Siostra mojego serca

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

Suda i Andżu są kuzynkami. Urodziły się w wielkim domu, w Kalkucie, tej samej tragicznej nocy, gdy okazało się, że ojcowie ich obu zaginęli w tajemniczych okolicznościach. W rządzonym przez kobiety domu rodziny Chatterji dziewczynki, bliższe sobie niż siostry, dzielą się strojami, zmartwieniami i marzeniami. Ale okropny sekret z przeszłości, jaki odkrywa Suda, wystawi na próbę ich wzajemną lojalność.
Rodzinny kryzys zmusza ich matki, by zajęły się poważnym zadaniem zaaranżowania małżeństw dla dziewcząt. Przyjaciółki czeka rozstanie. Suda przenosi się na bengalską wieś, do rodzinnego domu nowopoślubionego męża, zaś Andżu wędruje do Kalifornii, by dołączyć do męża-emigranta. Obie zostały wychowane tak, aby były doskonałymi żonami, lecz nic nie przygotowało ich ani na ból, ani na radość, jakie czekają na nie w nowym życiu.
Ta podobna do klejnotu opowieść, zanurzona w mistycyzmie pradawnych podań, rzuca światło na więzy rodzinne, na miłość i utratę, na realia tradycyjnego związku małżeńskiego, zawartego we współczesnych czasach.
Rok wydania: 2003
Stron: 348
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 36
Tłumacz: Klaudia Michalak- Palarz

Fragment tekstu:

Księga pierwsza
KSIĘŻNICZKA W PAŁACU WĘŻY

 

1
SUDA
Dawne podania mówią, że pierwszej nocy po narodzinach dziecka sam Bidhata Purusz zstępuje na ziemię, aby zdecydować, jaki czeka je los. To dlatego kąpie się dzieci w wodzie z olejem sandałowym i owija w miękki czerwony malmal w kolorze szczęścia. To dlatego przy kołysce zostawia się słodycze. Srebrne listki sandeszu, ciemne pantua pływające w złocistym syropie, dżilipi, pomarańczowe niby serce ognia, w polewie z cukru i miodu. Jeśli dziecko ma naprawdę dużo szczęścia, nic z nich nie zostaje do rana.
- To dlatego, że służący wślizgują się tam w nocy i wszystko wyjadają - mówi Andżu, niecierpliwie potrząsając głową, kiedy Abha Piszi namaszcza jej włosy. Moja kuzynka taka jest - zawsze się naśmiewa, zawsze nie dowierza. Ale wie równie dobrze jak ja, że w całej Kalkucie ani jeden służący nie ośmieliłby się zjeść słodyczy przeznaczonych dla boga.
Dawne podania mówią także, że w ślad za Bidhatą Puruszem nadciągają demony, bo taka jest natura tego świata, na którym dobro miesza się ze złem. Właśnie dlatego zostawia się zapaloną olejną lampkę. Dlatego pod poduszkę dziecka wsuwa się dla ochrony święty liść tulsi. Moja matka opowiadała nam, że w bogatszych domach, takich jak ten, w którym ona się wychowała, wynajmuje się bramina, żeby przez całą noc siedział na korytarzu i recytował modlitwy.
- Co za bzdury - mówi Andżu. - Nie ma żadnych demonów.
Ja nie jestem aż taka pewna. Może nie mają wielkich kłów, wygiętych, ociekających krwią pazurów i wybałuszonych oczu, jak w naszej Obrazkowej ramajanie dla dzieci, ale wierzę, że istnieją. Czy nie czułam na kręgosłupie ich oddechu, podobnego do muśnięcia czarnych od szlamu palców? Później, kiedy będziemy same, powiem o tym Andżu. Ale w obecności innych zawsze jestem wobec niej lojalna. Odważnie więc się odzywam:
- To prawda. To tylko stare bajki.
Na tarasie, którego cegły porósł mech, jest wczesny wieczór. Czas, gdy słońce wisi nisko nad horyzontem, na wpół ukryte za drzewami pipal rosnącymi wzdłuż naszych murów aż do długiego podjazdu, który prowadzi do zaryglowanej, żelaznej bramy. Nasz pradziadek posadził je sto lat temu, żeby chronić kobiety z tego domu przed spojrzeniami obcych. Opowiadała nam o tym Abha Piszi, jedna z naszych trzech matek.
