Podwodny świat

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

Jak dobrze można poznać ludzi, których się kocha? Jak wielka przepaść dzieli pozory od rzeczywistości? Kobieta na rozdrożu odkrywa w przeszłości swojej babki tajemnicę, która odmienia jej spojrzenie na naturę losu i małżeństwa - podając przy tym w wątpliwość wszystkie wybory, jakich w życiu dokonała. Zadziwiająca powieść Sue Miller odkrywa cały świat straconych możliwości, odsłania nadzieje i gorycz, utajone w sercach kobiet.

Rok wydania: 2005
Stron: 280
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Jacek Spólny

Fragment tekstu:


Jeden


Proszę sobie tylko wyobrazić chłodny, słoneczny dzień, piętrzące się wysoko cumulusy suną na południowy wschód, cienie pełzną ich śladem po łąkach, gdzie trawa czeka na ostatni tego roku pokos. Wąska droga wśród pól, konny wóz, na nim dwoje siedzących obok siebie staruszków w odświętnych strojach. Jadą do miasta na pogrzeb swojej dorosłej córki. Żadne się nie odzywa, chociaż gdyby przyjrzeć się uważniej, dałoby się zauważyć, że wargi staruszki nieustannie się poruszają, bez końca powtarzając bezgłośnie kilka tych samych słów. To od niej wyszedł plan, zrodzony w ciągu długich tygodni konania córki, by uratować wnuki - zabrać je z domu pozbawionego matki. Żeby zabrać całą trójkę ze sobą na gospodarstwo. Powtarzała w myślach wszystko, co powie, sama nie zdając sobie sprawy, że wargi układają się w słowa. Mąż też niczego nie zauważył.
I wyobraźcie sobie jeszcze coś takiego: trochę później, po południu tego samego długiego dnia, dwie wnuczki, starsze, wspólnie się zaśmiewające. Okrutnie wyśmiewające starą kobietę, swoją babkę, i jej pomylone pomysły.
Chociaż może nie było w tym prawdziwego okrucieństwa. Przecież to tylko dzieci. Jak zwykle bezmyślne. Na dodatek większą część tego osobliwego dnia, dnia pogrzebu swojej matki, spędziły, ciągle się śmiejąc. Chichotały nerwowo, może nawet z nutą histerii, w zasadzie tylko dlatego, że nie bardzo wiedziały, co mają myśleć albo czuć. Śmiech był najprostszym wyjściem. W ten sposób chciały odeprzeć czyhające już na nie mroczne uczucia.
Wstały na długo przed świtem, jeszcze zanim obudzili się ojciec i młodszy braciszek, zanim dziadkowie wyruszyli do miasta. Od nadmiaru obowiązków aż kręciło im się w głowie. Posiłek po mszy miał być wymyślny - jaja w majonezie, szynka, zapiekanka z ziemniaków, bułki, trzy rodzaje sałatek w galarecie, pudding i maślane ciasteczka - i na każdą czekała cała lista zajęć związanych z jego przygotowaniem. Krzątały się po kuchni w nocnych koszulach, gdy do pomieszczenia powoli sączyło się łagodne, szare światło. Gdy zjawiła się gosposia, pani Beston, wygoniła je na górę, żeby się ubrały.
Poprzedniego dnia same uprasowały sobie sukienki, bo pani Beston była strasznie zajęta. Wisiały teraz na wieszaku za drzwiami ich pokoju, pachnące krochmalem i jeszcze jakby śladami ciepłego żelazka - tym słodkim, mącznym aromatem. Gdy nakładały je przez głowy, a potem pomagały sobie zapleść długie warkocze, bez przerwy wiły się w atakach śmiechu, równie niepowstrzymanych jak kichanie. Śmiech był czasami dziki, wręcz podły. Napędzał się własnym impetem. Starczyło, że spojrzały po sobie albo zobaczyły swojego zaspanego braciszka Freddiego, z włosami sterczącymi w najdziwniejsze strony, który przyszedł do nich i usiadł na łóżku, żeby popatrzeć na dziewczyny.
Być może więc tym należało wyjaśnić fakt, że później, kiedy ojciec opowiedział im o zamysłach babki, nie mogły się powstrzymać i opanowała je ta sama dzika histeria. Śmiały się z niej. Śmiały się z babki i dziadka, którzy przytelepali się do miasta bryczką, kiedy ojciec właściwie od zawsze (tak naprawdę od siedmiu lat) miał samochód. Śmiały się, bo w szczęce zostało babce tylko osiem zębów i uśmiechając się, zasłaniała usta ręką - obie potrafiły świetnie naśladować ten niezręczny, nieśmiały gest. Śmiały się, bo włożyła idiotyczny słomkowy kapelusz, który wyglądał jak sflaczały naleśnik, i staromodną sukienkę, tę samą staromodną sukienkę, którą nosiła przy wszystkich uroczystych okazjach. Śmiały się, bo zdawało jej się, że ojciec odda je bez oporu.

- To jeszcze dzieci - przekonywała zięcia staruszka. - Powinny mieć jakieś dzieciństwo. - Kiedy przywitali się i przeszli do salonu, zapowiedziała, że ma do powiedzenia coś poufnego, i wtedy on zamknął przesuwane drzwi. Tak dawno nikt ich nie zasuwał, że wokół dekoracyjnych listew utworzyła się równa, przypominająca futerko smuga kurzu.
Siedzieli, unikając swoich spojrzeń, wdowiec i matka zmarłej. Babka zmusiła się do mówienia i wyjaśnienia mu swojego planu. Nie była dobrym mówcą, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, a te należały, rzecz jasna, do trudnych. Z góry obmyśliła sobie tylko pierwsze zdanie. I do tego w istocie sprowadzała się jej argumentacja.
Co gorsza, zięć zawsze ją onieśmielał. Był dobrze zbudowanym, raczej przystojnym mężczyzną o przylizanych włosach, który teraz, po czterdziestce, robił się coraz grubszy. Pracował jako sprzedawca wyrobów z kauczuku i jego podejście do świata wiązało się właśnie z tym zajęciem: próbował człowieka rozbawić, oczarować. Gdy starał się o córkę - miała na imię Fanny - flirtował sobie z teściową, przez co teraz w jego obecności odbierało jej mowę. Gdy raz poczęstowała go jagodowym ciastem, które szczególnie przypadło mu do gustu, złapał ją i przetańczył całą wyszorowaną do czysta podłogę gospodarskiej kuchni. Tak bardzo wyprowadziło ją to z równowagi - jego energia i siła, jej bezradność w ich obliczu - że ze wstydu wybuchnęła płaczem.
Teraz też miała na to ochotę, wybuchnąć płaczem, bo kompletnie nie kleiła się jej wypowiedź, tyle razy powtarzana w myślach. Wszystko wydawało się tak jasne, kiedy samotnie spędzała dni przy konającej córce. Dzieci jej potrzebowały. Nie mogły już dłużej być w domu same w ciągu tygodnia. Od dziewcząt nie sposób było wymagać takiej odpowiedzialności - zajmowania się sobą i na dodatek młodszym bratem. Tego już było po prostu za wiele. Potrzebowały domu: kogoś, kto się nimi zaopiekuje. Będzie przywozić je do miasta w piątek, żeby przez sobotę i niedzielę mogły pobyć z ojcem. Albo on mógłby przyjeżdżać do nich na wieś. O, jak bardzo by się z tego cieszyli!
Snucie wszystkich tych planów przesłaniało obraz córki - wynędzniałej, skulonej na boku, odzyskującej przytomność tylko po to, by krzyczeć z bólu; chociaż przecież często rozmawiała z Fanny, inną Fanny, podczas układania tego planu. Gdy wytrzepywała świeżą pościel, gdy rozstawiała jej oprawione w ramki zdjęcia w nieużywanych pokojach, które przygotowała dla dzieci.
- Ach, moja droga - szeptała. - Będzie im tu dobrze, sama zobaczysz. Po prostu potrzebują, żeby dla odmiany ktoś się nimi zaopiekował, a ja się do tego nadaję.
Zięć odczekał chwilę, z uprzejmości i smutku, zanim odpowiedział. Odchrząknął i oznajmił, że on widzi to wszystko nieco inaczej. Starsza córka miała prawie szesnaście lat, młodsza trzynaście - trudno traktować je jak dzieci. To duże, dobre dziewczęta. Potrzebuję ich pomocy, tak powiedział.
Jej naturalnie też o to chodziło. Ale nie upierała się przy swoim. Siedziała w milczeniu i skinęła głową, jeden jedyny raz, zła sama na siebie. Ustępowała z taką łatwością.
I były w końcu, ciągnął łagodnie (bardzo łagodnie: lubił swoją teściową, tę chudą jak kościotrup i surową staruszkę), jego dziećmi.
Wstała i odwróciła się od niego, chociaż zdążył jeszcze zauważyć, jak ściągają jej się kąciki ust, posępne w poczuciu klęski.

Umieranie Fanny na raka - chociaż nikt nigdy nie wypowiedział tego słowa w domu ani przy dzieciach - trwało kilka lat. A prawdę mówiąc, co przyznałaby sama babka, gdyby nie szalała z żalu, który obracał się przeciw niej samej i zmieniał w wyrzut sumienia, Fanny była tak niezwykłą młodą, a potem coraz starszą kobietą, że dziewczęta przejęły prowadzenie domu, kiedy jeszcze nikt nie domyślał się choroby ich matki. W taki to sposób spędzały dzieciństwo.
Miały na imię Georgia i Ada. Georgia, starsza, pamiętała jeszcze czasy, kiedy matka była zdrowa; wracała ze szkoły na obiad (przywilej dzieci z miasta) i witał ją dom pełen ciszy, Fanny ciągle w szlafroku, leżąca na kanapie w salonie i czytająca, dokładnie tak samo jak rano, kiedy Georgia wychodziła do szkoły. Matka podnosiła głowę zaskoczona i z błędnym wzrokiem. Twarz miała pełną i okrągłą, o grubych, dziecinnych wargach i spłoszonych, błękitnych oczach dziecka: ładna, dziwacznie jakby nie do końca uformowana, młoda kobieta.
- Ależ, Georgio - powtarzała dzień w dzień - jak to się dzieje, że wracasz tak szybko? - Potem wstawała i próbowała nieporadnie przygładzić szlafrok czy fryzurę. Często była boso, nawet zimą. - Tak, trzeba się chyba rozejrzeć, co można by znaleźć dla was na obiad.
W gruncie rzeczy powinny się wstydzić, ale dziewczęta się nie przejmowały: dawno już przywykły. Na kuchennym stole cały czas stały naczynia po śniadaniu, zakrzepły sos, pod powierzchnią kałuży syropu przemieszczały się niewidoczne bąbelki powietrza. Na piętrze straszyły nieposłane łóżka. Po przyjściu na świat małego Freddiego Georgia często po powrocie musiała go  brać do dziecięcego pokoju i zmieniać ciężką pieluchę.
- Ach, ty świnko - mówiła. - Ty wielki kupkaczu. Patrz, coś narobił, niedobry. - Nie przestawała obrzucać go tego rodzaju wyzwiskami, żeby się nie ruszał i leżał z rozdziawioną buzią, rozbawiony i zafascynowany, co znacznie ułatwiało pracę, a jednocześnie pozwalało jej się nie udusić - nigdy nie przyzwyczaiła się do przenikliwego odoru amoniaku i jeszcze gorszych smrodów, które wydobywały się spod rozpinanych, przemoczonych ubranek.
Dopiero jakiś czas po narodzinach Freddiego - Georgia myślała często, że właśnie wtedy matka zapadła na swoją chorobę - nareszcie wynajęli stałą pomoc, panią Beston. Miała na imię Ellen, ale nikt nigdy tak się do niej nie zwracał, nawet matka. Zawsze, tylko i wyłącznie pani Beston, chociaż ojciec czasami, kiedy jej przy tym nie było, mówił o niej pani Best One*. Była wysoka, koścista i silna. Kompletnie wyprana z poczucia humoru, a zarazem nieskończenie radosna radością bez dna. Przychodziła w poniedziałek rano, akurat kiedy ojciec wyjeżdżał na cały tydzień.
- Te dzieci muszą poczuć czyjąś silną rękę, pani Beston - mówił, naciągając płaszcz. - Są doszczętnie zepsute. Niezłym pomysłem wydaje się codzienna chłosta i kleik na kolację co najmniej cztery razy w tygodniu. - Dzieci, siedzące na schodach, zamiast się pożegnać, spoglądały na siebie ze złośliwymi uśmieszkami.
- Ależ proszę pana, proszę tak nie mówić! - wołała pani Beston.
- Nie, nie, liczymy na panią, pani Beston. Proszę je pozamykać w pokojach. Niech idą spać bez kolacji. Powiesić je za kciuki, dopóki nie obiecają, że będą grzeczne.
- Ależ nie, panie Rice!
- To ja jadę, pani Beston. Jestem najzupełniej przekonany, że do piątku zdoła pani wpoić im nieco bojaźni bożej!
Ale nic z tego. Wybaczała im wszystko. Dla niej każde było kochanym biedactwem, a już przede wszystkim ich matka. Pani Rice, kochane biedactwo. Georgia dopiero z czasem zaczęła pojmować, że nie chodzi o szczególny wyraz sympatii, tylko o coś konkretnego, smutnego i bolesnego.
Oficjalnie kończyła o wpół do czwartej albo o czwartej - miała w końcu własną rodzinę, którą trzeba było się zająć i której należało coś gotować - ale często zostawała po wykonaniu wszystkich codziennych prac, żeby ułożyć z nimi kilka elementów układanki, zagrać jeszcze raz w karty, w cygana albo w wojnę. Po jej wyjściu dom pozostawał czysty, pranie zrobione (jeżeli był dzień prania), do tego - kiedy matka naprawdę poważnie podupadła na zdrowiu - w kuchni zawsze czekało coś przygotowanego do zjedzenia, a dziewczęta zostały pouczone, jak trzeba to odgrzać i podać. Mimo że Fanny nie miała już zbytnio apetytu, Ada lub Georgia zawsze zanosiły do jej pokoju tacę z jedzeniem i dopiero potem zasiadały z Freddiem do kolacji w kuchni. A po posiłku jedna z nich szła po prawie nie tkniętą tacę. Obydwie miały dobrą pamięć, zawsze wiedziały, kiedy matka zjadła więcej lub mniej niż zwykle, chociaż nigdy o tym nie rozmawiały.
Zdążyły się już nauczyć nie przyznawać do tego, co wiedzą, udawać, że nie widzą tego, co zauważały. Sprzyjały temu wszystkie okoliczności - pełna determinacji pogoda ducha pani Beston, sztuczna, czasem desperacka wesołość ojca, uprzejme milczenie sąsiadów na temat tego, co działo się w domu.
Co do matki - czy ona nie była taka zawsze? Bezczynna, i tak całymi dniami w łóżku, pogrążona w lekturze albo zwyczajnie w snach na jawie? Tak, była chora, to wiedzieli na pewno, ale mimo wszystko spodziewali się - a może udawali, że się spodziewają, a potem zapomnieli, że to tylko udawanie - że do wiosny stanie się na powrót sobą; albo do lata, kiedy pojadą znowu do Bucksport i będą przy stawie jeść homary; lub przynajmniej jesienią, kiedy przyjdzie jechać do Pittsfield, żeby zrobić zakupy do szkoły.
W pewne późne popołudnie lata, kiedy matka umierała, Georgia wyszła na ganek za kuchennymi drzwiami. Pani Beston nie było, ale przed wyjściem namoczyła pościel Fanny w blaszanej wanience z zimną wodą. Od krwi pościel równomiernie zafarbowała się na piękny odcień sorbetowego różu, wyglądała jak ośnieżone górskie szczyty o zachodzie słońca. Zaskoczona tym widokiem Georgia stanęła jak wryta, odebrało jej mowę. Serce tłukło się w piersi. Ale umysł zaraz pospieszył z pomocą i wykonał wyćwiczoną, pożyteczną woltę; na kolację była potrawka z kurczaka i dziewczyna powiedziała sobie, że to z pewnością krew zabitego drobiu, która dziwnym sposobem zaplamiła prześcieradła.
Musiała zapomnieć o całej kopalni wiedzy, żeby pozostać wierną tej myśli: po pierwsze, ptaki zabijało się za kurnikiem - ale nabrała dużej wprawy w tego rodzaju zapominaniu, wszystko zajęło jej parę sekund. Jak umiała najgłośniej, zaczęła gwizdać melodię Gdzie tylko nie spojrzysz. Wyszła na zarośnięte podwórze, na którym kwiaty łubinu i cytrynowej lilii powoli przegrywały bój z chwastami. Zaczęła je wściekle wyrywać, śpiewając na głos. Nie zwracała uwagi na krzyki matki, dochodzące od czasu do czasu zza okien, które wobec jej nalegań pozostawały zamknięte.
Potrzebuję ojca, myślała Georgia, wyszarpując kwiatki. Żeby zjawił się natychmiast w domu. Ale będzie w trasie jeszcze dwa dni, do piątku, jak zwykle objeżdżając sklepy wielobranżowe i metalowe w promieniu kilkuset mil. Samochodem woził próbki towarów i auto przesiąkło zapachem gumy, który potem Georgii zawsze dobrze się kojarzył.
Obchodząc z daleka ganek, wniosła kwiaty frontowym wejściem. W kuchni znalazła dzbanek. Ada przyszła z salonu i wyśpiewywały głośno piosenki, dopóki matka na powrót nie zasnęła albo, słysząc ich głosy, nie przestała krzyczeć.

Dni toczyły się tak samo, nawet kiedy matka miała się dobrze: ojca nie było od poniedziałku do piątku. Wtedy oddawały się bezczynności i robiły bałagan - improwizowane posiłki, na które matka mówiła "obiady pod gołym niebem". Bawiły się dobrze, traktowały to jako swego rodzaju żart. W piątek rano uwijały się jak szalone, żeby posprzątać.
- Boże drogi, w tym domu jest jak w chlewie! - wołała matka, jakby dopiero teraz to zauważyła i jakby pod jej nieobecność jakaś gromada obcych bałaganiarzy zakradła się do domu i postawiła wszystko na głowie. Po powrocie ze szkoły zwykle już zastawały w domu ojca.
Spędzane wspólnie weekendy były centralnym punktem życia rodzinnego. W pogodne dni jeździli Modelem T na wycieczki, na pikniki i w odwiedziny do dziadków na wsi, zimą organizowali kuligi, jeździli na sankach i łyżwach, bawili się w niezliczone szarady i przedstawienia teatralne. W te dni zjadali obfite, wymyślne śniadania, w niedzielę do późna siedzieli przy kolacji.
Do tego dochodziła, niestety, pewna niesprawiedliwość, bo chociaż żadne z rodziców nie chodziło do kościoła, dzieci zmuszone były spędzać tam całe niedzielne przedpołudnie - Freddie w niedzielnej szkółce, potem dziewczęta na kazaniu. Zdarzało się, że do domu wracali dopiero po dwunastej.
- Pozdrówcie rodziców - mówili dorośli, którzy byli w kościele, tonem, w którym dało się wyczuć złośliwość. - Tak, tak - mówiły, idąc po Freddiego albo przechodząc przez miejski rynek w drodze do domu. - Dobrze! - wołali, gdy biegli obok żywopłotu krzewów pomarańczowych, które wczesnym latem rozsiewały swoją odurzającą woń, gnali ścieżką do domu i przemierzali trzy drewniane schodki werandy, stukając obcasami odświętnych butów.
- Jesteśmy głodni jak wilki! Umieramy! - wołali od wejścia. Matka często zostawała na piętrze - było słychać, jak się myje - ale ojciec schodził od razu, w koszuli było mu do twarzy, i robił im w kuchni kanapki z masłem i z cukrem. "Żebyście nie pomarli", tak mówił. Po pewnym czasie zjawiała się matka, w odświętnym stroju, jakby ona też była w kościele. Na twarzy miała rumieńce i pachniała lawendą, a ojciec na jej widok wykrzykiwał jakieś głupstwa:
- Co to za wizja, co za zjawisko, które nas nawiedziło? Dziewczęta, dziewczęta, ukrywałyście przede mną przepiękną starszą siostrę!

