaż żaden z nas się nie roześmiał. Żaden nawet się nie uśmiechnął. A teraz patrzy na mnie i wyraźnie smutnieje, tak to czasami z nim jest, że z jednego uczucia przeskakuje do drugiego, podobnie jak ludzie zmieniają kanały telewizyjne. - Tak, chyba słusznie, że zajmuję gościnny pokój.
- Jak to? - pytam, chociaż znam odpowiedź.
Nie po raz pierwszy o tym wspomina, chociaż to on postanowił, że wyniesie się z sypialni, którą dzielił z matką. "Nie chcę, żeby po tym, jak odejdę, każdej nocy kładła się do łóżka i z dreszczem spoglądała na moją połowę. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi". Sekwestracja pokoju gościnnego wydaje mu się jakoś symboliczna.
- No bo i jestem kimś w rodzaju gościa - ciągnie i rozgląda się po dziwnie odświętnym pokoju.
Matka zawsze uważała, że gościom należy się coś takiego, więc starała się, żeby pokój możliwie jak najbardziej przypominał hotel. Mały fotel, stolik przy łóżku, nad komodą spokojna olejna reprodukcja któregoś z wielkich mistrzów.
- Wiesz, wcale się tak dużo tu nie nasiedziałem. Nie tak dużo, jak wszyscy byśmy chcieli. Popatrz, jesteś już prawie dorosły, a ja… kompletnie to jakoś przegapiłem. - Przełyka, co jest teraz dla niego trudnym zadaniem. - Nie było mnie przy tobie, co, synu?
- Nie - odpowiadam może odrobinę za szybko, ale z taką ilością ciepła, jaką można zamknąć w jednym słowie.
- Tak - mówi, najpierw odkaszlnąwszy kilka razy. - Nie trzymaj w sobie niczego tylko dlatego, że ja, no wiesz…
- Spoko.
- Prawda i tylko prawda.
- Tak mi dopomóż…
- Bóg. Fred. Ktokolwiek.
Pije kolejny łyk wody. Nie chodzi chyba o pragnienie, a bardziej o samą tę substancję, żeby ją czuć na języku, w ustach: uwielbia wodę. Kiedyś, dawno temu, pływał.
- Ale widzisz, mojego ojca też dużo nie było. - Głos łamie mu się delikatnie. - Więc ja wiem, jak to jest. Ojciec był farmerem. Mówiłem ci o tym, prawda? Pamiętam, jak kiedyś musiał wyjechać po jakieś specjalne ziarno do obsiania pola. Załatwił transport, powiedział, że wróci za kilka dni. Ale coś tam się stało i nie mógł się ruszyć, a pojechał aż do samej Kalifornii. Minął szmat wiosny. Przyszedł czas zasiewów i minął. Ale kiedy wreszcie wrócił, miał najwspanialsze ziarno na świecie.
- Poczekaj, zgadnę, co było dalej - powiedziałem. - Wysiał je i wyrosły pnącza aż do nieba, a w chmurach był zamek, w którym mieszkał olbrzym.
- Skąd wiesz?
- A herbatę podawała mu, oczywiście, dwugłowa kobieta.
Ojciec rusza brwiami i uśmiecha się; przez chwilę jest mu naprawdę przyjemnie.
- Pamiętasz - mruczy.
- Jasne.
- Wiesz, że kiedy pamiętasz czyjeś historie, czynisz go nieśmiertelnym? - Kręcę głową. - Ale tak jest. Nigdy w żadną nie wierzyłeś, prawda?
- Czy to ważne?
Przygląda mi się.
- Nie - odpowiada. - Tak. Sam nie wiem. W każdym razie pamiętasz. Rzecz w tym, widzisz… Rzecz w tym, że starałem się być więcej w domu. Naprawdę. Ale coś się działo. Naturalne katastrofy. Ziemia się chyba raz rozstąpiła, niebo rozdarło się kilka razy. Parokroć ledwie uszedłem z życiem.
Jego stara, pokryta łuską dłoń pełznie, żeby dotknąć mego kolana. Palce ma białe, paznokcie popękane i pociemniałe jak stare srebro.
- Chyba tęskniłbym za tobą - powiadam - gdybym wiedział, co tracę.