Tak, mamy trzy matki - może żeby nam wynagrodzić, że wcale nie mamy ojców. Jest Piszi, nasza owdowiała ciotka, która rzuciła się w wir gospodarstwa swego młodszego brata, gdy w wieku osiemnastu lat straciła męża. To ona, ubrana w surową biel, z siwiejącymi włosami, na ortodoksyjną modłę przystrzyżonymi tuż przy skórze tak, że ich szczeciniaste końcówki łaskoczą mnie, gdy przesuwam po nich dłońmi, pilnuje, żebyśmy wkładały do szkoły stosowne mundurki, sięgające cal za kolano, tak jak wymagają tego zakonnice. To ona cudem odnajduje nasze zagubione ołówki, kałamarze i brakujące strony pracy domowej. Ona przygotowuje nasze ulubione dania: rozwałkowane, usmażone na złocisty brąz, puszyste luczi, gotowane bez chilli kari z ziemniaków i kalafiora, gęsty, słodki pajesz, przyrządzany z mleka krowy, którą właściciel co rano przyprowadza do naszego domu na dojenie pod surowym, wszystkowidzącym okiem Piszi. W święta wplata nam jaśmin we włosy. Ale przede wszystkim Piszi jest dla nas źródłem informacji, tą, która opowiada nam historie, jakich nie wyjawiłyby nasze matki - tajemne, cudowne, zakazane opowieści z naszej przeszłości.
Jest matka Andżu, którą ja nazywam Guri Ma. Jej wspaniałe kości policzkowe i królewskie czoło mówią o pokoleniach szlachetnie urodzonych przodków, bo Guri Ma pochodzi z rodziny równie starej i szanowanej jak ród Chatterjich, do którego weszła po ślubie. Jej twarz nie jest piękna w tradycyjnym sensie - wiem o tym nawet ja, chociaż jestem tak młoda. Trudy życia wyryły jej zmarszczki wokół ust i na czole, bo to ona dźwiga na ramionach ciężar bezpieczeństwa naszej rodziny od tego dnia przed ośmioma laty, kiedy uderzył piorun, gdy dostała wieści o śmierci naszych ojców. Ale jej oczy, ciemne i nieskończenie głębokie… przypominają mi Kalodighi, ogromne jezioro za wiejskim dworem, który należał do naszej rodziny, zanim Andżu i ja przyszłyśmy na świat. Kiedy Guri Ma uśmiecha się do mnie tymi oczyma, prostuję się. Chcę być szlachetna i dzielna, tak jak ona.
I na końcu - używam tego słowa z pewnym poczuciem winy - jest moja własna matka, Nalini. Wciąż ma złocistą skórę, bo chociaż jest wdową, codziennie pamięta o nakładaniu na twarz pasty z turmeriku. Jej idealnie wykrojone usta połyskują czerwienią od paanu, który uwielbia żuć - chyba głównie ze względu na kolor, jaki zostaje po nim na wargach. Często się śmieje ta moja matka, zwłaszcza gdy jej przyjaciółki przychodzą na herbatę i pogaduszki. Ludzie mówią, że jej śmiech brzmi połyskliwie, dźwięcznie, jak wysadzane klejnotami dzwoneczki na kostki, chociaż ja mam wrażenie, że bardziej przypomina uderzanie łyżeczką w cienkie szkło. W tych rzadkich okazjach, kiedy przy- ciska twarz do mojej twarzy, czuję miękkość jej policzka, jakby to był kwiat lotosu, któremu matka zawdzięcza imię. Ale częściej się zdarza, że kiedy patrzy na mnie, bruzda rozcina jej czoło między pięknymi jak skrzydła brwiami. Czy to znak strapienia czy niezadowolenia? Nigdy nie umiem rozpoznać. Potem nagle sobie przypomina, że od ściągania brwi robią się zmarszczki, i wygładza ją palcem.
Piszi właśnie przestała namaszczać włosy Andżu i posyła nam złośliwy uśmiech. Zniża głos, mówi drżąco, jak wtedy, gdy opowiada historie o duchach.
- Wiecie, one słuchają. Demony. I nie podoba im się, kiedy ośmioletnie dziewczynki gadają w taki sposób. Zaczekajcie tylko do wieczora…
Boję się, więc przerywam jej pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy:
- Powiedz, Piszi-ma, czy u nas słodycze zniknęły, co?
Smutek jak cień dymu przesłania twarz Piszi. Widzę, że chciałaby wymyślić kolejną z tych niewiarygodnych historii, pełnych nadziei i magicznych blasków, których tak uwielbiamy słuchać. Ale wreszcie odzywa się matowym głosem:
- Nie, Suda. Wy nie miałyście tyle szczęścia.
To już wiem. Andżu i ja słyszałyśmy szepty. A jednak muszę jeszcze raz postawić to pytanie.
- Widziałaś coś tamtej nocy? - pytam. Bo to ona spędziła z nami noc naszych narodzin, gdy nasze matki leżały w łóżkach, ciągle w szoku po strasznym telegramie, który tego ranka doprowadził je obie do przedwczesnego porodu. Nasze matki leżały w łóżkach, których miały już nigdy nie dzielić z naszymi ojcami. Moja matka, z włosami splątanymi wokół opuchniętej twarzy, płakała i tłukła w poduszkę, aż ta pękła, rozsypując bawełniane wypełnienie, białe jak zgryzota. Guri Ma, milcząca i nieruchoma, wpatrywała się w ciemność, przygniatającą jak te wszystkie obowiązki, których - wiedziała o tym - nikt inny w rodzinie nie byłby w stanie wziąć na siebie.