Dziwne, myślała Georgia w czasie mszy, jak mało teraz czuję. Być może przyzwyczaiła się do pojęcia śmierci, przynajmniej śmierci matki, podczas długiej choroby. Obserwowała dziadków siedzących na końcu pierwszej ławki. Nie patrzyli na siebie, ale zauważyła, że sękate dłonie trzymają zaplecione na kolanach babki. Ramiona starej kobiety były opuszczone, skulone. Suknię miała bezkształtną, świecącą od prasowania, kołnierz z koronki zbrązowiał ze starości.
Dziadkowie nie zostali na poczęstunek, który pani Beston przygotowała, gdy byli w kościele, tylko cichaczem poprosili zięcia na werandę przed domem. Gdy się pożegnał, posłał dziewczęta, żeby odprowadziły staruszków. Ojciec opowiedział im już o planach babki i gdy dziadkowie odjeżdżali, znów wybuchły śmiechem, tak dzikim i niepowstrzymanym - z dziwacznych, starych kapeluszy dziadków, ze szkapy przy rozchwierutanej bryczce - że musiały pobiec na łąkę za domem, żeby się uspokoić, i dopiero potem mogły pokazać ludziom swoje różowe, lśniące buzie.
Ale w nocy Georgii przyśniła się babka, trzymająca na kolanach trupa mamy - jak pieta - zanosząca się niepocieszonym łkaniem. Gdy zbudziła się w ciemnościach w łóżku, w którym spała z Adą, twarz siostry też była mokra od łez.