- Powiem ci, na czym polegał problem. - Ręka unosi się z kolana i wykonuje gest, abym się przybliżył. A ja chcę się przybliżyć i chcę słuchać. Każde kolejne słowo może być ostatnim.
- Chciałem być wielkim człowiekiem - szepcze.
- Naprawdę? - pytam, jak gdyby było to dla mnie jakieś zaskoczenie.
- Naprawdę. - Słowa są wolne i słabe, ale jasne i pełne uczucia. - Uwierzysz? Sądziłem, że jest mi to przeznaczone. Chciałem być wielkim szczupakiem w stawie, tego chciałem. Chciałem od pierwszego dnia. Zacząłem od małego. Przez długi czas pracowałem dla innych, potem wreszcie uruchomiłem własny interes. Robiłem w piwnicy świeczki z wosku podkradanego pszczołom. Nie udało się. Potem sprzedawałem chabry kwiaciarniom. Nie udało się. W końcu wziąłem się do importu i eksportu, a wtedy nareszcie ruszyło. Jadłem kiedyś obiad z premierem, Williamie. Z samym premierem! Wyobrażasz to sobie, ten chłopak z Ashland je obiad w jednym pokoju z… Nie ma takiego kontynentu, na którym by nie stanęła moja noga. Ani jednego. Bo jest ich siedem, nie? Sam już zaczynam zapominać… Mniejsza z tym, teraz i tak to wszystko mało ważne, prawda? Chodzi mi o to, że nawet już nie wiem, kto jest wielkim człowiekiem, jakie ma te… atrybuty. A ty wiesz, Williamie?
- Co?
- Czy wiesz, co sprawia, że człowiek jest wielki?
Zastanawiam się przez dłuższy czas i mam nadzieję, że zapomniał, o co pytał. Jego myśli często ostatnio wędrują, ale jest w jego wzroku coś takiego, co mówi mi, że niczego teraz nie zapomniał, trzyma się wypowiedzianych słów i czeka na odpowiedź. Nie wiem jednak, co sprawia, że człowiek jest wielki. Nigdy przedtem nie zastanawiałem się nad tym. Ale w takich chwilach jak ta żadne "Nie wiem" nie przyda się na nic. To sytuacja, której trzeba sprostać, usiłuję więc stać się lekki jak to tylko możliwe i czekam na wzlot.
- Myślę - odzywam się w końcu, czekając na odpowiednie słowa - że można o kimś powiedzieć "to wielki człowiek", jeśli można powiedzieć, iż kocha go syn.
To jedyna moc, którą rozporządzam, a która pozwoliłaby mi odziać ojca w szatę wielkości, w coś, czego szukał w szerokim świecie, a co z powodu dziwnej odmiany wypadków przez cały czas czekało w domu.
- Hmmm, takie atrybuty - mruczy, a słowa nagle robią się oporne, jakby mu język odrobinę skołowaciał. - Nigdy nie patrzyłem na to od tej strony, ale skoro już tak byśmy spojrzeli, to znaczy w tym przypadku, tym konkretnym, znaczy w moim przypadku…
- Tak - wpadam mu w słowo. - Niniejszym ty, Edward Bloom, mój ojciec, jesteś od tej chwili po wsze czasy Wielkim Człowiekiem. Tak ci dopomóż Fred.
I zamiast mieczem, lekko dotykam jego ramienia dłonią.
Te słowa jakby go odprężyły. Jego powieki opadają ciężko i z jakąś stanowczością, która wydaje mi się początkiem odejścia. Zasłony lekko się odchylają, a ja przez chwilę wierzę, że to jego duch z jednego świata przenosi się do drugiego. Ale to tylko centralne ogrzewanie.
- A co do tej dwugłowej kobiety… - mamrocze z zamkniętymi oczyma, jakby zasypiał.
- O niej już słyszałem - mówię i lekko potrząsam jego barkiem - i więcej nie chcę. Dobra, tato?
- Wcale nie chciałem nic mówić o dwugłowej damie, panie Mądralo.
- Nie?
- Chciałem ci opowiedzieć o jej siostrze.
- To ona miała jeszcze siostrę?
- Tak - powiada i otwiera oczy, łapiąc drugi oddech. - Czy mógłbym żartować na taki temat?