Aby wygnać myśli z umysłu, pytam niecierpliwie:
- Słyszałaś coś chociaż?
Piszi z żalem potrząsa głową.
- Może Bidhata Purusz nie przychodzi do dziewczynek. - W swojej dobroci pozwala, by reszta słów nie została wypowiedziana, ale ja wystarczająco często słyszałam szepty, żeby dokończyć w myśli: "Do dziewczynek, które przynoszą takiego pecha, że jeszcze przed swym narodzeniem doprowadzają ojców do śmierci".
Andżu krzywi się i wiem, że jak zawsze zagląda w moje myśli rentgenowskimi promieniami swoich gwałtownych, kochających oczu.
- Może Bidhaty Purusza też nie ma - oświadcza i wyszarpuje włosy z rąk Piszi, chociaż ma tylko do połowy zapleciony warkocz. Ignorując łajające okrzyki Piszi, idzie do swojego pokoju i zatrzaskuje drzwi.
Ale ja siedzę bardzo spokojnie, kiedy Piszi palcami wciera mi w skórę głowy olejek z hibiskusu, kiedy rozczesuje splątania długimi pociągnięciami, których kojący rytm znam od zarania pamięci. Słońce ma głęboki, smutny, czerwony kolor. W wieczornym powietrzu czuję lekki dym z płonącego drewna. Mieszkańcy chodnika rozpalają ogień do gotowania. Widziałam ich wiele razy, kiedy Singhdżi, nasz szofer, wiózł nas do szkoły - matka w znoszonym zielonym sari, pochylona nad żarnami do przypraw, córka pilnuje niemowlęcia, żeby nie wpadło do ścieku. Ojca nigdy tam nie ma. Może biega po peronie na stacji Howrah, w czerwonym turbanie, z ramionami węźlastymi od wieloletniego dźwigania kufrów i rulonów pościeli, wykrzykując:
- Kulis czahije, chce pani kulisa, memsaab?
A może i on nie żyje, tak jak mój ojciec.
Zawsze, kiedy o tym myślę, oczy pieką mnie od współczucia. Jeśli przypadkiem w samochodzie nie ma Ramur Ma, kwaśnej jak ocet starej służącej, która wszędzie towarzyszy nam jako przyzwoitka, błagam Singhdżiego, żeby się zatrzymał, bym mogła podać dziewczynce coś słodkiego z mojego pudełka na drugie śniadanie. A on zawsze się zatrzymuje.
Spośród naszych służących - choć nie, tak naprawdę nie uważam go za służącego - Singhdżiego lubię najbardziej. Może dlatego, że mogę mieć do niego zaufanie, że nie wyda mnie przed matkami tak, jak zawsze robi to Ramur Ma. Może dlatego, że jest mężczyzną ciszy, przemawia tylko wtedy, gdy to konieczne - cenię tę cechę w domu pełnym kobiecego paplania. A może z powodu spowijającej go zasłony tajemniczości.
Pewnego ranka, kiedy Andżu i ja miałyśmy po pięć lat, Singhdżi zjawił się u naszej bramy - jak dar boży, zdaniem Piszi - by spytać o pracę dla szofera. Nasz stary kierowca odszedł ostatnio na emeryturę i matki bardzo potrzebowały następnego, ale nie mogły sobie na niego pozwolić. Od śmierci ojców nie przelewało się nam. Singhdżi swoim łamanym bengalskim powiedział Guri Ma, że będzie pracował za tyle, ile ona może mu dać. Matki były trochę podejrzliwe, ale domyśliły się, że jest taki chętny z powodu swojego niefortunnego wyglądu. To prawda, że na pierwszy rzut oka jego twarz jest przerażająca - przypominam sobie ze wstydem, jak zaczęłam krzyczeć i uciekłam, kiedy go zobaczyłam. Przed laty musiał się dostać w straszliwy ogień, bo skóra całej górnej połowy jego twarzy, aż po turban, to naga, pomarszczona różowość starej oparzeliny. Ogień wypalił mu też brwi i na skos wyciągnął powieki, nadając twarzy dziwnie orientalny grymas, kłócący się z gęstymi czarnymi wąsami i brodą.
- Ma szczęście, że w ogóle go najęłyśmy - lubi mawiać moja matka. - Większość ludzi by tego nie zrobiła, bo jego spalone czoło to pewny znak pecha na całe życie. A zresztą, jest taki brzydki.
Nie zgadzam się. Czasem, gdy Singhdżi nie wie, że mu się przyglądam, dostrzegam w jego oczach spojrzenie pełne wspomnień, skupione, a jednocześnie odległe - spojrzenie, jakim mógłby patrzeć wygnany król, kiedy myśli o kraju, z którego odszedł. W takich chwilach jego twarz wcale nie jest brzydka, przypomina raczej górski szczyt, który przetrzymał wielką lodową zamieć. I z jakiegoś powodu czuję, że to my mamy szczęście, iż właśnie do nas postanowił przyjść.
Pewnego dnia słyszałam, jak służący plotkują, że Singhdżi był rolnikiem gdzieś w Pendżabie, a wyruszył w świat po śmierci całej rodziny w epidemii cholery. Tak mnie to zasmuciło, że - chociaż matka surowo mi przykazała, żebym nigdy z nikim ze służby nie rozmawiała o prywatnych sprawach - pobiegłam do samochodu i powiedziałam mu, jak mi przykro z powodu jego straty. Skinął głową w milczeniu. Zza osmalonego muru jego twarzy nie dobiegła żadna inna odpowiedź. Ale kilka dni później powiedział mi, że kiedyś miał dziecko.
Wprawdzie Singhdżi nie podał żadnych szczegółów na temat tego dziecka, lecz ja natychmiast sobie wyobraziłam, że była to mała dziewczynka, w moim wieku. Nie mogłam przestać o niej myśleć. Jak wyglądała? Czy lubiła te same potrawy co my? Jakie zabawki Singhdżi kupował dla niej na wiejskim bazarze? Całymi tygodniami budziłam się z płaczem w środku nocy, bo śniła mi się dziewczynka miotająca się po macie, oszalała z bólu. We śnie miała moją twarz.
Andżu ze zmartwieniem i z rozdrażnieniem mówiła:
- Naprawdę, Suda! - Dzieliłyśmy wspólną sypialnię i to na nią często spadało zadanie pocieszania mnie. - Jak to się dzieje, że wymyślone rzeczy tak cię wyprowadzają z równowagi?
Gdyby była w tej chwili ze mną, powiedziałaby to samo. Bo mam wrażenie, że się cofam, oddalam od zręcznych dłoni Piszi, od solidności rozgrzanych słońcem cegieł pod stopami, że zapadam się w pierwszą noc mojego istnienia, gdzie leżymy z Andżu w zaimprowizowanej kołysce, w domu nie gotowym na nasze przyjęcie, ssąc pocukrowane smoczki, które ktoś włożył nam do ust, żebyśmy były cicho. Andżali i Basuda, chociaż w całym tym zamieszaniu nikt jeszcze nie pomyślał o nadaniu nam imion. Andżali, co oznacza ofiarę, bo dobra kobieta powinna ofiarować swoje życie innym. I Basuda, żebym była cierpliwa, jak bogini ziemi, której imieniem mnie nazwano. Poniżej nas Piszi, ciemny, rozciągnięty na podłodze kształt, zapadła z wyczerpania w sen, z zaschniętą na policzkach solą z własnych łez.
Bidhata Purusz jest wysoki i ma długą, podobną do jedwabnej przędzy brodę, zupełnie jak astrolog, którego moja matka odwiedza co miesiąc, żeby się dowiedzieć, co szykują dla niej planety. Nosi szatę z najdelikatniejszej białej bawełny, z jego palców kapie światło, a gdy ku nam sunie, jego stopy nie dotykają ziemi. Kiedy pochyla się nad naszą kołyską, twarz ma tak oślepiająco świetlistą, że nie umiem rozpoznać jej wyrazu. Pierwszym palcem prawej dłoni kreśli nam znaki na czołach. Czujemy mrowienie, jak wtedy, gdy Piszi wciera nam w skronie balsam tygrysi. Chyba wiem, co napisał dla Andżu: "Będziesz dzielna i bystra, będziesz walczyć z niesprawiedliwością, nie poddasz się. Poślubisz wspaniałego człowieka, przemierzysz świat i urodzisz wielu synów. Będziesz szczęśliwa".
Trudniej sobie wyobrazić, co wypisał dla mnie. Może pisze "piękność", bo chociaż ja sama tak nie myślę, ludzie mówią, że jestem piękna - nawet piękniejsza niż moja matka w pierwszych latach małżeństwa. Może pisze "dobroć", bo chociaż nie jestem tak posłuszna, jak chciałaby moja matka, bardzo się staram być dobra. Jest trzecie słowo, które pisze, którego ostre kąty pieką jak ogień, tak, że zaczynam zawodzić, aż Piszi siada, pocierając oczy. Ale Bidhata Purusz już zniknął, a ona widzi za oknem tylko wir - chmurkę rozsianego pyłu, gasnący blask podobny do świetlików.
