Nirvana Blues

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

Uwaga! Książka przeceniona ze względu na lekkie rysy na okładce.

 

Ostatni tom trylogii “Nex Mexico", zapoczątkowanej powieściami Fasolowa wojna i Magiczna podróż. Minęły lata siedemdziesiąte. Jak Ameryka długa i szeroka wyrośnięte dzieci klasy średniej obrastają w piórka i - starzeją się. Zwarta niegdyś wspólnota Chicano w Chamisaville już nie istnieje, a wszystko wzięli pod swoją kontrolę potężni Anglo-manipulatorzy. Joe Miniver - wierny mąż, kochający ojciec i miły kumpel - zaczyna myśleć o zapuszczeniu korzeni. Aby nabyć upragniona ziemię wdaje się w aferę kokainową, a przy okazji wikła się w romans z trzema niewiastami o silnych charakterach… Bohater jest błyskotliwą i urzekającą apoteozą wielkiego amerykańskiego malkontenta: pasja, seks i niepohamowana chuć migoczą w duszy Joego Minivera… JOHN NICHOLS sprawia, że zaczynamy tęsknić za bohaterami, obrońcami ziemi i jej bogactw, rzecznikami stabilności, piękna, rzetelnych związków między przyjaciółmi, małżonkami, rodzicami i dziećmi.

Rok wydania: 2003
Stron: 632
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Jerzy Łoziński

Fragment tekstu:


Część pierwsza
SOBOTA, WIECZÓR


Szóstka na górze:Ktoś wpadnie w pułapkę

 

W Chamisaville był wiosenny niedzielny wieczór. Księżyc nad świętym szczytem Pueblo, Hija Negrita, wydawał się tak miękki jak barwa nowo narodzonego źrebięcia. Gwiazdy drżały niczym świetliki zawisłe w bojaźni nad nerwowym miasteczkiem. Rozkołysana muzyka z dziesiątków barów funky pląsała między tysiącami latarń, które wzdłuż doliny zakrzepły u stóp tajemniczej równiny, która od Midnight Mountains swymi łagodnymi, upstrzonymi bylicą rozłogami sięgała aż do kanionu Rio Grande. Na północ od miasta gładko zieleniła się kopuła nad kortami Tenisowego Raju. Spokojna noc delikatnym echem powtarzała rytmiczne westchnienia rakiet, które wysokimi lobami wyrzucały piłeczki pod muślinową półkulą. Z ogródka pobliskiej restauracji dobiegał brzęk kostek lodu w koktajlach. Skwierczący zapach steków dopiekanych na węglach rozpełzał się po równinie. Śmiech młodych, opalonych, zdrowych par budził wspomnienie nostalgicznego roku ubiegłego.
Na lotnisku wylądował mały służbowy odrzutowiec, leniwie rozbłyskując zielonymi i czerwonymi światełkami. Psy gnały po torze wyścigowym Pueblo, łuna stadionu miękła w powietrzu przesyconym zapachem kwitnących jabłoni i trzciny. Echo z głośników niosło się na zachód poza hotel "Ya-Ta-Hey" (na brzegu sztucznego zalewu Bonatellego) i chociaż słabe, to jednak docierało do leżącego za autostradą Północ-Południe kompleksu ciepłych basenów, gdzie późni biesiadnicy kończyli kraby z Alaski, a nieliczni kąpielnicy ciągle pławili się w dymiących wodach mineralnych, uwodzicielsko podświetlanych przez podwodne lampki. Dźwięki staromodnej nastrojowej muzyki napływały od orkiestry grającej geriatrycznemu tłumowi, który przesuwał się po mahoniowym parkiecie King Cole Executive Room w sali jadalnej Świątyni Dynamitu. Nad budynkami szczególnie natarczywa gwiazda migotała niczym klejnot zrodzony z piany, nie promienistej już wprawdzie, nadal jednak bardzo intrygującej.
Zrazu unosząca się nad gorącymi źródłami światłość wielkości perły wydawała się nieruchoma, potem jednak zaczęła żeglować przez aksamitną ciemnię i coraz większa opadać leniwie ku ziemi w odległości pół mili od kompleksu Świątyni Dynamitu. Latający spodek? Reputacja Chamisaville była z pewnością dostatecznie ugruntowana, aby przyciągnąć wszelkie odmiany najróżniejszych UFO, niemniej jednak nikt na dole nie zauważył tego wydarzenia. Obiekt migotał, ale nieprzesadnie, jakby wstydliwie nie chciał podkreślać swej niezwykłości. Podłużny i zwarty, opadając na bylicową równinę, przypominał kształtem i wielkością poczwarkę dwa razy większą od kanoe z kory brzozowej, a spod miękkiej powłoki dobywało się światło miłe i srebrzyste niczym wierzbowe bazie. Obiekt usadowił się pośród purpurowej roślinności, przez chwilkę kołysał, a potem znieruchomiał.
Teraz przez ścianę pojazdu przeniknęła ludzkiej wielkości zjawa, puszyste molekuły zebrała w zwartą postać, następnie kilka minut poświęciła metodycznemu otrzepywaniu tuniki.
Był to - na Boga! - anioł. Anioł jak najbardziej kompletny z wielkimi skrzydłami i najprawdziwszą aureolą!
A w rękach co? Kartka papieru z wypisanym imieniem i nazwiskiem:
JOE MINIVER


W chwili kiedy Joe Miniver - ongiś autor sloganów reklamowych, obecnie zaś "niezależny specjalista od porządków i sprzątań" - wysiadał na rynku z rozklekotanego mikrobusu VW i kierował swe kroki do "Hanuman Follies Benefit Dance" znajdującego się nad kinem "Cinema Bar", był rozdygotanym ludzkim wrakiem. Zaryzykował swe życie, przyszłość, a może i wolność (by już nie wspominać o zdrowiu psychicznym i rozwijającym się wrzodzie żołądka). Tego popołudnia zobowiązał się na papierze, popierając to trzema tysiącami dolarów w żywej gotówce, do zakupienia ostatniego dziewiczego kawałka w Upper Ranchitos. Na malownicze i dające się zyskownie spożytkować 1,7 akra składała się bujna łąka, dwa rowy irygacyjne, kępa topól i chińskich wiązów, kilka cherlawych drzewek owocowych, ruina starego malutkiego domku z cegły glinianej (zamieszkałego przez Eloya Irribarrena, pomarszczonego osiemdziesięciolatka), a nawet studnia na korbę. Naturalnie, aby móc zapłacić uzgodnioną sumę w wyznaczonym terminie (który upływał za dziesięć dni), Joe musiałby pójść do samego diabła. Od czasu gdy pojawił się w Chamisaville przed trzema laty, cena ziemi w tej części doliny, niecałą milę od rynku, z czterech tysięcy dolarów za akr poszybowała do dwudziestu.
"Gdybyśmy tę działkę z domkiem kupili trzy lata wcześniej", jęknął Joe do swej żony Heidi.
"Gdyby święty Mikołaj był Mongołem, odpowiedziała, lżej by było reniferom".
Problem, rzecz jasna, polegał na tym, że Joe nawet w wielkim przybliżeniu nie miał tyle forsy, aby na czas uregulować należność za ten kawałek bujnej roślinności, który w odmęty rynku nieruchomości Chamisaville wpadł niczym tłusty tapir południowoamerykański w rzekę pełną piranii. Jeśli zaś w ciągu tygodnia, od najbliższego poniedziałku, nie uda mu się uzbierać potrzebnej sumy, popadnie bez wątpienia w stan najwyższej prostracji, przyglądając się temu, jak drapieżcy z doliny zaczynają podchody, aby przykładnie zgwałcić tę ostatnią cześć wiejskiego dziedzictwa Chamisaville.
Od samego początku na niekorzyść Joego przemawiał brak dostępu do finansowej muskulatury, na korzyść - fakt, iż Eloy Irribarren stanowczo chciał sprzedać działkę Miniverom, jeśli tylko byłoby to możliwe.
Joe, naturalnie, miał pewien plan. Zrodzony z desperacji, był nader dalekosiężny, a obejmował oszczędności całego życia w wysokości piętnastu tysięcy dolarów, uwzględniał degenerata ze Wschodniego Wybrzeża nazwiskiem Peter Roth, który (wraz z pięcioma funtami czystej kokainy) przybyć miał o godzinie 2.45 nad ranem autobusem Trailways, a także zakładał uczestnictwo dwóch kolesiów z Chamisaville - Tribby'ego Gordona i Ralpha Kapansky'ego - którzy obiecali przejąć, a potem rozprowadzić towar. Nie trzeba chyba dodawać, że była to operacja wysoce nielegalna.
Dla wielu Amerykanów o podobnym do Joego pochodzeniu, wykształceniu i aspiracjach chodziłoby o przedsięwzięcie poniekąd rutynowe. Rzecz w tym, że Joe nigdy dotąd nie dopuścił się nielegalnego postępku, a na dodatek wywoływały u niego przerażenie narkotyki, narkomani, narkotykowe transakcje i narkotykowa kultura. Jego żona od czasu do czasu zapaliła sobie dżointa, samemu Joemu przydarzało się to niekiedy, absolutnie jednak zabronił Heidi hodowania czegokolwiek w doniczkach na parapecie, stanowczo też obstawał za tym, aby zasoby domowego gniazdka nigdy nie przekraczały granicy, poza którą wykroczenie staje się przestępstwem.
Jak jednak w dzisiejszych czasach ma ktoś z korzyścią i pożytkiem dla rodziny kupić ziemię, by już nie wspomnieć o wzniesieniu na niej wygodnego domu? Jeśli zważyć, że warunki na generalnie surowym rynku pieniężnym określała piętnastoprocentowa inflacja oraz zbliżona stopa procentowa na pożyczki budowlane, łatwo zgadnąć, że dla ludzi o dochodach rzędu Joego i Heidi absolutnie niemożliwe było dorobienie się domku ciężką pracą i sumiennym oszczędzaniem.
Joe nigdy nie był mocny w liczbach ani w ekonomicznych trikach pozwalających tak manipulować kapitalizmem, aby stał się dobrotliwym finansowym gigantem, który gwarantuje dostęp do wszystkich dobrodziejstw, jakie Ameryka ma do zaoferowania. Dlatego też zawiłości związane z nieczystym przedsięwzięciem wprawiły go w stan zamroczenia. Stary właściciel uroczej działki nie chciał jej sprzedawać. Zadziorny, sprytny i dumny był żywym anachronizmem, straceńcem, ostatnim przedstawicielem swej rasy i swej kultury, funkcjonującym w dolinie. Przez ostatnie kilka lat zawzięcie dając odpór niezliczonym spryciarzom, sięgającym po jego maciupeńkie mienie, Eloy stał się legendą swych czasów:
Eloy Irribarren: porywczy staruch, uparty świr i sukinsyn - Ostatni Chicano.
Z pasją fanatycznego derwisza Eloy, gdzie się dało, błagał i pożyczał (czy nawet kradł, jak utrzymywali niektórzy), aby ratować swą ziemię, opłacić leczenie umierającej żony i wynająć prawników do użerania się z bankami, lichwiarzami, agentami nieruchomości, inkasentami i całą resztą zgrai chciwie łypiącej na jego ziemię. Dopiero teraz jednak, tydzień po pogrzebie żony, stało się dla Eloya jasne, że gra jest skończona. Zbyt wiele wystawił weksli, odroczył płatności i zaciągnął pożyczek, aby mógł sprostać temu ciężarowi. Jeśli po pochowaniu vieja mógł jeszcze na coś liczyć, to tylko na to, iż uda mu się wymknąć z sideł, sprzedając ziemię komuś, kto zachowa ją w stanie naturalnym: prostą, zieleniącą się i płodną - ten jedyny pomnik życia i wiary Eloya, jedyne prawdziwe odzwierciedlenie jego duszy. Joe w istocie nigdy nie połapał się w owych zawiłościach, a wiedział jedynie, że jeśli Eloy nie sprzeda działki szybko i drogo, zostanie ona zlicytowana między wierzycieli, którzy wychodzili ze skóry, aby przejąć ją całą, Eloya zaś pozbawić domu i ducha.
Dla starego idealnym rozwiązaniem byłby bogaty hippis, który potraktowałby ziemię z troską, a jego samego zaopatrzył w pieniądze wystarczające do spłacenia długów i spokojne dożywocie. Kłopot w tym, że Eloy musiał zapłacić od ręki czterdzieści pięć patoli, a miał nadzieję na następne dwadzieścia jako zabezpieczenie na ostatnie lata. Niewiele jednak osób żywiących sympatię do ziemi rozporządzało takimi pieniędzmi, a właśnie forsy potrzebował Eloy na gwałt, nawet gdyby w ostateczności musiał oddać ziemię opiekunowi na pół troskliwemu, byle tylko nie inwestorowi marzącemu o natychmiastowej jej pizzafikacji.
Joemu marzyło się, że to on zostaje owym troskliwym opiekunem, a myślał o tym tak intensywnie, że bliski był omdlenia. Wyobrażał sobie, jak bierze tę ziemię w posiadanie. Dzieli ją na parcele, przechadza się, wącha grudki, dotyka kory swoich drzew, nabiera kubek wody ze swojej studni, leży w brązowej trawie za domem, odurzającej się słonecznymi promieniami spływającymi w dół poprzez jego kawałek przeczystego powietrza! Po dobiciu transakcji planował o trzeciej nad ranem poprowadzić Heidi dokładnie na środek poletka, a potem nawiercać tam jak zwariowany poszukiwacz ropy na bogatych równinach Odessy! Ich drogocenny grunt, ich Przyszłość, prawdziwy początek, ich powierzenie się czasowi, miejscu i życiu. "Korzenie", myślał i kraśniał na twarzy. Nareszcie zdecydowali się wrócić do korzeni!
"Sezaaamie!"
Joe starał się zapanować nad swym przerażeniem, radośnie napinając biceps i wobec całej ulicy udając osobę tak atletyczną, młodą i pełną entuzjazmu, jaką nie czuł się już od lat. Ej, spójrzcie no tylko na mnie: życie to chlebek z miodem. Nawet imitował niespokojne dreptanie gotowego do akcji wysokopłatnego ogiera rozpłodowego z Kentucky. Koniec końców przy swych trzydziestu ośmiu latach ważył sto siedemdziesiąt funtów jak w czasach college'u pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych, gdy zdobywał odznaczenia w futbolu, hokeju i lekkoatletyce. To prawda, że od tego czasu zadomowiły się w jego organizmie pewne dolegliwości: astma, żylaki, wyłamany ząb mądrości, naderwane łękotki, a także wadliwa zastawka, której awarie dawały skłonnemu do galopu sercu asumpt do ataków tachykardii.
Dziś jednak wieczorem, ach, dziś wieczorem, będzie pistoletem poszukującym kanonady, aby w ten sposób upamiętnić początek prawdziwie dorosłego życia państwa Miniverów w rzeczywistym świecie. Wszak w końcu się zdecydował i podjął ryzyko wzięcia się za bary z przyszłością w postaci małego kawałka ziemskiej nirwany Eloya Irribarrena. Jeśli zaś nie wydarzy się nic złego, za tydzień o tej porze będą bliscy pomyślnego rozwiązania, a lato będzie się przed nim rozpościerać jak złoty dywan powitalny pełen obietnic. Peter Roth, który gwałtownie potrzebował rekonwalescencji po rozpadzie małżeństwa, planował, że kiedy już załatwią sprawę z towarem, zostanie tutaj trochę, będzie popijał bourbona Wild Turkey, polował na pstrągi i pomagał w budowie spektakularnej siedziby Miniverów oraz własnej posiadłości ze słonecznym ogrzewaniem.
Jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze…
Joe poczuł lęk. Przeczucie sprawiło, iż zaczął z lekka dyszeć, nie mógł jednak sobie przypomnieć, czy wziął aminodur przeciw astmie czy nie. W strachu przed przedawkowaniem zdecydował, że nie sięgnie po tabletkę. Inni łykali pigułki jak cukierki, bez żadnych wahań, łykali dwa valium, percodan i garść aspiryn, a kiedy wpadali w dołek, wciągali parę kresek, wychylali parę drinków i wypalali paczkę papierosów. Kończyli zaś wszystko odrobiną sominexu, żeby odpłynąć. Joe natomiast nigdy nie zdołał zażyć trzech aspiryn na ból głowy, obawiał się bowiem, że ta trzecia może już przesądzić o obłędzie czy nawet śmierci.
W latach sześćdziesiątych, kiedy mieszkali na Manhattanie, Heidi chciała go zwabić do Millbrook, gdzie pod kontrolą mogliby popróbować trawki w towarzystwie Timothy Leary'ego i Richarda Alperta, Joe patrzył jednak na nią z takim przerażeniem, że zaprzestała próśb. Jego pierwszy dżoint stał się wielkim i niemal fatalnym doświadczeniem. Koniec końców nauczył się oczywiście popalać, ale to Heidi zawsze załatwiała trawę, Joe bowiem nigdy nie miał nosa do nielegalnych operacji. Gdyby na placu Świętego Marka był jeden jedyny agent z brygady narkotykowej i dziesięć tysięcy handlujących ziołem ćpunów, Joe z całą pewnością tajniaka poprosiłby o uncję podwójnej kolumbijki. Z tej przyczyny był we współczesnej Ameryce w osobliwej sytuacji faceta, który nigdy na lewo nie nabył niczego ostrzejszego niż fiolka pięćsetmiligramowych pastylek penicyliny, a uczynił to trzy lata temu z powodu ropiejącego zęba!
Jednak dzisiaj w nocy przyjeżdżał do miasta Peter Roth z pięcioma funtami czyściutkiej koki, którą jakoś udało mu się wyczarować za dwanaście tysiączków Joego. A dola Joego w spodziewanym zysku - jeśli nie zemrze wcześniej na skutek zawału - wyniesie około 60 000 dolarów, niemal więc tyle, ile Eloy Irribarren chciał za swą ziemię!
Joe zachłysnął się, zadrżał i głęboko odetchnął. Udając wigor, aby dowieść, że wcale nie jest śmiertelnie przerażony, wbiegł na schody prowadzące do baru po dwa stopnie, a chciało mu się przy tym krzyczeć histerycznie:
"Mamo, popatrz, bez trzymanki!!!"


Na szczycie schodów za pulpitem siedziała Nancy Ryan. Przyjęła od Joego pięć dolarów, a jego przegub oznaczyła fluoryzującym tuszem.
- Hi ho, Nancy - zaświergotał Joe odrobinę zbyt nonszalancko. - Jak tam piersiątka?
Już od ponad roku dostatecznie wiele żywił tajonej na nią chętki, aby nie być tego świadomym.
- Hi ho, świntuszku.
Obdarzyła go rozleniwionym spojrzeniem - zawsze wydawała się naćpana - i uśmiechnęła się. Zęby błysnęły ultrabielą, a oczy - cała twarz - rozjarzyły się magicznie. Jej krótko obcięte włosy, zasługujące na miano kruczoczarnych, lśniły gładko, oczy zaś były ciemne, wielkie i hipnotyzujące, gdy rozradowane promieniowały niezwykłą chucią. Całości dopełniały nos jak to nos, usta jak usta i wargi jak wargi, a przecież ta twarz działała na Joego zawsze w sposób nader intrygujący. Jeśli Nancy była zmęczona lub obojętna, traciła całą magię i świetność - stawała się zwykłą, przeciętną Amerykanką po trzydziestce. Joe nie potrafił pojąć, jak w jednej osobie normalność splata się z prowokacyjnością.
W odpowiedzi na nieco maniacki uśmiech Joego Nancy dorzuciła:
- A jakiego cukiereczka łyknąłeś sobie przed wejściem?
- Odjazdowego. Może… - Joe udał, że klepie się po brzuchu, ale ruch ten przypomniał mu o obecności wrzodu. - Dzisiaj podpisałem umowę na tę działkę. Jeśli nic się nie spieprzy, mam nadzieję, że będę mógł ciebie, a także Randalla, jeśli odzywacie się do siebie, zaprosić do wypicia rzeki piwa i budowy wspaniałej rezydencji. Ale Sasha zostanie w domu.
Sasha był obrzydliwą małpą, która przysiadała na ramieniu Nancy, a stanowiła z pewnością darmowy dodatek do "Hanuman Follies". Ilekroć ośmioletnia córka Joego, Heather, zjawiała się u Nancy, aby pobawić się z jej synem Bradleyem, tylekroć atakowała ją Sasha. Jedenastoletni syn Joego, Michael, zagroził, że zabije małpę z wiatrówki, po tym jak mały kurdupel (Sasha) nasikał mu do spożywanego właśnie Kool-Aid, a następnie porwał jego (Michaela) rękawicę baseballową i zawiesił na szczycie najwyższej topoli, skąd niezmiennie przypominała o małpiej złośliwości, gdy Michael przejeżdżał na rowerze obok domu Ryanów - Osiedle Perry Khana 4.
Joe i Heidi stanowczo sprzeciwili się drastycznemu rozwiązaniu, jakim ich syn chciał położyć kres występkom Sashy. Koniec końców Nancy Ryan i Randall Tucker (z którym właśnie zerwała) należeli do sponsorującej dzisiejszą uroczystość Simian Foundation, co znaczyło, że czczą małpiego bożka.
Nancy zatrzepotała seksownymi rzęsami.
- A ile będzie w końcu kosztowała? Ziemia.
- Daj spokój - zaśmiał się nie do końca szczerze Joe. - Jako sekretarka SF tak samo dobrze jak ja wiesz, że Nikita Smatterling wielokrotnie nagabywał Eloya w sprawie kupna tej działki, aby założyć tam miniaśram i małpią świątynię.
Nancy odrzuciła głowę i popatrzyła na Joego w zamyśleniu.
- Spytałam tylko z ciekawości - mruknęła. - Nawiasem mówiąc, co cię sprowadza do "Hanuman Follies"? Nigdy nie przypuszczałam, że to w twoim guście.
- Sama rozumiesz - powiedział Joe, przechodząc obok Nancy do stołów, na których były wystawione najróżniejsze małpie akcesoria: koszulki Hanumana, gumowe pyski, dziecięce książeczki z serii Curious Goerge, urocze wypchane zwierzątka, kasety ze ścieżką dźwiękową z King Konga i tym podobne. - Zawsze dobrze wiedzieć, co u opozycji - zażartował niezbyt udolnie.
W istocie przyszedł na spotkanie ze wspólnikami przestępstwa, Tribbym Gordonem i Ralphem Kapanskym. Zasadniczo umówili się, że w niedzielę w samolocie Tribby'ego sprawdzą, rozmieszają i zapakują kokę, Joe miał jednak wrażenie, iż nikt tego planu nie traktuje poważnie. Poza nim wszyscy byli tacy nonszalanccy, jak gdyby chodziło o coś zupełnie normalnego, nudnego, nawet trywialnego. Joego tymczasem przez ostatnie dwa tygodnie niemal paraliżowała wizja holokaustu. Widział już, jak skazany na dożywocie co noc jest gwałcony przez byłych Hell's Angels pokrytych groteskowymi tatuażami, którzy dupcząc go, dźgają w pośladki zrobionymi pod celą nożami. Heidi, której uda się uniknąć więzienia, porzuci dzieci i ucieknie z facecikiem z Princeton, noszącym pióra we włosach, biały golf i miękkie bostonki. Michael bezzwłocznie runie w toń pornografii i zbrodni, zaczynając jako łup pedała, a kończąc jako przywódca mającego strukturę mafii kultu, w którym bogatym hippisom, czcicielom voodoo, będzie się wynajmować krowy do okaleczania. Heather albo stoczy się do rynsztoka i z zapałem będzie uczestniczyć w pojedynkach gangów, albo w Massachusetts przystanie do Kościoła Zjednoczenia, będzie łowić dorsze dla wspólnoty, a zginie w strzelaninie z prostakami z Gloucester.
Aby zmienić temat spytał:
- A co z rzeźbą?
Wielka i kosztowna marmurowa statua Hanumana zakupiona przez Simian Foundation w Indiach, dotarła niedawno przez siedem mórz do Nowego Jorku, obecnie zaś (jeśli wierzyć krążącej po Chamisaville plotce) była w drodze na zachód, aby dotrzeć do miasta na zaplanowane na czwartek odsłonięcie. Fundusze na ową ceremonię były zbierane między innymi podczas dzisiejszej hałaśliwej imprezy w "Cinema Bar".
- Zdaje się, że dzisiaj zabrali ją z przystani i wiozą tutaj.
- Kto taki?
- Baba Ram Bang, oczywiście, i Iréné Papadraxis. A poza tym…
- Chwileczkę. Kto to taki Baba Ram Bang? I co za Iréné Papadraxis?
- Baba Ram Bang jest naszym guru, powinieneś o tym wiedzieć. Przywódca International Simians. To ten cudowny, mały, tłuściutki facecik, do którego wszyscy się zwracają o duchową poradę.
- A ta, jak jej tam… Papadipoulis?
- Papadraxis. Musiałeś o niej słyszeć. Uciekła z Węgier, najpierw była modelką, potem została wziętą dziennikarką. Pisze o całej sprawie książkę, która będzie się ukazywać w odcinkach w "New Age". Nikita skontaktował się z wydawcą w sprawie całej sagi Hanumana, na którą już wpłaciliśmy zaliczkę.
- I ta Iréné jedzie teraz tutaj ze stuletnim guru i marmurowym posągiem na holu?
- Jeszcze z fotografami, Ramą i Shanti Unfugami. A, i ich córeczka Om. Znasz ich, prawda? Mieszkają w tym wielkim domu obok działki Eloya Irribarrena.
- Masz na myśli Gail Furphy i Billy'ego Unfuga?
- Zmienili teraz imiona. W zeszłym roku polecieli z Nikitą do Indii, aby sfotografować powstawanie posągu. Popłynęli z nim nawet łódką.
- Zdaje się, że to całkiem niezły tłumek.
Nancy uśmiechnęła się. Spoczywający na jej ramieniu Sasha odsłonił żółtawe zęby, nie wiadomo, czy w uśmiechu czy śmiertelnej pogróżce, potem wydął wargi, jakby w przesłanym Joemu obscenicznym uśmiechu, i znienacka przeskoczył na swój mały drążek. Był szczurkowatą, na pół wyłysiałą, złośliwą bestią z wielkimi ślepiami, małymi uszkami, długim ogonem i pomarszczonymi, niezwykle sprawnymi łapkami.
Chociaż jego dzieci często odwiedzały Ryanów, sam Joe w istocie nigdy tam nie był, niemniej sądząc z opowiadań Heather i Michaela, Sasha władał tam za sprawą wymyślnego terroru. Pewnego dnia, mówił Michael, uniósł pokrywę sedesu, aby zrobić siusiu, kiedy zmoczona małpa, która musiała się tam ukrywać od kilku godzin w oczekiwaniu na ofiarę, wyskoczyła na niego i wystraszyła niemal na śmierć. Innym razem (według Heather) mały puszysty przyjaciel zjadł całe pudełko kredek J. Bradleya. "I nawet się nie zrzygał!" "Ale za to srał na tęczowo", nie omieszkał dorzucić Michael.
- Są z nimi także Fluff Dimaggio i Wilkerson Busbee - uzupełniła Nancy, wydzielając senne erotyczne wibracje.
Joe przewrócił dramatycznie oczyma.
- Oy vay.
Fluff, ćpun, który porzucił fabrykę Boeinga w Seattle, a poczuł się odrodzony jako wyznawca Hanumana, grał na basie w ragtag-rockowym zespole Joego, jeśli tylko udało im się podłapać jakiś kontrakt. Wilkerson Busbee, inna z czołowych postaci sekcji Simian Foundation w Chamisaville, odnosił sukcesy jako miejscowy hippis-przedsiębiorca, kierujący między innymi przedstawicielstwem Winnebago, wynajmem drewnianych domków i szałasów z dykty, produkcją herbat ziołowych, sprzedażą akcesoriów zielarskich oraz Blue Star Taxi Service.
- Chcą jechać dzień i noc - oznajmiła Nancy - żeby dotrzeć tutaj we wtorek.
- Niech im się wiedzie - powiedział Joe, idiotycznie zamachał do Nancy i obok stołów z małpimi akcesoriami przepchnął się do baru. Sasha zrobił sarkastyczny grymas, puścił oko i prychnął, Nancy zaś przekrzywiła prowokacyjnie główkę i zawołała:
- Dobrej zabawy!


