Smażone zielone pomidory

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Jest to opowieść o zwykłych ludziach, pełna humoru, wzruszeń i dramatyzmu.
Kiedy siwowłosa Cleowa Threadgoode opowiada historię swego życia Evelyn Couch, kobiecie w wieku średnim, przenosi się myślami do Alabamy lat trzydziestych. We wspomnieniach wraca kawiarnia Whistle Stop, która ma dla swych gości dobrą pieczeń, mocną kawę, namiętności, uczucia, śmiech, a nawet zbrodnię...
Ta sfilmowana powieść ciągle cieszy się ogromną popularnością.

Rok wydania: 1997
Stron: 368
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Aldona Biała

Fragment tekstu:

 "Może i siedzę tu, w domu spokojnej starości Rose Terrace, ale myślami jestem w kawiarni Whistle Stop, przed talerzem smażonych zielonych pomidorów".

Cleowa Threadgoodeczerwiec 1986
Dla Tommy Thompson

 


PODZIĘKOWANIA

Chciałabym podziękować następującym osobom, których słowa zachęty i pomoc były dla mnie nieocenione przy pisaniu tej książki: przede wszystkim chcę podziękować mojej agentce, Wendy Weil, która nigdy nie straciła wiary we mnie; mojemu wydawcy, Samowi Vaughanowi, za troskę i zainteresowanie, jakimi mnie obdarzał, i który ciągle mnie rozśmieszał - nawet przy przeróbkach, i Marcie Levin, mojej pierwszej przyjaciółce w Random House. Dziękuję Glorii Safier, Liz Hock, Margaret Cafarelli, Anne Howard Baily, Julie Florence, Jamesowi "Daddy'emu" Hatcherowi, doktorowi Johnowi Nixonowi, Gerry'emu Hannah, Jay Sawyer i Frankowi Selfowi. Dziękuję DeThomas/Bobo & Associates za trwanie przy mnie w ciężkich chwilach. Dziękuję Barnaby i Mary Conrad oraz Konferencji Literatów w Santa Barbara, Jo Roy i Bibliotece Publicznej w Birmingham, Jeffowi Norellowi, Birmingham Southern College, Ann Harvey i Johnowi Loque oraz Wydawnictwu Oxmoor. Wyrazy wdzięczności dla mojej maszynistki i prawej ręki, Lisy McDonald i dla jej córki, Jessaiah za to, że siedziała cichutko i oglądała Ulicę Sezamkową, podczas gdy jej matka i ja pracowałyśmy. No i najserdeczniejsze podziękowania dla wszystkich uroczych mieszkańców Alabamy, żyjących teraz i w przeszłości. Moje Serce. Mój Dom.

 

 

"TYGODNIK DOT WEEMS"
(TYGODNIOWY BIULETYN WHISTLE STOP W ALABAMIE)

12 czerwca 1929

Otwarcie kawiarni

W zeszłym tygodniu, tuż obok mojej poczty, została otwarta The Whistle Stop Cafe. Jej właścicielki, Idgie Threadgoode i Ruth Jamison, twierdzą, że jak dotąd interesy idą dobrze. Idgie mówi, że nie gotuje dla ludzi, którzy znają ją z tego, że nie martwi się specjalnie ewentualnym zatruciem. