Przyjaciel rodziny

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

Napisana z inteligencją, werwą i dowcipem, kolejna powieść Lisy Jewell, autorki Imprezy u Ralpha, Trzydziestki na karku oraz Gwiazdy jednego przeboju.
Bracia Tony, Sean i Ned zostali wychowani w idealnych warunkach. Uwielbiają swoich rodziców i autentycznie z niecierpliwością oczekują niedzielnych wizyt w rodzinnym domu. Ale teraz dojrzeli i prawdziwe życie zaczyna dawać im się we znaki.
Tony musi sobie dać radę z rozwodem i problemem nadwagi. Powieściopisarz Sean musi stawić czoła poważnemu przypadkowi twórczej blokady i szokującej nowinie, którą częstuje go jego "idealna" dziewczyna. A ich rodzice mają nowego lokatora   Gervasego.
Tylko dlaczego Bernie, ich mama, z taką łatwością udostępniła dom temu dziwacznemu chudzielcowi? I jaki jest prawdziwy powód niespodziewanego powrotu ich najmłodszego brata, Neda, z dalekiej Australii?

"Proza Jewell ma to, co terapeuci nazywają inteligencją emocjonalną   to literatura popularna w swym najdumniejszym wydaniu."
"Independent"

"Imitatorzy gatunku odpadną z gry, ale utrwalone, prawdziwe, utalentowane pióra jak to Lisy Jewell nie utoną w pułapce czasu."
"Literary Review"

"Jewell z humorem i ciepłem pisze o naturze miłości i utraty."
"Boston Sunday Globe"

"Ckliwy, sentymentalny, bystry, autobusowy wyciskacz łez, wspaniała lektura."
"Company"

Rok wydania: 2004
Stron: 376
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Dagmara Chojnacka

Fragment tekstu:


Moim siostrom, Sachy i Tanyi - najpiękniejszym prezentom, jakie kiedykolwiek dostałam od rodziców

 

Podziękowania

Dziękuję szalonemu tandemowi: Sarah Bailey, mojej przyjaciółce i niepłatnej redaktorce, która po raz kolejny poświęciła swój czas i energię na przepchnięcie mnie przez pierwsze stadia pisania niniejszej książki - ale tym razem przynajmniej dostała porządny lunch i kilka kufli shandy*. I Judith Murdoch, mojej wspaniałej, utalentowanej i jak zawsze pomocnej agentce, która nie tylko rozplątała w tej książce wszystkie niepotrzebne supełki, ale do tego postawiła mi lunch! Jestem na wieki wdzięczna i niesamowicie dłużna wam obu.
Dziękuję także wszystkim z Block za to, że byli taką niezwykle pomocną drużyną, wszystkim z Penguina za to, że są najlepszymi wydawcami na świecie, oraz Jaschy, za bycie moim mężem i najlepszym przyjacielem, o jakim dziewczyna może marzyć.

 

"Chłopcy nie rosną stopniowo. Oni prą do przodu skokami, jak wskazówki dworcowego zegara".
Cyril Connolly, Enemies of Promise, 1938

 

 