W zatłoczonym i hałaśliwym barze zespół w koszulkach z napisem: ZJEDZ MNIE na piersiach grał właśnie utwór Dlaczego nie mielibyśmy na szosie? Główny wokalista, Jeff Orbison, kolejny z Hanumanistów, wcześniej urządzał witrynę Ragtime Flowershop, a zajęcie to przejął od niego młody bostończyk Gil Forrester, który porzucił szkołę prawniczą, aby szukać szczęścia w mniej stresującym otoczeniu. Zeszłego roku, podczas odbytej na górskim szczycie ceremonii zen, Jeff poślubił szkolną koleżankę Heidi, Suki Terrell, dziewuszkę o miękkich, kasztanowych włosach, która pewien czas spędziła w samotni zen pod San Francisco o nazwie Tassajara. Przed niecałym miesiącem w imię rozleglejszej przestrzeni (wewnętrznej i zewnętrznej) Suki rozwiodła się z Jeffem, by za dnia wędrować w poszukiwaniu drewna na rzeźby i instrumenty oraz nagietków, a w nocy śpiewać i upijać się do nieprzytomności. Po krótkiej lesbijskiej przygodzie ze zdziwaczałą starą damą Adele, u której Gil Forrester wynajmował mieszkanie, Suki zaczęła się pojawiać na tylnym siedzeniu motocykla Randalla Tuckera.
Joe z niezmiennym zdumieniem spoglądał na dość rozwiązłe relacje między jego przyjaciółmi i znajomymi. Trudno było nie dojść do wniosku, że z wyjątkiem jego i Heidi każdy przy tej czy innej okazji pieprzył się kolejno z członkami towarzystwa. Joe niekiedy gorąco pragnął uczestniczyć w tym na pozór łatwym i prostym spektaklu seksualnym, który rozgrywał się dookoła, jednak w innych chwilach owa nonszalancka kopulacja wydawała mu się wszeteczna, co napełniało go dumą, iż on i Heidi tworzą zwartą, kochającą się rodzinę o niewzruszonych podstawach moralnych i etycznych. Nie dla nich wstrętne, lubieżne harce na jebisku Chamisaville!
Rozglądając się nerwowo po zatłoczonym barze, Joe stwierdził, że, tak na oko, zna połowę obecnych na sali, poczynając od Skippera Nuzuma, młodego dekadenckiego specjalisty giełdowego z Los Angeles, do którego należały bar i kino. Skipper poślubił przyciągającą uwagę niewiastę Natalie Gandolf, która utrzymywała, iż w poprzednim życiu była Cherokee, a na terenie rezydencji trzymała lamę. Sam Skipper, postawny, otyły, wrażliwy i wykształcony gangster-poeta, miał czarne jak smoła włosy, oczy zbitego psa oraz obwisły wąs w stylu roku 1890, zawsze jakby pokryty melasą i martwymi muchami, i ubierał się ze smakiem. Nosił skórzane kamizelki (jego żona, wegetarianka sumi oraz uczennica małp, za nic nie włożyłaby na siebie niczego ze zwierząt), purpurowe jedwabne koszule z perłowymi guzikami oraz sztucznie pomarszczone dżinsy, których kloszowe nogawki otwierały się na błyszczące buty robione na miarę przez J.C. Penneya.
Tego wieczoru Skipper zasiadł do stołu wraz ze swym głównym przybocznym Cobeyem Dallasem, chłopakiem z farmy w Iowa, który kierował poczynaniami kina i baru. Obok Cobeya siedział drugi co do ważności pomocnik, bileter, zajmujący się też rozwiązywaniem wszelkich kłopotów, łącznie ze ściąganiem zaległych płatności, Roger Petrie. Drobny, zniewieściały ekonomista po Harvardzie, jeździł przemalowanym karawanem, a stały element jego ubioru stanowiły czarne golfy, srebrzysty krzyż na srebrnym łańcuszku zwieszającym się z chuderlawej szyi oraz kolekcje turkusowych bransolet.
Cobey, przedsiębiorca-alkoholik, palący Tiparillo, zaprzeczyłby, gdyby ktoś go spytał, czy uzyskał dyplom antropologii na uniwersytecie w Kanzas. Uważał siebie za skrzyżowanie stworzonego przez Runyona Nathana Detroita* i P.T. Barnuma. Bardzo nerwowy i niezwykle inteligentny kombinator o wielkiej wrażliwości estetycznej w wolnych chwilach delektował się T.S. Eliotem i Richardem Eberhartem, marzył zaś o tym, by w jakiś sposób jeszcze przed trzydziestką zostać milionerem. Z beretem nie rozstawał się w domu ani na ulicy, prenumerował "Wall Street Journal" i codziennie przebiegał siedem mil. Jego żona Annie prowadziła w miejscowym radio talk-show - Chamisaville Forum - w którym trzy razy w tygodniu wypytywała lokalnych animatorów kultury.
Joe wiedział przypadkiem, że także Cobey Dallas organizuje forsę, aby nabyć ziemię Eloya Irribarrena. Gdzieś pomiędzy Jeffem Orbisonem, Adele Forrester i Randallem Tuckerem, Suki Terrell ucięła sobie mały romans z Cobeyem i opowiedziała potem Heidi, że Dallas okradał nieco Skippera Nuzuma w nadziei, że uda mu się zgromadzić fundusze na małą dziewiczą działeczkę.
Od Tribby'ego Gordona, przyjaciela prawnika zajmującego się sprawami Cobeya (ale nie Skippera), Joe dowiedział się, że przekręty robi księgowy Cobeya, Roger Petrie. "Cobey obiecał mu, poinformował Tribby Joego, kiedy pewnego dnia łowili pstrągi nad Rio Puerco, że w zamian za ziemię załatwi mu przyznawanie praw wodnych". A za prawa te, ciągnął Tribby, hotel, motel czy jakakolwiek inna firma chcąca podłączyć miejską wodę, będą musiały zapłacić minimum dziesięć tysięcy zielonych za akr kwadratowy.
Sam Cobey nie ukrywał bynajmniej, jaki użytek zamierza zrobić z ziemi. Na zapleczu wznieść chciał samoobsługową pralnię "Nowe Życie", w której miłośnicy Jezusa i członkowie innych uduchowionych sekt będą mogli prać swoje ciuchy w mydłach warzywnych bądź ziołowych, stuprocentowo czystej wodzie (pochodzącej z czwartej warstwy), a także całkowicie rozkładalnych proszkach, piankach i dodatkach. Na froncie urządzić chciał basen z aligatorami i arenę zapaśniczą. Paszcze małych krokodyli obwiąże się paskami, żeby nikogo nie mogły ukąsić. Nagrodą dla każdego turysty potrafiącego unieruchomić bestię będzie Biblia, jarzący się w nocy plastikowy krzyż lub fosforyzujący portret Jezusa. Aby podkreślić charakter przybytku, nad wejściem umieści się wielki napis: "Pokonaj aligatora dla Chrystusa".
Ale Cobey nie wiedział jednego: że Roger Petrie pracuje na dwa fronty. Dokładnie informował Skippera Nuzuma o wszystkich przekrętach i uszczupleniach zysku, dzięki czemu ten ostatni wiedział w najdrobniejszych szczegółach, co dzieje się w jego finansowym imperium. Tak przynajmniej twierdził Tribby Gordon.
- Skipper - mówił - da Cobeyowi pociągnąć tyle sznura, żeby mógł się na nim powiesić. Może nawet pozwolić na to, by kupił ziemie Eloya, a potem wyciągnie teczki, pośle Cobeya do ciupy, a sam zagarnie działkę jako równowartość poniesionych strat.
- A po co Skipperowi więcej ziemi - spytał Joe. - Nie wystarczy mu milion akrów?
- Jemu na niej w ogóle nie zależy, ale Natalie chce ją dla Simian Foundation. Z Nikitą Smatterlingiem i Nancy Ryan działają ręka w rękę, aby zdobyć to miejsce pod świątynię.
Jeśli jednak wierzyć temu, co Heidi udało się wyciągnąć od eksdziewczyny Rogera Petriego, Bliss Chamberlain, sam Roger miał chrapkę na tę parcelę. Wiedział, że Skipper zamierza dopaść Cobeya, kiedy ten będzie już właścicielem działki, miał jednak nadzieje, że z przekrętu jemu samemu uda się odłożyć coś na konto. Co ważniejsze, jeśli uda mu się oddzielić prawa wodne od ziemi, zanim agenci Skippera postawią sprawę na wokandzie (już nie mówiąc o wyroku), natychmiast sprzeda je nabywcy, który z góry wpłacił już wielką zaliczkę (trzymaną na razie w depozycie), aby tylko je zdobyć, kiedy sprawa stanie się aktualna. Dysponując całą tą forsą, Roger zdołałby spłacić Eloya, gdyby ten nadal jeszcze uczestniczył w grze, albo też stanąć do licytacji jako liczący się konkurent.
Owym nabywcą, który zapobiegliwie wpłacił zaliczkę na prawa wodne, był giętki prawnik Eloya, Scott Harrison, który sam miał nadzieję zawładnąć parcelą, by postawić na niej zwolniony z podatków Kościół Życia Uniwersalnego, kort tenisowy i basen. Jeśli zaufać słowom Annie Dallas, przez jakiś czas kochanki Harrisona, powtórzonym przez jej dobrą przyjaciółkę Dianę Clayman, kelnerkę w "Cinema Bar", jego głównym celem życiowym było ochronienie w imieniu Eloya jego pięknej posiadłości przed rekinami, pragnącymi nią zawładnąć albo podzielić, aby potem samemu ją przejąć jako wynagrodzenie ze swe usługi. Scott przewidywał jednak pewne komplikacje, gdyż zawiłe kombinacje Skippera stanowiły zagrożenie dla jego planów. To właśnie po to, aby przechylić szalę na swą stronę, postanowił zrobić użytek z praw wodnych, nawet gdyby ostatecznie miało się okazać, że nie można ich legalnie oddzielić od ziemi, tak jak on sobie to umyślił.
W całym tym galimatiasie główny atut Joego polegał na tym, że Eloy go lubił i gotów był zrobić wszystko, co możliwe, aby to właśnie on przejął parcelę.
Kierował się ku stołowi zajmowanemu przez trio Nuzum-Dallas-Petrie, kiedy złapała go w pasie i przyciągnęła do siebie Diana Clayman.
- Co z tobą, Joe? Wyglądasz strasznie!
Serce stanęło mu w gardle, a w kroczu poczuł ucisk. Diana miała dwadzieścia pięć lat, była nauczycielką języków klasycznych po McGill, urodzoną, wychowaną i śmiertelnie wynudzoną w Grosse Pointe, stan Michigan. Kochała antycznych Greków, występowała w mieście z jedną z grup poetyckich, mieszkała z dwiema głupimi nastoletnimi narkomankami, jeśli nie spędzała czasu ze swym dorywczym kochankiem (zwiastunem katastrofy zwanym Angel Guts), i nieustannie miała kłopoty z autem. Zawsze podniecały go jej czarne włosy i śnieżnobiała skóra. Bohaterami Diany byli: Robert Graves, Antonin Artaud i Baudelaire. Joe kilkakrotnie spotykał ją w barach w towarzystwie jej groźnego "Apacza" o straszliwie dziobatej twarzy. Odszczepieniec pozował na arystokratę: z białymi rozmawiał tylko wtedy, gdy dochodziło do transakcji narkotykowej. Diana miała ogromne ciemne oczy i znużony światem, melancholijny wyraz twarzy, który znikał dopiero wraz z uśmiechem. Wtedy cała rozkwitała, a jej wargi promieniowały jasnością.
- Czuję się całkiem dobrze - powiedział Joe. - Dzieci są zdrowe, sporo forsy wyłożyłem właśnie na piękny kawałek ziemi, a jak wszystko pójdzie dobrze, tego lata postawimy tam dom. Wszystko się składa do kupy. Będę dobrze prosperującym, szczęśliwym człowiekiem.
- Och, biedaczku. - Nachyliła się i przeciągnęła wargami po jego szyi, a wtedy jej ukryte, ale niebywale pełne piersi otarły się o jego ramię. - Wpadniesz do automatu jak wszyscy. To takie smutne. Byłeś taki uroczy.
Na chwilę spotkały się ich oczy - jej były tak ciemne. Intymność pięknej tragedii… tlący się erotyzm. Jej palce ześliznęły się z jego ramienia… i już jej nie było, gdyż tacę z dwoma Coor, sześcioma Dos Eguis i flaszką staromodnego bourbona poniosła do stolika w rogu.
*