Lata później będę się zastanawiać, czy to ostatnie słowo, które wypisał, brzmiało "smutek"?

 


2
ANDŻU
Są w moim życiu takie dni, kiedy wszystkich nienawidzę. Nienawidzę ciotki Nalini za to, że bez przerwy powtarza mnie i Sudzie, jak powinny się zachowywać grzeczne dziewczynki - to znaczy zawsze dokładnie na odwrót niż my w tej chwili. Nienawidzę tych nie kończących się historii, które opowiada o swoim dzieciństwie. Wiem, że nie są prawdziwe - nikt nie mógłby być taki cnotliwy, a już na pewno nie ona. A najgorzej jest, jak wymyśla wierszyki z wplecionym morałem: "Dobre córki to jasne lampy, rozświetlają imię matki te dziewczyny. Złe córki są niby głownie, osmalają sławę swej rodziny".
Nienawidzę jej przyjaciółek, wszystkich tych pozbawionych talii kobiet z włosami zaczesanymi do tyłu w tłusty koczek, które każdego popołudnia gromadzą się w naszym salonie, żeby wypijać litry herbaty, zjadać za dużo słodyczy, popisywać się biżuterią i dziergać swetry w skomplikowane, brzydkie wzory. I plotkować, bo tak naprawdę właśnie po to przyszły.
Nienawidzę Piszi, gdy przywołuje na twarz ten swój cierpliwy uśmiech i siada z tyłu holu w świąteczne dni, nie uczestnicząc, bo wdowy nie powinny. A kiedy jej mówię, że to bzdury, żeby popatrzyła na ciotkę N. albo nawet na moją matkę, ona tylko klepie mnie w policzek i odpowiada:
- To słodko z twojej strony, kochana Andżu, ale jesteś za młoda, żeby zrozumieć takie rzeczy.
Od czasu do czasu nienawidzę nawet matki, bo ona tak bardzo we mnie wierzy. Ciąży mi w piersi jak skała ta jej pewność, że jestem wyjątkowa. Że uczynię z mojego życia coś pięknego i niezwykłego i że będę godną córką znakomitych Chatterjich.
Najbardziej ze wszystkich nienawidzę mojego ojca, kiedy sobie pozwolę na myślenie o nim. Nienawidzę tego, że mógł tak beztrosko wyruszyć w poszukiwaniu przygody, nie poświęcając ani jednej myśli temu, co się stanie z nami wszystkimi. Winię go za cienie zmęczenia pod oczyma matki, za drwiny dzieci szydzących z tego, że nie mam ojca. Nic takiego by się nie działo, gdyby on nie był tak niedbały, żeby dać się zabić.
Ale nigdy Sudy. Nigdy nie mogłabym nienawidzić Sudy. Bo ona jest moją drugą połową. Siostrą mojego serca.
Sudzie mogę powiedzieć wszystko, co czuję, i nic nie muszę tłumaczyć. Popatrzy na mnie tymi wielkimi, spoglądającymi nieruchomo oczyma i uśmiechnie się cieniem uśmiechu, a ja będę pewna, że doskonale mnie rozumie.
Nikt inny na całym świecie tak mnie nie rozumie. Nikt inny na całym świecie nie będzie mnie tak rozumiał.


Bardzo wcześnie coś sobie uświadomiłam. Ludzie zazdrościli Sudzie i mnie.
Z początku myślałam, że to dlatego, że nasza rodzina jest taka stara i szacowna. Ale nie, bo wszyscy przecież wiedzą, że przyszły na nas ciężkie czasy i jedynym źródłem dochodu jest teraz rodzinna księgarnia, którą prowadzi moja matka. Ciotka N. na swój melodramatyczny sposób stale lamentuje, że stanęła na progu nędzy i że to dobrze, że jej drodzy rodzice zmarli, bo w ten sposób oszczędzono im oglądania cierpień córki. Nie może chodzić o to, co posiadamy - Suda i ja nie mamy wiele. Po prostu nie ma pieniędzy, pomimo długich godzin, jakie matka poświęca na sklep, i mimo jej determinacji, aby dać nam wszystko, co powinny mieć latorośle rodu Chatterjich. (To też coś, czego nie rozumiem. Nie znam nikogo, kto byłby inteligentniejszy i zdolniejszy niż moja matka. A jednak wygląda na to, że sklep nigdy nie przynosi dochodu, a ona co tydzień musi na swój uważny, zmarszczony sposób przeglądać nasze domowe wydatki, usiłując ograniczyć koszty).
Ale w końcu to pojęłam. Ludzie nienawidzą tego, że Suda i ja jesteśmy tak szczęśliwe, kiedy jesteśmy razem. Że nie potrzebujemy nikogo innego.