ŚRODOWY WIECZÓR W BEULAH TAVERN

Bernie wsunęła mikrofon z powrotem w uchwyt stojaka i ukłoniła się z uśmiechem, gdy niewielki tłumek zgromadzony w Beulah Tavern klaskał i wiwatował.
Roger wskoczył na scenę i pochylił się do mikrofonu.
- Panie i panowie, ciepłe i serdeczne dzięki gwieździe dzisiejszego wieczoru, bardzo pięknej damie o bardzo wielkich płucach! Utalentowanej, wspaniałej, niezrównanej pani Bernie London. Będzie tu w następną środę, by śpiewać stare piosenki i wlać w nas trochę świątecznego ducha. Tak więc nie zapomnijcie przyjść!
Bernie znów się uśmiechnęła i skierowała się prosto do baru, gdzie Roger już przygotował dla niej dżin z cytryną. Wyjęła z torebki paczkę papierosów Silk Cuts Ultra i oparła się plecami o ladę baru, dając trochę odpocząć spuchniętym stopom, wymęczonym sandałkami na obcasach. Bernie śpiewała w Beulah Tavern już od niemal trzech lat, czyli od kiedy Roger przejął ten lokal, zdarł stare dywany, wstrętną tapetę i reprodukcje Turnera i zmienił go w "Najbardziej ekscytującą muzyczną knajpę" dzielnicy Crystal Palace. Oczywiście Bernie doskonale zdawała sobie sprawę, że daleko było temu do prawdy - był to po prostu miły, lokalny pub, w którym kilka razy w tygodniu grano muzykę na żywo. Zazwyczaj występowały irlandzkie zespoły o nazwach typu "Celtowie" albo starzy rockandrollowcy w wytartych kostiumach i siwych, przerzedzonych fryzurach. Bernie śpiewała to, co lubiła nazywać "Repertuarem klubowym": Cry Me a River, The Way You Look Tonight, I Say a Little Prayer, Whatever Lola Wants.
Roger, który wrócił już za bar, podał jej ognia, puścił do niej oko zza swoich wielkich, okrągłych okularów i odwrócił się, żeby obsłużyć kolejnego klienta. Bernie usadowiła się na wysokim stołku. Uwielbiała tę część wieczoru - te piętnaście minut po występie, kiedy siedziała sama ze swoim dżinem z cytryną i papierosem, i była po prostu sobą, kobietą w średnim wieku, w czarnej połyskującej sukni i kolczykach z cyrkonii w kształcie sześcianów, potrafiącą śpiewać na tyle dobrze, by jej za to płacono. Była kobietą mocno zbudowaną, o wydatnym biuście i fantastycznych nogach, trochę zbyt obszerną w okolicach talii, ale o gęstych włosach koloru kukurydzy i wyrazistych kościach policzkowych w stylu Geraldine James. Uwielbiała te ulotne chwile samotności, kiedy nie była żoną swojego męża ani matką swoich synów. Bernie zawsze miała wrażenie, że jeśli jej życie miałoby się kiedykolwiek zmienić, to właśnie w takiej chwili, podczas jednego z tych rzadkich momentów otwarcia na nowe możliwości w jej skądinąd całkowicie ułożonej egzystencji. Kiedy skończy drinka i wypali kolejnego papierosa, zadzwoni do Gerry'ego, on po nią przyjdzie i wrócą razem do domu, trzymając się za ręce, i jej prawdziwe życie znów się rozpocznie. Bernie kochała swoje prawdziwe życie, ale tych chwil by jej brakowało, gdyby kiedyś miała zostać ich pozbawiona.
Pochyliła się, żeby pomasować swoje delikatne stopy. Odwykła już od noszenia wysokich obcasów, choć przecież kiedy była młodsza, to właściwie z nóg ich nie zdejmowała. Teraz były jedynie na te środowe wieczory tudzież specjalne okazje. Kiedy się prostowała, jej uwagę zwróciła postać po drugiej, odległej stronie pubu. Młody człowiek, cały w czerni. Przystojny? Z takiej odległości nie potrafiła ocenić. Był bardzo blady i Bernie zauważyła blask srebra w jego uszach. Była pewna, że widziała go już tutaj tydzień temu. Siedział przy tym samym stoliku.
I wtedy się do niej uśmiechnął, tym skrępowanym uśmiechem osób, które nie nawykły do tego, żeby się często uśmiechać. Bernie stwierdziła, że z jakiegoś powodu odwzajemnia jego uśmiech. Zwykle nie miała czasu dla takich facetów, jacy próbowali ją podrywać w pubie. Ale w tym było coś. Ułożenie ramion, kształt głowy, sposób, w jaki się poruszał. Coś uspokajającego. Wziął swojego drinka i przedarł się między stolikami, żeby dołączyć do niej przy barze. Końce palców Bernie natychmiast same znalazły drogę do jej ucha i zaczęły kręcić koniuszki cyrkoniowych kolczyków.
- Piękny głos - powiedział, stawiając swojego drinka na barze obok jej kieliszka.
Z bliska okazał się facetem mogącym mieć równie dobrze dwadzieścia pięć, co czterdzieści lat. Usta miał wąskie, powieki ciężkie, a kruczoczarne włosy obcięte tak, że głowa była prostokątna i zupełnie płaska na czubku. Takiej fryzury nazywanej kiedyś "flat-top", czyli właśnie "płaski czubek", Bernie nie widziała od lat pięćdziesiątych. Ubrany był w wytartą skórzaną kurtkę, obcisłe czarne dżinsy i cienki szary podkoszulek z jakimś spranym rysunkiem. Wokół szyi miał wyblakły tatuaż pajęczej sieci, na środkowym palcu pierścień z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, błyszczącą klamrę przy pasku i brakowało mu zęba, czego Bernie nie zauważyła, dopóki się do niej nie uśmiechnął, pytając:
- To od jak dawna śpiewasz?
- Dłużej, niż ty jesteś na świecie - odparła ze śmiechem, zaciągając się po raz ostatni i gasząc papierosa. Bernie miała wrażenie, że powinna się czuć nieswojo, ale wcale tak się nie czuła. Było coś w tym młodym mężczyźnie - coś znajomego, niemal fascynującego - co czyniło z niego faceta stworzonego na taką piętnastominutową przerwę w życiu.
- Wszystko gra, Bernie? - spytał Roger, zjawiając się nagle jak czujna sowa przy jej boku.
- Tak - powiedziała lekko. - W porządku.
- Pozwól, że ci postawię kolejnego drinka - zaproponował nieznajomy.
Bernie spojrzała na zegarek. Mniej więcej teraz właśnie Gerry będzie się spodziewał jej telefonu. Ale z drugiej strony, znając Gerry'ego, jest pewnie tak pochłonięty polerowaniem tego kandelabru, że w ogóle nie zauważył, która godzina.
- Dobra - zgodziła się. - Czemu nie. Poproszę dżin z cytryną.
Przyjrzała się profilowi mężczyzny, kiedy ten czekał, aż Roger przyjmie od niego zamówienie. Na policzkach miał ślady po trądziku i Bernie zobaczyła w nim nagle kostropatego, niezręcznego nastolatka, jakim musiał kiedyś być. Czarna skórzana kurtka i tatuaż, i te ufarbowane włosy, to tylko kostium. To nie jest jakiś twardziel, myślała, tylko po prostu chłopiec, zupełnie jak jej chłopcy, jak wszyscy chłopcy. Bernie poczuła w piersiach znajome ukłucie macierzyńskiej troski.
- Widziałam cię tu w zeszłym tygodniu - powiedziała, przyjmując drinka. - Wtedy też byłeś zupełnie sam. Co z tobą? Nie masz kumpli?
Mężczyzna zaśmiał się i poczęstował Bernie papierosem.
- Nie - odparł. - Przynajmniej nie w tych okolicach.
- Niedawno się sprowadziłeś?
- Aha.
- Skąd?
- Z różnych miejsc - przerwał, żeby podać jej ognia, a potem spojrzał jej prosto w oczy. - A ty? Mieszkasz tutaj?
Skinęła głową, chcąc mu powiedzieć, że mieszka tuż za rogiem na Beluah Hill, ale się powstrzymała.
- Sama?
Zaśmiała się.
- No nie całkiem. Z Gerrym, moim mężem.
- Dzieci?
- O tak. Trzech chłopaków - zamilkła na chwilę. - To śmieszne. Nigdy tak naprawdę nie chciałam dziewczynki. Zawsze czułam się swobodniej w towarzystwie mężczyzn.
Skinął głową.
- To w jakim wieku teraz są, ci twoi chłopcy?
- Cóż - zaczęła - Tony jest najstarszy. Ma trzydzieści cztery. Sean jest środkowy. Właśnie skończył trzydzieści. I jest jeszcze Ned, najmłodszy, on ma… zaraz, ile on ma lat? Dwadzieścia sześć? Dwadzieścia siedem? Jaki mamy rok?
- Dwutysięczny pierwszy.
Policzyła na palcach.
- W przyszłym miesiącu skończy dwadzieścia siedem - uśmiechnęła się z ulgą. Głupio by było nie znać wieku swojego syna. No, ale przecież minęło sporo czasu, odkąd razem obchodzili jego urodziny.
- Dumna jesteś z nich wszystkich?
Bernie pomyślała o swoich chłopcach. O swoich pięknych chłopcach. Oczywiście, że była z nich dumna. Musiała się powstrzymywać, żeby dosłownie nie pękać z dumy.
Tony odniósł sukces w biznesie, miał swoją własną firmę produkującą kartki z życzeniami. Założył ją w jednym pokoju w swoim mieszkaniu, kiedy miał dwadzieścia jeden lat. Teraz zatrudniał dwadzieścia osób i miał piękny dom w Anerley. No, był to może bardziej apartament, po rozwodzie nie mógł sobie pozwolić na kupno całego domu - ale to piękne miejsce, z widokiem na park i prywatnym parkingiem, i chronione kamerami wideo. Teraz trochę się o niego martwiła. Zdaje się, że nie do końca się pozbierał po tym rozwodzie. Bernie nie potrafiła dokładnie wskazać, co jest nie tak, po prostu nie był do końca sobą.
No i mały Ned - już oczywiście nie taki mały, ma ponad sześć stóp wzrostu i jest chudy jak tyczka. To on był w rodzinie mądralą - poszedł na uniwersytet, zdobył dyplom z historii sztuki, nawet przez chwilę pracował w domu aukcyjnym Sotheby's. Ale potem on i Carly się rozstali - Bernie westchnęła na samą myśl, wciąż to odczuwała jak śmierć - i uciekł do Australii z jakąś dziewczyną, którą poznał w barze sportowym na Leicester Square i od prawie trzech lat go nie widzieli. Trzy lata. Pracował teraz w kawiarence internetowej w Sydney, najwyraźniej marnując swoje wykształcenie. Ale któregoś dnia wróci, tego była pewna, wróci do domu, gdzie jego miejsce. I wtedy do czegoś dojdzie. Ten chłopak ma taki potencjał, że to po prostu z niego emanuje.
No i jest jeszcze Sean. Klejnot w jej rodzinnej koronie. Nie, żeby przyznała się do tego komukolwiek poza samą sobą. Matkom nie wolno mieć ulubieńców. Przez jakiś czas trochę się o niego martwiła, o swojego Seana, trochę był dziki, trochę nieznośny. Przypuszczała, że środkowe dzieci zawsze są takie. Nie mógł się niczego utrzymać na dłużej, co pięć minut miał nową dziewczynę, a każda była śliczniejsza od poprzedniej (sam był jej najładniejszym dzieckiem, to trzeba przyznać). Ale potem, dwa lata temu, napisał tę książkę. Nikomu nie powiedział, że pisze - no, przynajmniej nikomu z rodziny - i nagle jakiś wydawca wypisał mu czek na pięćdziesiąt tysięcy funtów, i zanim się zorientowali, Sean był już we wszystkich gazetach i wszyscy o nim mówili, o jej chłopczyku. Jej malutki Seany! Do tej pory nie mogła w to do końca uwierzyć. Jego książka - Połowa mężczyzny - taki ma tytuł, jest o chłopcu, którego brat bliźniak ginie w wypadku samochodowym, a on potem wariuje i zaczyna zabijać ludzi. Nie miała pojęcia, skąd Sean brał swoje pomysły, naprawdę. Nie odziedziczył tego po niej - tego była pewna - ona w ogóle nie miała wyobraźni - a jeśli chodzi o Gerry'ego… W każdym razie to była dobra książka. Pewnego wtorku przywiózł jej na rowerze egzemplarz recenzencki, a ona sobie wzięła wolne z pracy i przeczytała całą za jednym posiedzeniem. Jak na jej gust trochę za dużo tam narkotyków, no i swobodnego używania tego wyrazu na "p", ale książka jest dobra. W twardej oprawie sprzedała się jakoś tak chyba w ośmiu tysiącach egzemplarzy, a dodruk w miękkiej okładce wyszedł tego lata i ciągle jeszcze był w pierwszej dwudziestce bestsellerów, choć minęło już trzydzieści tygodni. Teraz Sean był sławny i, o Boże, ależ Bernie była z niego dumna. Nie mogła do końca uwierzyć, czego jej się udało dokonać. Wyprodukowała wziętego pisarza! Ze swego własnego ciała. I czuła się bardziej dumna, niż jakiejkolwiek kobiecie wolno było się czuć.
Bernie nigdy nie wiązała ze swoimi chłopcami jakichś wielkich ambicji, nigdy nie oczekiwała, że pójdą na wyższe studia, że zrobią w życiu coś więcej, niż udało się osiągnąć jej i Gerry'emu. Ładny dom, szczęśliwa rodzina, kilka groszy w banku. Wszystko, czego kiedykolwiek chciała dla swoich chłopców, to żeby byli dobrzy. I jeśli wolno jej się przez chwilę chwalić, to uważa, że zrobiła cholernie dobrą robotę. Oczywiście, każda matka uważa, że jej synowie są idealni, ale jej naprawdę byli. Uczciwie musiała im to przyznać.
Bernie odwróciła się do czarnowłosego mężczyzny i uśmiechnęła się.
- Jestem dumna jak paw - powiedziała ze śmiechem i mrugnęła do niego. - Ale która matka nie jest?
- No, to w takim razie jesteście szczęśliwą rodziną, tak?
- Co to za pytanie?
- Bardzo interesujące.
Bernie znów się uśmiechnęła.
- Tak. Jesteśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Mamy szczęście. Moi synowie to dobre chłopaki. Bardzo dobre.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- A ty? - spytała. - Masz dzieci?
- Aha - odparł. - No, w pewnym sensie. Mam syna. Będzie miał teraz chyba szesnaście lat, jak mi się zdaje.
- Straciłeś z nim kontakt?
Podrapał się po karku.
- No tak. Już bardzo dawno temu. Jego matka nie chciała mieć ze mną nic wspólnego.
Bernie westchnęła i położyła dłoń na ramieniu mężczyzny.
- Biedaczek.
- Tak… No cóż, człowiek zawsze musi jakoś zapłacić za swoje błędy, prawda?
- Jak mu na imię?
- Charlie.
- Ładne imię.
- Tak myślisz? Ja tego imienia nienawidzę. Czasami myślę, czy teraz w ogóle bym go rozpoznał. Wiesz? Gdybym go tak zobaczył na ulicy, albo coś takiego. Mojego własnego syna.
Znów zapadło milczenie.
- Słuchaj - powiedział mężczyzna, podnosząc swojego drinka i osuszając go. - Nie chcę ci się narzucać ani nic takiego. Chciałem ci tylko powiedzieć, jaki wspaniały masz głos. Jesteś bardzo utalentowana.
- Bóg zapłać - powiedziała Bernie. - To bardzo miłe i doceniam to. Zobaczę cię tu w przyszłym tygodniu?
Twarz mężczyzny nagle złagodniała.
- Tak - odparł. - Na mur. Będę. A tak przy okazji, jestem Gerwazy.
Bernie szeroko się uśmiechnęła.
- Nie wyglądasz jak Gerwazy - powiedziała.
- Nie - zgodził się. - Nie wyglądam, prawda? Czasami myślę, że nigdy nie było mi przeznaczone być Gerwazym. No wiesz, w jakiejś rzeczywistości równoległej i tak dalej. Wiesz, o co mi chodzi?
Bernie z uśmiechem potaknęła.
- Dzięki za pogawędkę, Bernie. To do zobaczenia za tydzień, co?
- Tak. Do przyszłego.
Skinął jej głową, rzucił swój niepewny uśmiech, a potem wepchnął dłonie w kieszenie obcisłych dżinsów i niespiesznie wyszedł z pubu w chłód styczniowej nocy.