Joe spróbował zaczerpnąć powietrza, wcale go nie nabierając; tak pełne było dymu, że każdy porządny oddech powinien skończyć się atakiem astmy. Rozejrzał się nerwowo za Tribbym i Ralphem. Wszystkie ciała wyginały się, chwiały, tańczyły i potrącały. Połowa tłumu była w kostiumach. Kilka par od stóp do głów pokryło się brązem pochodzącym z suszonych łajn kojota. Nad głowami unosiły się i pękały z trzaskiem różowe balony helowe z małpimi pyskami wyrysowanymi na ich gładkiej gumie. Ephraim Bonatelli, karzeł, zbzikowany syn Ojca Chrzestnego Chamisaville, Josepha Bonatellego, był jak zwykle pijany i złośliwy. Przepychając się między ludźmi i od czasu do czasu zatapiając zęby w pośladkach, które znajdowały się na poziomie jego oczu, Ephraim zawodził na cały głos: "Abadabadabadabadabadabdaba, powiedziała małpa do szympansa".
Joe dojrzał Eloya Irribarrena. Po drugiej stronie sali zasiadł przy barze w starym słomianym kapeluszu kowbojskim, wymiętej denimowej kurtce, dresie i kowbojskich butach bez obcasów. Jedna ręka w roztargnieniu chwyciła za piwo, druga chroniła ułożone na kolanach podarki: małpią maskę z gumy, koszulkę Hanumana oraz posążek Precz Wygnaj Zło z Ust, Oczu, Uszu. Eloy wydawał się oszołomiony.
Joe zrobił krok w jego stronę, ale natychmiast przeszkodził mu sam Nikita Smatterling, smukły jungista w średnim wieku, który na boku zajmował się wszystkim, od biosprzężenia zwrotnego i terapii LSD po przemianę charakteru i seks grupowy. To on był mózgiem lokalnego szaleństwa Hanumanowego, założycielem Simian Foundation i niekwestionowanym od kilku sezonów duchowym hombre. Drzwi do jego eklektycznych wizji i ozdrowieńczych mocy były zawsze otwarte, a wierni uczniowie gromadzili się u jego stóp dniem i nocą. Z jednymi budował mandale, z innymi zajadle krytykował Edgara Cayce'a* i urządzał festiwale jogi psychicznej. W niedzielne popołudnia jego uczniowie gromadzili się na sufickich tańcach. Muzułmańskie imię Nikity brzmiało Jamal Marrakesh. Miał ogorzałą, bardzo pomarszczoną twarz, mocną szczękę i zadziwiająco żywe bladoniebieskie oczy. Jego uśmiech rozmiękczał granit; siwe włosy układały się w najsławniejszą w dolinie "lwią grzywę". "Przystojny" nie było właściwym słowem na określenie jego oszałamiającego wyglądu. Gdyby zamiast owej spirytualnej szarlatanerii zdecydował się na karierę aktorską, obsadzano by go bez wątpienia w rolach Boga Ojca.
Z Joem rozmawiał z rzadka, ale tego wieczoru jego ramię spoczęło na barkach przyszłego nawróconego.
- Joseph, drogi chłopcze. Poznaj, proszę, moją bliską znajomą, Paulę Husky.
Postawna, dorodna dziewczyna, z krótko obciętymi blond włosami i pełną wigoru twarzą pokrytą tłustym makijażem, nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Przejrzysta bluzka ze sztucznego jedwabiu i skąpa minispódniczka prezentowały ciało w całej okazałości. Pijana w sztok chichotała jak najęta.
- Nie dam się zanudzić na śmierć - wyjaśniła. - Powiedziałam kolesiowi, żeby spadał, i dałam nura, tylko w tym, co mam na grzbiecie, ale jakiego ja mam farta; zaraz spotkałam tego cudownego człowieka! Boże, jak ja kocham małpy!!!
Joe wiedział akurat, że ów cudowny człowiek ma oficjalną przyjaciółkę Belle London (o której plotka mówiła, że jest prawnuczką samego Jacka Londona) i troje dzieci: Sanji, Tofu i malutką Siddharthę. Mieszkali na północnym zboczu miasta we wzniesionej przez murarzy rezydencji. Po dwóch latach skubania Nawajów w Arizonie i dwunastu miesiącach doradzania arcyzbirom w Soledad, Nikita dziewięć lat temu pojawił się w Chamisaville w związku z powstającymi na terenach Pueblo torem wyścigowym oraz kompleksem rekreacyjnym "Ya-Ta-Hey", i natychmiast zaczął upowszechniać swą niekonwencjonalną duchowość. Jego uniformem był beżowy golf noszony pod tweedową kurtką sportową. Albo rozpięta po pępek koszula pakistańska odsłaniająca mezuzę na srebrnym łańcuszku, zwisającą na tle gęsto owłosionej piersi. Publicznie promieniował sympatią i przyjaźnią, Joego nigdy jednak nie ciągnęło ani do mitu, ani do człowieka. Uważał go zajadłego uczestnika kosmicznej walki o władzę, który bardzo lubi sobie podupczyć.
A na dodatek jeździ różowym lamborghini.
- Joe to jeden z najbardziej cenionych w naszym mieście speców od porządków - zagrzmiał Nikita.
- O Boże - zaświergotała Paula. - Ten, który ma dzisiaj rozkręcić ten wielki numer z koką?
Joe uznał, że się przesłyszał, przeprosił i odsuwając ogarnięte szałem ciała, przebijał się przez tłum, aż dotarł do Eloya.
- Panie Irribarren - wysapał bez tchu - a co pan tutaj robi?
Eloy wzruszył ramieniem.
- Nie wiem. Zaprosili mnie.
Niski, pozbawiony znaków szczególnych osiemdziesięciolatek, miał twarz ogorzałą i pomarszczoną, a także jasnozielone oczy. Kiedy zdejmował kapelusz, z głowy wraz z króciutko obciętymi siwymi włosami sfruwały na wszystkie strony małe piórka. Mały wąsik sprawiał, że jego radosna twarz miała w sobie coś z macho. Obrazu dopełniały szerokie barki, niemal małpie ręce, mocna pierś i drobne dłonie. Luźne spodnie trzymały się nie na pasku, lecz na sznurku. Joe wykrzywił twarz w grymasie.
- Za głośno tutaj. Wszyscy powariowali.
Eloy pociągnął łyk piwa.
- Co dziesięć minut ktoś podchodzi i chce kupić moją ziemię. Stałem się bardzo popularny. Zopilotes krążą.
- A co ma pan tutaj na kolanach? - spytał Joe.
- Podarunki od firmy. Dała mi je panienka przy drzwiach - powiedział Eloy z chytrym uśmiechem. - Nałożę chyba tę koszulkę i maskę goryla, a potem napadnę na First State People's Jug i zabiorę im tyle forsy, żeby spłacić swoje długi.
- Ha, ha, ha!
- A co to za "ha, ha, ha", muchacho? Jeśli tylko będę chciał, zrobię to.
Joe poczuł się zaniepokojony.
- Zaraz, zaraz, a co ze mną?
- Jeśli nie obrabuję banku do następnego poniedziałku, a ty zjawisz się z forsą, wszystko jest twoje. Ale jak nie będziesz miał forsy, a ja nie znajdę żadnego innego rozwiązania, chyba obrabuję bank. Gra warta świeczki. Zresztą moglibyśmy spróbować we dwóch.
- Ale pan żartuje, prawda?
"Tego tylko brakowało", myślał gorączkowo Joe. "Ja tutaj ryzykuję życie tylko po to, aby w dniu dopełnienia umowy Eloy wparadował do pieprzonego banku w gumowej masce goryla i podkoszulku Hanumana i został rozstrzelany przez Toma Yarda (wieczorem basistę w ZJEDZ MNIE, za dnia obstawę w banku). Ja zostaję z workiem pełnym forsy, a parcelę Eloya rozdrapują między siebie banki, wierzyciele, Scottowie Harrisonowie, Skipperowie Nuzumowie, Cobeyowie Dallasowie i Nikity Smatterlingowie".
- Powiem ci coś - ciągnął Eloy. - Przez całe swoje życie ani razu nie pomyślałem o napadzie na bank. Zawsze poważałem prawo, wierzyłem ludziom i traktowałem ich z szacunkiem. Ci w zamian wykosili moich sąsiadów za pomocą wszelkich możliwych prawnych i bezprawnych sztuczek. Oszukiwali mnie przy każdej dosłownie transakcji. Kiedy Teresa umierała, ograbili mnie z polisy, z Medicare, z emerytury. Przy każdej okazji usiłowali mnie wykiwać. Dlatego czasami budzę się w nocy i mam wielką ochotę zrobić skok na bank. Byłem za łagodny przez te pierwsze osiemdziesiąt trzy lata.
- Niech pan się nie martwi - powiedział Joe. - Będę miał tę forsę.
- A skąd ją weźmiesz? Znalazłeś w starej studni ducha, który spełnia każde życzenie?
- Moja babcia ma majątek - skłamał Joe w żywe oczy.
- Kłamiesz w żywe oczy.
- Dobra, ale forsę będę miał.
Koło Joego pojawiła się małpia maska: wszyscy podsłuchują? A poza tym, co, u diabła, kazało mu podchodzić do Eloya Irribarrena? Tak czy inaczej maska wybawiła go z kłopotu, oznajmiając:
- Ho ming no kum czouki.
- A, to ty, Egon!
Egon, lubieżnik, wcześniej grał w orkiestrze symfonicznej z Cincinnati na flecie. Przybył do Chamisaville z zamiarem napisania powieści. Dolary zarabiał, ucząc muzyki, strojąc fortepiany, a także robiąc wypady do zachodniego Kansas, gdzie nabywał prawa do starych piosenek, odnawiał je i następnie zbywał pasjonującym się muzyką folk nowym mieszkańcom Chamisaville. Nie zarzucił też pracy cztery dni w tygodniu na dworcu autobusowym. Częścią pokuty, jaką odbywał jako nowicjusz pośród uczniów Hanumana, była przysięga, iż przez pół roku mówić będzie jedynie w wymyślonym wschodnim języku.
- Murasaki szikibu - odpowiedział poirytowany Joe.
- Tojatoami! Hidejoszi! - zawołał Egon.
- Fukada tanaka kawasaki!
- Qué es lo que les están pasando, huevones? - spytał Eloy.
- Zawsze tak gada - wyjaśnił Joe. - Złożył przysięgę.
- Jaką znowu?
- Szur op chop czityj mai mai - wyjaśnił Egon.
- To jego powinniśmy nasłać na bank - mruknął Eloy.
Z dwudzwoneczkową czapką błazeńską i lotniczymi goglami z drugiej wojny światowej na głowie, po drugiej stronie Joego zmaterializował się Ralph Kapansky, u boku mając wielkie, brudne, obsrane i ciągle pierdzące psisko imieniem Rimpoche.
- Cześć - powiedział Ralph. - Co się stało? Czekamy tu i czekamy.
Prawdę mówiąc, Ralph był najbardziej irytującym i odpychającym sukinsynem, jakiego zdarzyło się Joemu lubić. Kobiety uważały go za zieloną szowinistyczną glistę. Sierota i samouk, odniósł znaczny sukces, wydając płyty w świecie rocka, gdzie walka toczyła się na śmierć i życie, ale gdy miał trzydzieści jeden lat, zbyt wiele grup pod wpływem LSD nie zmieściło się na zakręcie, więc pięć lat później Ralph samotnie wylądował w tipi koło budowanego przez Tribby'ego Gordona Zamku Złotych Durniów (gdzie rezydowali także Joe i Heidi). Ralph z pasją trzymał się diety ograniczonej do melasy i soku cytrynowego, aby pozbyć się kilku funtów z otyłego cielska. Każdego wieczoru łykał po 22.00 pigułki antydepresyjne, jeden elavil i jedną pertofanę, aby jakoś przetrwać noc, za dnia, jeśli nie był akurat potrzebny jako ekspert od konserwacji dwóch śmigłowców służby leśnej, w kosztującej dwieście dolarów miesięcznie klitce, nad zakładem fryzjerskim dla mężczyzn Petera Caspiana, próbował pisać pornosy, męskie historie przygodowe i gotyckie powieści, przy czym nieustannie czekał na natchnienie, które pozwoli mu stworzyć prawdziwe dzieło. Ponieważ natchnienie wyraźnie ociągało się z nadejściem, Ralph większość czasu nocnego i dziennego spędzał na wałęsaniu się po Chamisaville, nagabywaniu dam i marzeniu o rozpoczęciu życia od nowa. Umieranie przerażało pięknego flejtucha. Gdyby nie wypalił interes z towarem Joego, Ralph chciał wraz z Rimpoche wyjechać do aśramy, gdzieś w Indiach. Koło Raipur. A może Darjeeling?
- A gdzie Tribby? - zainteresował się Joe.
- Tam. Przy stoliku koło wyjścia.
- Ten facet w masce goryla?
- Mhm.
- A kim jest ten żeński klown z zielonym diamencikiem w nosie?
Kobieta obok Tribby'ego miała na sobie purpurowy turban, a także pomalowane na zielono powieki, kredowy puder na pożółkłych policzkach, jaskraworóżową szminkę na wargach, luźną, węzełkowo barwioną suknię hawajską i co najmniej akr mikroskopijnych niebieskich koralików. Tiparillo w białym plastikowym uchwycie stanowiło gustowne zwieńczenie.
- Autostopowiczka, którą przyuważyłem dzisiaj w "Księżniczka Walnij". Nazywa się Cyganeczka i jest w drodze z Bloomington do Mount Shasta, "żeby dostać tam kopa od tych cudownych wibracji". Jest w porządku, chociaż w głowie rzeczywiście trochę nie tak, reakcja spóźniona jakieś trzy sekundy. Chyba za dużo kleju w młodości.
- To my się szykujemy do wielkiego skoku, który wymaga absolutnej tajemnicy i nerwów ze stali - warknął Joe - a ty podrywasz jakieś dziwadło od Felliniego i jeszcze z diamencikiem w nosie?
- O nią się nie martw - uspokoił Ralph. - Jest w porządku. - Zaczął torować sobie drogę w głąb sali, przy czym nonszalancko rzucił przez ramię: - Ale, ale, najwyraźniej wieść o tej koce, którą twój przyjaciel przywozi autobusem druga trzydzieści pięć rozeszła się już po mieście i nie wszyscy są tym zachwyceni.
Serce Joego odbiło się od trzymetrowej deski w klatce piersiowej i wylądowało gdzieś w okolicach kostek, a pory bezzwłocznie wydzieliły jakiś galon nerwowego fetoru. "O kurwa, pomyślał, gliny?" Czy może rychła wojna narkotykowa? Nawet przez myśl mu nie przeszło, że może naruszyć czyjeś terytorium i że ktoś może poczuć się urażony czy zagrożony, ale przede wszystkim nigdy nie przypuszczał, że ktokolwiek poza małą grupką wtajemniczonych może się dowiedzieć. W Chamisaville?
Dotarli do stołu.
- A, są już wszyscy spietrani konspiratorzy, możemy więc zaczynać - powiedział Tribby głosem stłumionym przez maskę. Pod nią przedwcześnie białe włosy, długie jak u generała Custera, otulały gładką tonsurę. Tribby - czy raczej Theodore Reginald "Butch" Gordon, w skrócie TRB, co sfonetyzował jako Tribby - był maniakalnym poszukiwaczem przygód z Kitchener w stanie Ontario. Za sprawą talentu hokejowego otrzymał elitarną prywatną edukację od liceum aż po college. Potem triumfalnie ukończył Harvard Law School i poślubił Rachel Parquielli, kulturalną córkę z mafijnej rodziny z Detroit, która ukończyła Radcliff, a obecnie, podobnie jak żona Joego, Heidi, uczyła przedszkolaki w Shanti Institute. Sam Tribby uprawiał zawód prawniczy w nieco ryzykancki sposób, który zaskarbił mu przydomek "grabarza małżeństw". Fizycznie Tribby miał pięć stóp siedem cali wzrostu i ważył sto sześćdziesiąt funtów; był masywnym atletą na lodowisku, o niezwykłej koordynacji ruchów, co wspierała szaleńcza wręcz odwaga. Bez żadnego dla siebie ryzyka z lotni przerzucał się na zjazdy po skoku z helikoptera w lawiniastych dolinach kanadyjskich. Szybko zaczynała mu doskwierać nuda; był jednym z nielicznych znajomych Joego, który z wielką ochotą inicjował totalne bójki w barach. W Wietnamie razem z Ralphem Kapanskym latał na atakujących cobrach i cessnach, które naprowadzały naloty napalmowe.
- Czy aby nie trąbimy odrobinę za głośno o całej sprawie? - prychnął zdenerwowany Joe.
- Jakiej sprawie? - spytał Tribby.
- Chodzi mu o ten interes narkotykowy, który macie rozkręcić z towarem z tego autobusu dziś w nocy - zapiszczała dziewczyna.
- O kurczę! - Joe schował twarz w dłoniach. - Kto puścił farbę? Ralph?
- Ja? - Ralph spojrzał za lewe i prawe ramię, jak gdyby spodziewał się znaleźć kogoś jeszcze oprócz swej niewinnej osoby. - Moja usta były jak zapieczętowane, drogi przyjacielu.
- Więc kto? Jakiś ptaszek z palmy bananowej? - Joe miał ochotę skoczyć przez stół i potężnym hakiem ugodzić w cynicznie zaróżowioną gębę Ralpha. Przeczuwając to, Rimpoche groźnie warknął.
- Ale ja się po prostu domyśliłam. - Na twarzy Cyganeczki najpierw pojawił się popłoch, a następnie przebiegłość. - Naprawdę, nikt mi nic nie mówił. Słyszałam tylko w pralni jak paru kolesi coś gadało.
- Pralnia-sralnia - mruknął lekceważąco Tribby. - Spokojnie, po prostu miasto się zwiedziało. Najwyraźniej ktoś szepnął Rayowi Verbotenowi, że chcemy zrobić malutki interes na jego terenie, i to mu się nie spodobało.
Ray Verboten - król koki w Chamisaville. Czego nie popchnął, to nie ruszało, a w każdym razie tak powszechnie uważano. Niektórzy twierdzili, że Ray podlega bezpośrednio samemu Josephowi Bonatellemu, inni utrzymywali, że Bonatelli nie ma nic wspólnego ze śniegiem, którym gardzi jako arystokratycznym snobizmem.
- Ale jak mógł się dowiedzieć? - jęknął Joe. - Przecież wszystko miało się odbyć w zupełnej tajemnicy.
Już widział, jak wali się jego domek z kart. Powinien się uważać za szczęściarza, jeśli na przystanku autobusowym znajdą się dziś w nocy tylko oddziały piechoty, marynarki i sił powietrznych. W tej chwili agenci FBI, policji stanowej oraz funkcjonariusze z hrabstwa faszerowali okolice przystanku aparatami podsłuchowymi, a na dachu stojącego obok budynku Cud Auto od Zaraz umieszczali reflektory oraz kamery na podczerwień, które zarejestrują każdy, nawet najmniejszy ruch. No i bez wątpienia przyczepiali lśniące od oleju magazynki z pociskami dumdum do swoich koltów 45 i M-16, na wypadek gdyby Joe lub Peter zrobili fałszywy ruch.

MIEJSCOWY ŚMIECIARZ I KELNER Z FILADELFII ZŁAPANIZ PIĘCIOMA FUNTAMI CZYSTEGO ŚNIEŻKU!
NAJWIĘKSZY W DZIEJACH STANU PRZECHWYT NARKOTYKÓW!

Mimi McAllister, zbzikowana, ruda lesbijka, która zajmowała się masażem stóp, a pracowała także w kobiecej brygadzie murarskiej, nachyliła się w przelocie i nie omieszkała rzucić:
- Nie chciałabym zapeszyć, ale lepiej trzymajcie się, chłopaki, z daleka od Raya Verbotena.
- Ja chyba zaraz się porzygam - powiedział Joe. - Dlaczego nie ogłosiliśmy całego planu przez głośniki w ratuszu podczas zebrania rady miejskiej?
Sześć stóp trzy cale skorumpowanego prawnika nazwiskiem Scott Harrison wylądowało na chwilę na ich głowach. Harrison miał trzydzieści kilka lat i niezłomnie występował w syntetycznym kombinezonie Kościoła Uniwersalnego Życia.
- Hej, hej, hej - zachichotał szyderczo. - Bracia od Francuskiego Łącznika w komplecie!
Joe zatrząsł się, zerknął na boki i spróbował brawury.
- O czym ty gadasz?
- O czym ja gadam? - Scott teatralnym gestem (co on sobie wyobrażał, że jest Kirbym J. Hensleyem w przebraniu F. Lee Baileya?) złożył rękę na piersi, aby w ten sposób podkreślić swą tanią ironię. - Rozeszła się wieść, że stałeś się, José, Meyerem Lanskym na narkotykowej arenie Chamisaville. "Ten Joe Miniver, mówią ludzie, tylko patrzeć, jak przegoni z miasta Bonatellego".
- Bardzo zabawne, Scott. Uważaj, żebyś nie umarł ze śmiechu.
- W porządku, teraz poważnie, przyjacielu. Naprawdę myślisz, że jak rozprowadzisz ten cukier, co ma tutaj przyjechać autobusem o drugiej trzydzieści pięć, będziesz mógł kupić Eloya Irribarrena? Jak to słyszę, to boję się, że mi się kiszki skręcą ze śmiechu. To mnie jest winien tę ziemię, każdy na niej krzaczek, każdy kwiatuszek, każde mysie gówienko.
- Jeszcze zobaczymy - mruknął Joe.
- Radzę ci, weź ze sobą jakąś pukawkę - zawołał Scott przez ramię. - Słyszałem, że Ray Verboten i jego przyjaciele asesinos mają zamiar zagrać ci na cymbałkach, jak tylko dostaniesz do łapek tę paczuszkę.
Joe niczym dzieciak zakrył uszy rękami, jakby w nadziei, że jeśli on nie będzie słyszał jadowitych słów Scotta, nie usłyszy ich także nikt inny.
- Wydaje się - powiedział Tribby - że dzisiaj manewry na naszym przystanku autobusowym chce sobie urządzić całe NATO.
- Porozmawiajmy o czymś innym, dobrze?
Joe wiedział, oczywiście, że Tribby ma rację, jak jednak mógł uniknąć swego losu? Kość została rzucona; całą resztę życia spędzi w więzieniu (jeśli w jakiś sposób uda mu się ujść z życiem ze spotkania o 02.35!) A wszystko tylko dlatego, że zapragnął kupić kawałek ziemi, aby na nim zbudować malutki, mieszczański domek dla żony i ukochanych dzieci. "W Chinach, myślał, nigdy by do czegoś takiego nie doszło. Miałbym mieszkanie, zawód, darmową opiekę medyczną i - co najważniejsze - określoną rolę w dziejach narodu". Zamiast tego pisane mu było wygnanie do kazamatów, gdzie bronić się będzie musiał przed sadomasochistycznymi brutalami i przerażającymi szczurami wielkości kocurów.
- Dla zabicia czasu załóżmy, że wydarzy się cud i uda ci się wywinąć z tego z forsą na zakup ziemi Eloya - powiedział dobrotliwie Ralph. - Jaki domek chciałbyś sobie postawić?
- Nie domek - zaszlochał Joe. - Wielki dom. Przez całe życie marzyłem o tym, żeby mieszkać w wielkim domu. Będzie przeszklona ośmiokątna wieża ze skórami niedźwiedzi polarnych na podłodze. Będzie pokój sportowy ze stołem do ping-ponga, którego nie trzeba składać po meczu. Będą baterie słoneczne, szklarnia…
Joe urwał i na chwilę pogrążył się w najczystszej fantazji. Zbudował już dom i wszystko jest pod kontrolą. Jednym z największych marzeń życiowych Joego było trzymanie Wszystkiego Pod Kontrolą. Ogromny stos drewna - dość pińon, aby przetrwać zimę - rzuca cień na dom. Wątły dym snuje się z komina, ginąc na tle roziskrzonego, srebrnobłękitnego wrześniowego nieba. Żółte liście zygzakami spływają z topoli na brzeg rowu irygacyjnego. Ćwierćakrowy ogródek tak pełen jest warzyw, że słychać eksplozję witamin. Pomidory starannie przymocowane do palików lśnią prowokacyjnie: miąższ nabrzmiewa w nich z każdą minutą; metodycznie przycinane dynie równo dojrzewają. Kolibry karmią się z plastikowych karmników, chronionych przed pszczołami i mrówkami. Wszystkie narzędzia Joego starannie ułożone w garażu i, cud nad cudy, dzieciaki niczego nie zgubiły! W pokoju sportowym Heather i Michael grają wprawnie w ping-ponga: pokonał wreszcie napięcie, które nie pozwalało mu uczyć dzieci, i dlatego w lecie wszystko udało się znakomicie. Nieopodal Heidi za swymi krosnami radośnie tkała piękne makaty na ściany. Na górze, zamknięty w swej wieży, Joe wreszcie kończył czytać Kapitał Karola Marksa. W innym pokoju najlepszy przyjaciel Peter Roth delektował się powieścią Hemingwaya. Jak tylko Joe skończy czytać obecny rozdział, zapakują do plecaka kawał goudy i butelkę Wild Turkey 101 i przed kolacją wyskoczą na Rio Grande, żeby przez trzy godziny polować na pstrągi. Wezmą pewnie nowego chevroleta pikapa, chyba że Joe będzie miał właśnie ochotę na mazdę, wsiądą więc do pojazdu czerwonego jak wóz strażacki, wyposażonego (jak pikap) w magnetofon stereo i ostrzegacz przed policyjnymi radarami. Tak, tak, proszę pana, Joe Miniver miał Wszystko Pod Kontrolą.