Było tak, odkąd tylko przyszłyśmy na świat. Piszi opowiadała mi, że jeszcze zanim nauczyłam się chodzić, raczkowałam labiryntem korytarzy, szukając Sudy, a kiedy ją wreszcie odnalazłam, obie zanosiłyśmy się niemowlęcym śmiechem. Godzinami zabawiałyśmy się nawzajem, jedna bawiła się palcami i włosami drugiej, a kiedy ciotka N. przychodziła, żeby zabrać Sudę, urządzałyśmy takie sceny, że wycofywała się z gorzkim narzekaniem, że nie wie, po co przechodziła cały ten trud porodu, skoro jest tak, jakby w ogóle nie miała córki.
Przez całe dzieciństwo razem się kąpałyśmy i razem jadłyśmy, często z tego samego talerza, karmiąc się nawzajem ulubionymi daniami: chrupiącymi brązowymi trójkątami parathy, smażonym bakłażanem, słodkimi, gąbczastymi kulkami rasogollah. Naszą ulubioną zabawą było odgrywanie bajek, które opowiedziała nam Piszi. Suda zawsze była księżniczką, a ja księciem, który ją ratował. W nocy leżałyśmy w podwójnym łóżku w moim pokoju, chociaż oficjalnie Suda miała własny pokój obok pokoju swojej matki - ciemne, brzydkie mauzoleum, pełne starych olejnych obrazów i ciężkich, mahoniowych mebli. Szeptałyśmy i chichotałyśmy, aż przychodziła Piszi, grożąc, że nas rozdzieli. A kiedy śniły nam się koszmary, nie szukałyśmy pociechy u matek, tylko wciskałyśmy się na jedno łóżko i tuliłyśmy się do siebie.
Kiedy byłyśmy starsze, zakonnice, które prowadzą naszą klasztorną szkołę, zaczęły się martwić taką bliskością. Mówiły, że to nie jest normalne. To zahamuje nasz rozwój. Przydzieliły nas do osobnych klas, ale jedyny skutek był taki, że ja się dąsałam, a Suda płakała. Na przerwie pędziłam, żeby się z nią spotkać na boisku, czując się, jakby ranek był poduszką, w którą ktoś wciska mi twarz. Kiedy widziałam jej zapuchnięte oczy, wściekłość paliła mi skórę, jakby wysmarowano mnie sproszkowanym chilli, i miałam ochotę kogoś zabić. To wtedy zaczęłyśmy planować, jak uciec. Z początku skarżyłyśmy się na bóle głowy albo żołądka, żeby móc zostać w domu. Kiedy z Piszi to nie skutkowało, w południe wymykałyśmy się poza teren szkoły, razem z dziewczynkami, które szły na obiad do domu, i spędzałyśmy popołudnie gdzieś indziej, gdziekolwiek, byle tylko być razem. Jadłyśmy fistaszki nad jeziorem, spacerowałyśmy po zwierzęcym jarmarku, zachwycając się małymi kurczątkami, jeździłyśmy tramwajem aż do pętli i wracałyśmy akurat na czas, żeby z najbardziej przebiegłym uśmiechem spotkać się z Singhdżim przy bramie naszej szkoły.
O dziwo wierzyłyśmy, że to się nie wyda. Ale oczywiście nasze nauczycielki poskarżyły się i matki zawołały nas do gabinetu - ciemnego pokoju, wypełnionego księgami rachunkowymi z pozaginanymi rogami i przesiąkniętego zapachem pleśni - gdzie wzywano nas tylko wtedy, gdy naprawdę wpadłyśmy w tarapaty. Ciotka N. upierała się, że należy się nam porządne lanie, i nawet matka, która zwykle jest taka roztropna, miała twarz pobladłą od gniewu. Ale kiedy wyjaśniłam wszystko, w jej oczach pojawił się dziwny wyraz smutku. I chociaż nam powiedziała, że nasze nauczycielki mają rację i że wykształcenie jest zbyt ważne, by zniweczyć je w taki sposób, wyciągnęła rękę, żeby dotknąć mojego ramienia, a surowość zniknęła z jej głosu.
Potem podsłuchałam, jak mówi do Piszi, że martwi się o nas. To niebezpieczne kochać kogoś tak głęboko. Wtedy zbyt łatwo człowieka zranić. A Piszi westchnęła i powiedziała:
- Tak, obie o tym wiemy, prawda?
Następnego ranka matka nie poszła do księgarni, a zdarzało się to bardzo rzadko. Zabrała nas do szkoły i pomachawszy nam na pożegnanie, poszła do biura dyrektorki. Nigdy nie rozmawiała z nami o tym, co tam powiedziała, ale od następnego tygodnia znowu chodziłyśmy do tej samej klasy.
Nie stałyśmy się z tego powodu bardziej lubiane w szkole ani - kiedy wieści rozeszły się, jak zawsze się rozchodzą w Kalkucie - wśród sąsiadów.