 

 

GERRY OSWAJA TECHNIKĘ

Od: Gerald London [SMTP: grays@graysantiques.co.uk]
Wysłane: sobota, 17 marca 2001 14:01
Do: Ned London [SMTP: nedlondon@hotmail.com]
Temat: Niespodzianka dla mamy

Cześć, Ned… Co słychać? Piszę na komputerze w pracy. Deandra mi pokazuje, jak się to robi, więc mam nadzieję, że nic nie pomylę. W zeszłym tygodniu przeglądałem w domu stare szpargały i znalazłem listy, które z mamą do siebie pisaliśmy, jak jeszcze ze sobą chodziliśmy. Okazuje się, że na pierwszą randkę poszliśmy 26 maja 1961, czterdzieści lat temu. Zabrałem ją do Ritza na koktajl, a potem poszliśmy do kina na Piccadilly. Kosztowało mnie to tygodniowe zarobki. Okazuje się też, że w tym roku 26 maja wypada w sobotę, więc sobie pomyślałem, że zamiast obchodzić jak zawsze rocznicę ślubu, tym razem zorganizuję coś specjalnego, czego się nie będzie spodziewała. Chcę dla niej wydać przyjęcie w Ritzu - i zarezerwować kilka pokoi, żebyśmy wszyscy mogli zostać na noc. Raz w życiu, rozumiesz. Rozmawiałem o tym z twoimi braćmi i obaj się zgadzają. W każdym razie - wiem, że z forsą u ciebie krucho, i mogę ci trochę pomóc, może kilka stów. Tony i Sean powiedzieli, że dołożą resztę. Po prostu obciąż swoją kartę kredytową, a my się już tym na miejscu zajmiemy. I może zostaniesz na trochę - twoja mama byłaby najszczęśliwszą kobietą w południowym Londynie! I oczywiście Monicę też zapraszamy, jeśli może sobie sama opłacić przejazd. Zarezerwowałem wam dwuosobowy pokój i byłoby szkoda to zmarnować! No, to już lepiej skończę. Odpisz szybko (albo zadzwoń do mnie do pracy) i daj znać, czy ci się uda przyjechać, ale wiesz dobrze, że bez ciebie to już nie będzie to samo.
Pozdrowienia dla Moniki. Ucałowania dla ciebie.
Twój tata.

 

 

DROGA MON

Niedziela, 8 kwietnia 2001

Droga Mon,
Kiedy dostaniesz ten list, ja już będę w samolocie w drodze powrotnej do Anglii. Naprawdę mi przykro, że tak się zwijam bez porządnego pożegnania, ale jak sama wiesz, te ostatnie tygodnie były dla mnie dosyć stresujące, a im bardziej wszystko się komplikuje, tym bardziej my się kłócimy. Dobiło mnie już do końca to, jak straciłem robotę i naprawdę nie widzę w tej chwili żadnego powodu, żeby tu dłużej zostawać. Nie zbudowałem sobie tutaj takiego życia, na jakie miałem nadzieję. Tylko się zapętliłem, wykonując durne roboty i ciągle się spotykając z tymi samymi ludźmi, i z biegiem czasu coraz bardziej i bardziej mi brakuje mojego domu i starego życia. Tęsknię za mamą i tatą. Tęsknię za braćmi. Tęsknię za tym, żeby sobie po prostu usiąść obok Seana na starej kanapie i pooglądać Simpsonów, i brakuje mi wszystkich moich starych przyjaciół. Tyle się tam wydarzyło, odkąd tu z Tobą przyjechałem - Sean napisał i wydał książkę, Tony się rozwiódł, a teraz Mama i Tata będą mieli swoją wielką rocznicę. Nie chcę tego przegapić, no i nie chcę już dłużej być z daleka od mojej rodziny. Brakuje mi też Anglii. Pogody, i telewizji, i ludzi. Wiem, że powinienem był zaczekać, aż wrócisz do domu, porozmawiać z Tobą twarzą w twarz, ale już tego wcześniej próbowałem i sama wiesz, jak to się zawsze kończy - Ty się całkowicie psychicznie załamujesz, ja się staram cię pocieszyć, i w końcu dalej zostajemy razem.
Zaczęło się między nami tak cudownie, Mon. Poznanie Ciebie to była jedna z najbardziej ekscytujących rzeczy, jakie mi się przytrafiły, a przyjazd z Tobą do Oz - to była największa przygoda w moim życiu, ale to już skończone. Całkowicie. Nigdy mi się tak naprawdę nie udało Cię uszczęśliwić, Monico - Ty to wiesz, i ja to wiem. Myślę, że się ze mną zgodzisz, kiedy powiem, że nasz związek skończył się wieki temu. Nie wiem, co nas tak długo razem trzymało. To chyba była kombinacja lęku i przyzwyczajenia. Kiedy Cię poznałem, byłaś taką silną osobą, Monico, ale pozwoliłaś na to, że przeze mnie stałaś się słaba. Nie mogę się już dłużej Tobą opiekować. Masz przecież tak wiele - jesteś zabawna i fajna, i mądra. Powstrzymuje Cię tylko Twoje własne poczucie niepewności. No i ja. Możesz naprawdę wiele zdziałać w Oz, wiem, że możesz. Musisz się tylko wydostać z tej swojej skorupy i wyjść na świat, znowu stać się tą osobą, którą poznałem na Leicester Square tyle lat temu.
Kocham Cię, Mo, naprawdę kocham. Jesteś jedną z najbardziej niesamowitych osób, jakie kiedykolwiek w życiu znałem, ale na mnie już czas, żebym wrócił do domu, a na Ciebie, żebyś zaczęła żyć własnym życiem, beze mnie. Życzę Ci szczęścia i powodzenia. Zawsze będę o Tobie myślał, Mon. Trzymaj się.
Ned.

PS: Zostawiam 250$ na czynsz za przyszły miesiąc. Zostawiłem Ci też moją piłkę i PlayStation, a bilety na Fatboy Slima są w mojej górnej lewej szufladzie. W tym słoiku na kawę przy telefonie jest trochę haszu. Mój samochód sprzedałem Spencerowi. A jak znajdziesz moje piłki golfowe Titleist, to możesz je sobie zatrzymać.