 


DZIEWCZYNA W RZECE
Na brzegu Blue River stał stary dąb, przy którym ojciec zwykł się zatrzymywać na odpoczynek. Drzewo szeroko rozpościerało gałęzie, rzucając cień, a wokół pnia rósł miękki, chłodny zielony mech, na którym kładł się i niekiedy zasypiał, podczas gdy rzeka swym kojącym szumem kołysała go do snu. Zaległ któregoś dnia, a kiedy ocknął się ze snu, zobaczył piękną kobietę kąpiącą się w rzece. Długie włosy lśniły jak prawdziwe złoto i lokami opadały na nagie ramiona. Piersi miała niewielkie i krągłe. Nabierała w dłonie chłodną wodę i polewała nią twarz, pozwalając jej po piersiach spływać z powrotem do rzeki.
Edward nakazał sobie spokój. Powtarzał sobie: "Nie ruszaj się. Jeśli drgniesz, zobaczy cię". A za nic nie chciał jej przestraszyć. Mówiąc szczerze, nigdy dotąd nie widział kobiety w stanie naturalnym i chciał się jej poprzyglądać odrobinę dłużej, zanim go opuści.
I wtedy zobaczył węża. Musiał to być mokasyn. Z leciutkim pluskiem wsunął się do wody i już sunął ku dziewczynie, lekko odginając do uderzenia gadzi łeb. Trudno uwierzyć, że wąż tej wielkości może cię zabić, ale może. Wąż dokładnie takich rozmiarów zabił Calvina Bryanta. Ugryzł go w kostkę, a ten sekundę później był nieżywy. A Calvin Bryant był ze dwa razy większy od dziewczyny.
Nie było czasu na żadną decyzję. Ojciec zawierzył instynktowi. Z daleko wyciągniętymi rękami rzucił się szczupakiem do rzeki dokładnie w chwili, gdy mokasyn szykował się, aby dwoma kłami ugodzić w jej małą kibić. Wrzasnęła, oczywiście. Kiedy jesteś w kąpieli i znienacka rzuca się na ciebie jakiś mężczyzna - oczywiście wrzeszczysz. Gdy wynurzył się z wody, trzymając w rękach węża, którego paszcza szukała czegoś, w co mogłaby się wpić, dziewczyna znowu wrzasnęła. W końcu udało mu się zawinąć węża w koszulę. Nie był za zabijaniem ten mój ojciec. Chciał zanieść przyjacielowi, który kolekcjonował węże.
Na razie jednak sytuacja przedstawia się tak: nadzy do pasa młody mężczyzna i młoda kobieta stoją zanurzeni po biodra w Blue River i patrzą na siebie. Słońce migocze gdzieniegdzie, skrzy się w wodzie, oni jednak stoją głównie w cieniu. I przyglądają się sobie badawczo. Zupełny spokój, tylko przyroda w ruchu. Trudno przerwać milczenie, bo co powiedzieć? "Cześć, jestem Edward, a jak tobie na imię?" Nie w takim momencie. Mówi się to, co ona powiedziała, kiedy wreszcie odzyskała głos.
- Uratowałeś mi życie.
Bo i uratował, czyż nie? Właśnie miał ją ukąsić wąż, kiedy nadszedł ratunek. Co więcej, mężczyzna ryzykował także swoje życie, aczkolwiek żadne z nich o tym nie wspomniało. Nie było trzeba. Oboje o tym wiedzieli.
- Jesteś odważny - powiedziała.
- Wcale nie, proszę pani - odparł, chociaż ona z pewnością była niewiele starsza od niego. - Widziałem panią, zobaczyłem węża, więc… więc skoczyłem.
- Jak się nazywasz?
- Edward.
- W porządku, Edwardzie. Odtąd to twoje miejsce. Nazwiemy je… Zakątkiem Edwarda. Drzewo, ta część rzeki, woda. Jeśli tylko będziesz się czuł niespecjalnie albo będziesz chciał, żeby się coś wydarzyło, przyjdziesz tutaj odpocząć i przypomnisz sobie tę chwilę.
- Dobrze - zgodził się, chociaż powiedziałby to samo, cokolwiek by rzekła. Jego głowa była wprawdzie wysoko nad wodą, ale kręciło się w niej. Miał takie wrażenie, że na chwilę opuścił ten świat i jeszcze nie powrócił.
Uśmiechnęła się.
- Odwróć się - powiedziała - a ja się ubiorę.
- Dobrze.
I odwrócił się z nieznośnie wprost dobrym samopoczuciem. Ledwie mógł je wytrzymać. Jak gdyby stał się większy, lepszy i zupełnie nowy.
Nie wiedział, ile czasu kobieta potrzebuje na ubranie się, dał jej więc pięć minut. A kiedy się obrócił, jej już rzecz jasna nie było - zniknęła. Nic nie słyszał, ale odeszła. Mógł zawołać za nią - i chciał - ale nie wiedział jak. Teraz bardzo żałował, że nie spytał.
Wiatr szeleścił w gałęziach dębu, a woda płynęła po swojemu. Dziewczyny nie było. A w jego koszuli tkwił nie wąż, lecz kij. Mały, brązowy kij.
Tak czy siak, wyglądał jak wąż. Szczególnie kiedy cisnął go do wody i patrzył, jak odpływa.

 

 


CICHY UROK
Powiadają, że miał niezwykły urok, wyczucie niedomówień, nagłą głębię słów. Był nieśmiały, ten mój ojciec, a jednak kobiety się za nim oglądały. Nazwijmy to cichym urokiem. Był też całkiem przystojny, chociaż nigdy tak o sobie nie myślał. Był przyjazny dla wszystkich i wszyscy byli jego przyjaciółmi.
Nawet już wtedy był zabawny. Powiadają, że znał parę dobrych kawałów. Nie w dużej grupie, wtedy trzymał je dla siebie, ale zostań z nim sam na sam - czego wiele mieszkanek Ashland usiłowało najwyraźniej dopiąć! - a potrafił cię rozśmieszyć. Powiadają, że słychać było, jak zaśmiewają się po nocach, mój ojciec i te słodkie młode dziewczyny, słychać było ich śmiech rozchodzący się z werandy rozkołysanym echem po mieście. Śmiech był świadectwem wyboru, z kim spać w Ashland. Tak to wtedy bywało.