- Te dziewczyny Chatterjich - mówili ludzie - zawsze się zachowują tak, jakby były za dobre dla naszych córek. A matka Andżu, co ona sobie myśli, że tak je rozpieszcza? Nalini miała rację, dobre lanie nauczyłoby je dobrze zachowywać się i przestrzegać reguł. Zaczekajcie, przekonacie się, że kłopoty z nimi dopiero się zaczynają. Wszyscy wiedzą, co się dzieje z dziewczynami, które tak zadzierają nosa.
Nie rozumieli, że Suda i ja nigdy nie czułyśmy się lepsze od innych ludzi. Po prostu znajdowałyśmy w sobie nawzajem wszystko, czego nam było potrzeba. Jak mawia Piszi:
- Po co przynosić wodę z jeziora, jak się już ma studnię we własnym domu?
Któregoś razu pani z sąsiedztwa powiedziała do mnie:
- Lepiej nie trać czasu z Sudą. Powinnaś się zaprzyjaźnić z dziewczynami z innych ważnych rodzin, zwłaszcza z tymi, które mają starszych braci do wzięcia. Twoja matka mogłaby ci wśród nich znaleźć męża. - Po czym niskim, konfidencjonalnym tonem dodała: - A w ogóle to po co się kręcisz koło dziewczyny, która jest od ciebie o tyle ładniejsza? Nie wiesz, że jak jesteście razem, to ludzie bardziej zwracają uwagę na twoje kościste nogi i aparat na zębach?
Byłam taka zła, że nie potrafiłam się powstrzymać przed powiedzeniem jej, że to nie jej interes. Poza tym nie przejmowałam się, czy banda głupków, którzy nie mieli nic lepszego do roboty, porównywała naszą urodę. Wiedziałam już, że Suda jest piękniejsza. Czy to znaczyło, że powinnam mniej ją kochać?
- Taka jesteś szlachetna, co, panno Zadarty Nos? - odpowiedziała kobieta z sąsiedztwa. - Uważaj! Któregoś dnia zazdrość walnie cię na odlew. - Odeszła wzburzona. Dobrze wiedziałam, że obleci wszystkich dookoła, gadając, na jaką to dzikuskę wyrosła ta dziewczyna Chatterjich, baap re, ale czego innego można się spodziewać, kiedy w domu nie ma mężczyzny.
Ale najgorzej było wczoraj.
Wczoraj cioteczka Sarita, jedna z tłustych herbacianych przyjaciółek ciotki N., szczycąca się swoją szczerością, zobaczyła, jak wchodzimy do domu, trzymając się za ręce. Jej brwi natychmiast zmarszczyły się do góry, w okropną szramę.
- Boże - powiedziała. - Czy wy, dziewczynki, nigdy nic nie robicie osobno? Słowo daję, jesteście jak te bliźnięta, jak to je nazywają? Syjamskie.
Miałam już na końcu języka: "I co z tego?", ale Suda, która jest tą grzeczną, ostrzegawczo ścisnęła moją dłoń. Po czym zaskoczyła mnie słowami:
- Nie wiesz, ciociu? My jesteśmy bliźniaczkami.
Nozdrza cioteczki Sarity zadrżały, jakby była wyczerpanym bawołem.
- Ej, dziewczyno, nie pyskuj mi - powiedziała. - Myślisz, że nie wiem, co i jak? Nie jesteście nawet siostrami stryjecznymi, a co dopiero siostrami. Twój ojciec był tylko dalekim krewnym ojca Andżu, a nie żadnym prawdziwym bratem.
Czy to nie dziwne, ile przyjemności sprawia niektórym ludziom ranienie innych?
Próbowałam dać jakąś ciętą odpowiedź, żeby ją uciszyć, ale nie mogłam wydobyć ani słowa. Gdyby matka tu była, przyszłaby mi na odsiecz z jednym z tych swoich chłodnych, spokojnych stwierdzeń. Kim my jesteśmy, Sarito, by oceniać pokrewieństwo? Czyż w oczach Boga wszyscy nie jesteśmy krewnymi? Ale ona była w księgarni, a słowa "Nie jesteście nawet siostrami stryjecznymi, a co dopiero siostrami" tłukły w mojej głowie jak oszalałe młoty.
Ciotka N. wyglądała, jakby ją ktoś zmusił do rozgryzienia cytryny. Bez przerwy powtarza, o ile lepsze było wszystko w domu jej ojca - służba i dzieci znali swoje miejsce, nawet krowy posłusznie dawały więcej mleka niż bydło u któregokolwiek z sąsiadów - aż można by pomyśleć, że wolałaby w ogóle nie być z nami spowinowacona. Ale nie lubi, żeby ktoś inny przypominał o jej wątłych związkach z Chatterjimi.