 

 

RADOŚĆ RODZICIELSKA Z POWROTU SYNA MARNOTRAWNEGO

Był idealnie ohydny kwietniowy poniedziałek, kiedy Ned w końcu wrócił do domu. Miasto dyszało ciężko pod grubym, szarym kocem chmur, a powietrze śmierdziało mokrymi cegłami i spalinami.
Londyn, pomyślał Ned, patrząc przez zaparowane okno taksówki na odrapane podwórko starej wypożyczalni samochodów. Patrz. Tylko patrz.
Jest taki piękny…
Taryfa sunęła gładko przez puste ulice południowego Londynu, zatrzymując się niepotrzebnie na wyludnionych skrzyżowaniach, ślizgając się na rondach. Ned uśmiechnął się, kiedy dostrzegł telewizyjny maszt Crystal Palace - od urodzenia był to dla niego symbol powrotu do domu.
We mgle, która wisiała nad Brockwell Park, poruszało się kilka pojedynczych, widmowych postaci; poranni wyprowadzacze psów, pacjenci dochodzący do szpitala Marsden. Mężczyzna w czerwonej, nieprzemakalnej kurtce ćwiczył t'ai chi pod ledwie co pączkującym drzewem kasztanowca. W dół przez Norwood Road, wzdłuż cmentarza West Norwood i w górę na Beulah Hill. I oto jest: numer 114. Jednopiętrowa georgiańska willa, trochę jak dom z dziecinnego rysunku. Schody prowadzące na ganek z szarego kamienia, dębowe drzwi z małymi okienkami po każdej stronie. Dom wyglądał na bardziej zaniedbany niż kiedykolwiek. Kremowy tynk odpadał całymi plastrami, zeszłoroczne jesienne liście wciąż zalegały wysokimi kopcami pod frontową ścianą, którą przecinały gdzieniegdzie strumyczki zielonej pleśni.
Na trawniku przed domem wciąż stał pod wyblakłą od słońca plandeką mały trójkołowy samochodzik z przezroczystym dachem, który Tony kupił sobie za pierwszą wypłatę, kiedy miał siedemnaście lat. Przed zdezelowanym samochodem stała jeszcze vespa Seana, niegdyś jego największy skarb i centrum jego wszechświata, teraz zardzewiała i żałosna maszyna, oparta niedbale o zestaw odrapanych szuflad. Drugą stronę trawnika zajmowały ustawione w stylu Stonehenge stare edwardiańskie, wiktoriańskie i georgiańskie kominy, a między tym wszystkim pyszniły się wszelkie gatunki bujnych i nader zdrowych chwastów.
Kiedyś Ned zaprosił do domu kolegę z uczelni, który mieszkał w tej samej dzielnicy. Patrzył dosyć niepewnie, jak Ned wchodzi po frontowych schodkach, podzwaniając kluczami.
- Ty tu mieszkasz? - spytał.
- Aha - odparł Ned.
- Kurde, zawsze myślałem, że ten dom to squat.
Teraz, wraz z nowo nabytym obiektywizmem Ned mógł stwierdzić, że rzeczywiście dom tak właśnie wyglądał.
Przerzucił plecak przez ramię i cichutko wszedł na ścieżkę, odkopując po drodze jakąś starą gazetę. Klucz w drzwiach zabrzmiał tak znajomo, jakby słyszał ten dźwięk zaledwie kilka godzin wcześniej. Nawet po tych wszystkich latach pamiętał, że musi przekręcić klucz dokładnie pod pewnym kątem i pchnąć z precyzyjnym naciskiem nadgarstka, i oto drzwi wejściowe stanęły otworem.
Burdel. Totalny, niewiarygodny burdel. Uśmiechnął się kwaśno i przestąpił przez wielkiego, wypchanego królika, wielkości mniej więcej rottweilera, który z jakiegoś nieznanego powodu miał przypiętą skautowską odznakę Tony'ego, a na podołku ułożoną paczkę tytoniu. Wejście do domu Londonów z szarej ulicy było jak skok z monochromatycznego świata w żywioł technikoloru. Wyblakłe zewnętrzne ściany domu maskowały istnienie wnętrza, dla którego słowo "eklektyczny" było określeniem aż nazbyt mizernym.
Bernie i Gerry mieli bardzo pobłażliwy stosunek do kwestii wystroju wnętrz i nie czynili najmniejszego wysiłku, by przejąć jakąkolwiek kontrolę nad swymi materialnymi dobrami. Nie to, żeby mieli zły gust. Tu i ówdzie pojawiały się miejsca z klasą, stylem, jak wyjęte z magazynu "Elle Decoration". Gerry był handlarzem starego srebra, miał swój od dawna prosperujący punkt na targu staroci Grays przy South Molton Street. Bernie pracowała jako kupiec biżuterii dla Adlera na Clapham Junction. Umieli się poznać na tym, co dobre. Problem polegał na tym, że potrafili też być całkowicie ślepi na rzeczy absolutnie okropne. Jak ten wazon z ciętego kryształu z małym ceramicznym kotkiem siedzącym na brzegu, który był gwiazdkowym podarunkiem od byłych teściów Tony'ego. Wazon zajmował poczesne miejsce na kredensie, mimo że Bernie od początku go nienawidziła i choć możliwość, że