Ralph i Cyganeczka wymienili wilgotne, lubieżne pocałunki i zaczęli erotycznie dokazywać pod stołem; Tribby przełożywszy słomkę przez dziurkę w masce, ciągnął daiquiri; Rimpoche skomlił i próbując sabotować pieszczotliwe akcje, łapą trącał w udo Ralpha, który dla spokoju drapał go za uchem.
Zrozpaczony Joe powiedział:
- Chyba już każda osoba w mieście wie, że Peter Roth przywozi dzisiaj kokainę.
- Wszystkim się zdaje, że wiedzą - sprostował Ralph. - To tylko plotka, której nikt nie traktuje poważnie. Takie już jest Chamisaville. Tak naprawdę nie wierzę, by ktokolwiek na serio myślał, że Joe Miniver, przykładny harcerz i wróg narkotyków, miał nerwy i chęć na wdawanie się w taki niebezpieczny, przestępczy interes.
- Właściwie sam w to nie wierzę - mruknął Joe.
- To czym się przejmujesz. - Ralph nieprzystojnie szczypał Cyganeczkę w upaćkany policzek, a zarazem skrobał palcami za potarganym, prawym uchem Rimpoche. - Mogę ci obiecać, że nie będzie tam żadnego krwiożerczego, chętnego do strzelaniny obwiesia.
Joe spojrzał w źrenice Tribby'ego lśniące w dwóch otworkach groteskowej gumowej maski.
- A ty, co myślisz?
- To samo co Ralph, a poza tym, nawet jak coś się wydarzy, będziemy improwizować.
- Może przydałby mi się ktoś tam na przystanku.
Ralph machnął ręką.
- Tłum tylko ściąga uwagę.
- A jak dorwie mnie tam kilku neandertalczyków Raya Verbotena?
- Oddasz mu kokę i tyle.
- Oddam mu, i tyle? - Joe był zaszokowany. - Władowałem w to oszczędności całego życia, dwanaście patoli.
- Warto za to umierać?
- Ma rację - poparł Ralpha Tribby. - Jak Ray Verboten powie: "Dawaj", lepiej się nie stawiaj.
- I co, to już koniec naszego planu? Nikomu nic się nie stało, ale ja mam mniej o dwanaście tysięcy dolarów?
Tribby poklepał uspokajająco Joego po ramieniu.
- Nie gorączkuj się. Wtedy przejdziemy do planu B.
Ralph wszystko miał już obmyślone.
- Potrenujemy trochę w Gwatemali, a jak już będziemy gotowi, w ośmiu popłyniemy małym katamaranem w górę Rio Grande do Chamisaville, wylądujemy w rezydencji Verbotena, zasypiemy ją całą śmiercionośnymi pociskami z uzi i AK-47, wyrwiemy mu święty kryształ łupu, rozmieszamy i rozprowadzimy zgodnie z planem A.
- Bardzo śmieszne. Jesteście wspaniali.
- Przestań się denerwować - powiedział Tribby. - Nic się nie stanie. Pomyśl tylko, komu będzie się chciało czekać na autobus o drugiej trzydzieści pięć?
Teraz Joe był już całkowicie przekonany, że jego los został przesądzony. Nie przejmowali się, bo właściwie dlaczego; to nie ich życie miało zostać narażone na niebezpieczeństwo. Nie, to tylko on, Joe Miniver, został wybrany do Sali Pamięci Porachunków Gangsterskich. Chociaż właściwie był tylko kropeczką, małym, nieważnym jak mrówka drobiazgiem na dupie ludzkości. Każdego dnia anonimowo umierało w Indiach z głodu dziesięć tysięcy ludzi. Za dwadzieścia lat kto w ogóle zainteresuje się tym wydarzeniem? Kto będzie pamiętał?
"Joe Miniver? To czasem nie on grał w drugiej bazie w New York Mets podczas recesji w 1989 roku? Nie, masz na myśli faceta od tylnego działka B-52, które zrzuciło bombę wodorową na Teheran. A ten był kiedyś komediantem w Keokuk w stanie Iowa".
Joe, zdruzgotany i posępny, powiedział:
- Ot tak, na wypadek gdyby wszystko wyszło tej nocy, pomówmy o planach na jutro.
- O czym tu mówić? - spytał Ralph dość niewyraźnie, gdyż jego język zajęty był penetrowaniem konchy usznej Cyganeczki. - O dwunastej zjawiasz się z towarem na lotnisku, podobnie jak reszta z nas. Startujemy, rozdzielamy śnieżek, ładujemy do trzech paczek, lądujemy, każdy idzie w swoją stronę. Po pięciu dniach spotykamy się nadziani forsą jak faszerowana kaczka. Proste jak drut, tak?
- Tak. - Tribby strząsnął popiół na podłogę. - Co to mamy jutro? Niedzielę? Do środy powinniśmy być po wszystkim i tarzać się w dolarach. Ty kupisz swoją działkę, ja zadzwonię do swojego maklera E.F. Huttona…
Przed ich stolikiem wynurzył się Ephraim Bonatelli, chwycił blat, złapał równowagę, a potem wspiął się na krzesło i uniósłszy podkoszulek, odsłonił wydatny brzuch, na którym szminką wyrysował niewyraźnie kobiece usta.
- Blabbleabbleglabbledabble - zanucił bełkotliwie - powiedziała małpa do goryla.
- Kto to? - zainteresowała się Cyganeczka.
- Miejscowy karzeł - odparł Ralph.
- Daj spokój Ephraim - prychnął Tribby. - Nie teraz.
- Blabbleabbleglabbledabble, powiedziała małpa do goryla - powtórzył Ephraim i zachwiał się, tak że spadłby z krzesła, gdyby natychmiast nie wyciągnął się tuzin pomocnych rąk.
- Podoba mi się - zakwiliła Cyganeczka. - Jest milutki.
- Boisz się? - spytał Joe Tribby'ego.
- W ogóle czy w związku z naszą małą przygodą?
- To drugie.
- Nie. - Głowa w masce wolno się pokręciła. - Chyba nie.
- Dlaczego?
- Quién sabe? Po prostu jeszcze jedna przygoda.
- Jesteście wstrętni - obwieścił Ephraim Bonatelli i włochatą piąstką postukał się po brzuchu. - Zjem was na śniadanie.
- Ej, weźmie ktoś stąd tego karła? - nie wytrzymał Ralph. - Zaczyna mnie denerwować.
- Nie - zaprotestowała Cyganeczka. - Niech zostanie. Jest taki cudowny.
- Zjeżdżaj, Ephraim. - Tribby wetknął następnego papierosa w otwór maski i przypalił. - Spadaj, i to już.
- Ej, zaraz - sprzeciwił się Joe, poruszony obcesowością obu towarzyszy. - Nie można zwracać się tak do innego człowieka, nawet najbardziej odpychającego. On takż