Ciocia Sarita ciągnęła triumfalnie:
- Wy dwie nie urodziłyście się nawet w tym samym czasie ani pod tą samą gwiazdą. Mam rację, Nalini?
Przez chwilę ciotka N. zachowywała się tak, jakby nie dosłyszała pytania. W końcu jednak nie zdołała się oprzeć pokusie melodramatyzmu. Wydała westchnienie męczennicy i stwierdziła:
- Masz całkowitą rację, bo chociaż Andżu przyszła na świat w południe, Suda - tu z potępieniem spojrzała na moją kuzynkę - nie urodziła się aż do północy. Co ja z nią miałam za poród! Ból był jak tysiąc dźgających noży. Krzyczałam i krzyczałam, i krew też traciłam. Położna, młoda kobieta, nie taka doświadczona jak te, co były przy porodach mojej matki, była tak przerażona, że powiedziała, żeby może posłać po angielskiego doktora, chociaż każdy wiedział, że oni zawsze rozcinają matkom żołądek i niejedna z nich umarła potem na gorączkę.
Słyszałyśmy to sto razy. Ale Suda, z szeroko otwartymi oczyma, podniosła wzrok i powiedziała, jakby to była całkiem nowa historyjka:
- Ale nie musiał ci tego robić, prawda?
- Nie.
- To dlatego, że Andżu cię uratowała, prawda?
Ciotka N. zerknęła na swoją córkę. Nie lubiła, żeby jej przeszkadzano w środku ekscytującej opowieści, zwłaszcza wtedy, gdy to ona była cierpiącą bohaterką.
- Prawdę mówiąc, myślę, że to był ten amulet na szczęśliwy poród. Byłam na tyle przezorna, żeby go kupić miesiąc wcześniej od wędrownego roja.
- Powiedz, co się dalej stało - przerwała Suda, znowu mnie zaskakując. Zwykle przy matce była taka cicha. - Opowiedz o Guri Ma.
Ciotka N., rozdrażniona, strzeliła językiem, aż pomyślałyśmy, że przestanie mówić. Ale po chwili podjęła na nowo, bo w głębi serca lubi dobre historie tak samo jak my.
- Kiedy twoja ciocia Guri usłyszała, co się dzieje, wyszła z łóżka. Położna jej powtarzała, żeby tego nie robiła, bo także straciła dużo krwi, ale ona nie zwracała na to uwagi. Jakoś przeszła całą drogę przez hol, z Andżu w ramionach, i położyła mi ją na żołądku, twarzą w dół. Andżu leżała tam przez chwilę, ułożona na moim wielkim brzuchu - byłam strasznie gruba, chociaż to był dopiero koniec ósmego miesiąca. Mówię ci - tu ciotka N. wydała kolejne dramatyczne westchnienie - po prostu nigdy później nie odzyskałam figury. W każdym razie Andżu się tam chyba nie podobało, bo ni stąd, ni zowąd wydała głośny krzyk, a ja od razu poczułam taki mocny skurcz, jakby krzyż łamał mi się na dwoje. Następne, co pamiętam, to jak położna podawała mi Sudę, mówiąc: "To jeszcze jedna dziewczynka".
- Widzicie, to dlatego Andżu jest moją bliźniaczką - powiedziała Suda, a mnie się zdawało, że mówi nie tylko do ciotki Sarity, ale i do swojej matki. - Bo ona mnie wezwała na ten świat. - Po czym moja kuzynka, zwykle cicha, zarzuciła mi ramię na szyję i uśmiechnęła się olśniewającym uśmiechem, po którym obu kobietom zabrakło słów.
Sama nie zrobiłabym tego lepiej.


Są i inne powody, dla których nigdy nie mogłabym znienawidzić Sudy. Zrobiłam kiedyś ich listę.
Bo jest najpiękniejszą osobą, jaką znam, zupełnie jak księżniczki z bajek, które opowiada nam Piszi, ze skórą w ciepłym brązie migdałowego mleczka, z miękkimi jak monsunowe chmury włosami opadającymi przez całe plecy i z oczyma łagodniejszymi od wszystkich innych.
Bo kiedy jestem gotowa dać światu kopa za głupotę, ona umie położyć mi dłoń na ramieniu i to jest jak łyk czystej, zimnej wody w upalny dzień.
Bo wierzy w magię, demony i bogów, i spadające gwiazdy, przy których można pomyśleć życzenie, tak jak ja nigdy nie umiałabym wierzyć.
Bo najlepiej opowiada baśnie, nawet lepiej niż Piszi. Umie podjąć stare podania i odnowić je, wplatając nas do opowieści. Nas, Andżu i Sudę, do samego środka, między królowe demonów i książąt wróżek, i gadające bestie.
Bo to ja wezwałam ją na ten świat, więc muszę zrobić wszystko, co zdołam, żeby zadbać o jej szczęście.