ex-teściowie Tony'ego kiedykolwiek jeszcze przestąpią ich próg, była równa zeru. Bernie po prostu zapomniała, że go nienawidzi. Podobnie jak dywanu, który był już w domu, kiedy go kupili, czyli trzydzieści lat temu, i miał klasyczny, brytyjski wzór "zawijasów i rombów" w zabójczych odcieniach musztardy i dziecięcej kupy. Kominek w dalszym ciągu ozdabiała tapeta udająca prawdziwe cegły, którą położyli, kiedy była "nowoczesna", czyli w latach siedemdziesiątych, a nad kominkiem wisiało całkiem niezłe późnoedwardiańskie lustro, które jednak wiele lat temu spadło z haka i pękło na dwie części. Inni ludzie by zakrzyknęli o siedmiu latach pecha i pognali z lustrem do lustrzanego pogotowia, żeby je naprawić. Bernie i Gerry po prostu je podnieśli i powiesili z powrotem nad kominkiem, a wykoślawione odbicie pokoju stało się odtąd kolejnym aspektem ich domu, do którego przywykli.
Jednakże tym, co odróżniało dom rodziców Neda od innych źle umeblowanych wnętrz, były rupiecie. Nie tylko normalne rodzinne archiwalia, które walają się po domu, oczekując na swoją kolejkę transportu do charytatywnej organizacji Oxfam. Prawdziwe, autentyczne rupiecie. Stare szuflady, połamane krzesła, manekiny sklepowe, pudełka z rdzewiejącymi sztućcami, stare kartki świąteczne, rozmaite członki i kawałki lalek, nieokreślonej proweniencji części różnych urządzeń, zaśniedziałe zasłony. Poza tym były tu rzeczy, które zajmowały najzwyczajniej nie swoje miejsce. Plastikowa huśtawka w holu. Wózek spacerowy w salonie. Zasłonka do prysznica oddzielająca toaletę na parterze od kuchni. Calusieńkie drzwi frontowe, wraz z przytwierdzoną do nich skrzynką na listy, klamką i numerem 15, wiszące pomiędzy pokojami z tyłu i z frontu parteru. Potwornie stary konik na kiju ze zmatowiałą grzywą i dorysowanymi wąsami pełnił straż u stóp schodów.
Gerry był łowcą skarbów. Nie potrafił przejść spokojnie koło śmietniska, żeby go troszkę nie przekopać i nie wyciągnąć choćby jednego, malutkiego trofeum, czy to starego telefonu, czy kawałka listwy podłogowej. Bernie nie była lepsza. Znosiła do domu dziwaczne eksponaty i dekoracje z magazynu Adlera, rzeczy, które normalnie by wyrzucono. Mówiła, że jej smutno, kiedy myśli o tym, jak przez kilka tygodni te kawałki pomalowanego plastiku piękne były i błyszczące, i przyciągały do sklepu klientów, a potem się ich pozbyto, jak dziecięcych aktorów, gdy wchodzą w wiek dojrzewania.
Ned przez chwilę chodził od pokoju do pokoju. Wdychał zapachy - politura, wykładzina, psia sierść. Napawał oczy scenografią - rupiecie, tekturowe pudła, sterty gazet, porzucone robótki ręczne. Myślał: oto ja, cały ten bałagan i chaos, te sterty i zwały. To mnie ukształtowało i tutaj przynależę. I dlatego właśnie wcześniej nie zadzwonił, nie powiedział nikomu, że przyjeżdża. Chciał zobaczyć dom dokładnie taki, jaki zostawił trzy lata wcześniej, a nie jakąś wysprzątaną na ostatnią chwilę, poukładaną podróbkę, wypełnioną ciociami i wujkami, i sąsiadami, i kanapkami z pasztetem z kurczaka i zapiekanką z wieprzowiny pokrojoną na kwadraciki. Bo chciał poczuć zapach łóżka na swoim tacie i zobaczyć talerze z poprzedniego wieczoru wrzucone do kuchennego zlewu.
Usłyszał sapanie i szuranie dochodzące z drugiej strony holu.
- Goldie!
Stareńki, wyliniały golden retriever uniósł nos w powietrze, obrócił się i powoli, acz entuzjastycznie rozpoczął wędrówkę w kierunku Neda, który osunął się na kolana, by go powitać. Goldie miał piętnaście lat i wyglądał tak, jakby jego też znaleziono na śmietniku. Nosił odrapaną obrożę, a nad lewym okiem widniała wygolona łata spięta czarnymi plastikowymi szwami, oznaczająca kolejny wypadek. Oczy były mętne i prawie zupełnie zaślepione kataraktą. Otwierał i zamykał pysk, jakby naśladował szczekanie, którego już nigdy nie będzie mógł z siebie wydać, odkąd pięć lat temu laryngektomia pozbawiła go głosu. By zrównoważyć brak wokalnej komunikacji, merdał ogonem na cały regulator, a jego pysk był rozciągnięty w grymasie, który Ned zawsze uważał za uśmiech.
- Ooo tak, ooo tak, Goldie, piesku, wróciłem! Jestem w domu!
Ned chwycił za sierść, która wystawała spod obroży, i radośnie go podrapał, starając się uprzejmie ignorować fakt, że kochany stary Goldie cuchnie jak wszyscy diabli.
Zdjął buty i cichutko, na palcach wszedł na schody, stopy w skarpetkach instynktownie same omijały trzeszczące miejsca i podstępny "siódmy schodek", którego nikt nie naprawił od czasu, jak Gerry wpadł w niego wiele lat temu, goniąc za Tonym, na górę, żeby mu dać w skórę.
Zatrzymał się u szczytu schodów, żeby popatrzeć na te wszystkie zdjęcia wiszące na ścianach, pożółkłe i wyblakłe od słońca i starości. Ned, Tony i Sean na plaży w Margate, Bernie w słomkowym kapeluszu, Sean na karuzeli w wesołym miasteczku, Tony i Ned siedzący na stopniach domu w nylonowych szortach, ze spalonymi słońcem nosami, cała ich trójka w strojach od Pierwszej Komunii - dopasowanych, białych krótkich spodenkach, białych wykrochmalonych koszulach i muszkach. Rodzinne podobieństwo było niesamowite. Wszyscy trzej mieli tak samo obcięte brązowe włosy, trójkątne nosy, wyraziste brody, błękitne oczy i odstające uszy. Ned był chudy, jak jego tato; Tony i Sean trochę mocniej zbudowani, jak mama. Ned uśmiechnął się do zdjęć, które tak bardzo były częścią niego, i skierował się na koniec korytarza, do sypialni rodziców.
Sypialnia rodziców była w pewnym sensie sercem domu. Na ich łóżku zbierali się wszyscy w niedzielne poranki, oglądali w telewizji programy dla dzieci i jedli swoje płatki, a Mama i Tato przeglądali gazety i pili liściastą herbatę, która parzyła się w dzbanku stojącym na nocnym stoliku.
Drzwi były otwarte - w domu Londonów nie istniało coś takiego jak zamknięte drzwi - i odgłos chrapania Bernie był niemal ogłuszający. Ned pchnął drzwi powoli i zajrzał do środka, żeby na nich zerknąć. Ich łóżko było ogromnym, obszytym falbankami i koronkami projektanckim wybrykiem, który Bernie kupiła w latach siedemdziesiątych w Bibie. Miało cztery kolumienki i baldachim, z którego we wszystkie możliwe strony wyłaziły druty. Przez lata Bernie przyczepiała do tych koronek rozmaite rzeczy - jedwabne kwiatki, piórka, rozetki, maleńkie sztuczne ptaszki. Pod tym ukwieconym sklepieniem leżeli teraz jego rodzice. Ned poczuł kulę wzruszenia w gardle, kiedy na nich spojrzał. Ojciec spał skulony na boku z rękami włożonymi pod policzek, jak małe dziecko. Jego głowa miała ten sam kształt co piłka do rugby, a od brody po sam czubek porastały ją śnieżnobiałe, krótko obcięte włosy, z dwoma gołymi miejscami tam, gdzie miał kości policzkowe. Na jego nocnym stoliku leżały okulary i powieść Patricka O'Briana.
Matka Neda leżała płasko na plecach, jej gęste włosy koloru miodu były rozsypane na poduszce, zielona poliestrowa koszula nocna wznosiła się i opadała z każdym potężnym chrapnięciem, maseczka na oczy marki Virgin Atlantic utwierdzona była do głowy czarną gumką, a gładkie policzki błyszczały od nocnego kremu. Na jej nocnym stoliku leżały okulary i książka Mayi Angelou.
- Mamo, Tato - wyszeptał całkiem głośno.
Tato drgnął, ale dalej głęboko spał.
- Mamo, Tato, to ja. Obudźcie się - szepnął jeszcze głośniej i na palcach podszedł do łóżka.
Mama stęknęła i przekręciła się na bok, a tato znów się poruszył.
Ned potrząsnął ojcem, który się obudził nagle i gwałtownie. Otworzył oczy, spojrzał prosto na Neda, zamruczał coś niezrozumiałego, a potem odwrócił się na drugi bok i pierdnął.
Ned westchnął i zdecydował, że spróbuje później. Poszedł do swojego pokoju.
Jego pokój był jedynym spośród pokoi chłopców, który nie został zalany przez bezwzględną powódź rupieci. Bo on nigdy się nie wyprowadził. Nawet kiedy trzy lata temu wyjeżdżał, to przecież nie odchodził z domu. Był całkowicie przekonany, że wróci za sześć miesięcy. Zdawał sobie sprawę, że niektórym mogło się to wydawać dziwaczne, by w jego wieku dobrowolnie wybrać mieszkanie z rodzicami. Ale dlaczego nie? To był kapitalny dom, w świetnym miejscu, jedyne dwadzieścia minut pospiesznym autobusem linii 68 do centrum miasta, jego rodzice byli najfajniejszymi rodzicami pod słońcem i uwielbiał z nimi mieszkać. Po co się spinać na czynsz w jakimś gównianym, wynajętym mieszkaniu, dzielonym z innymi, albo wykrwawiać na spłacanie zabójczych rat za własne?
Nie, dawał sobie czas do trzydziestki, zanim miał zamiar w ogóle zacząć myśleć o wyprowadzeniu się z domu.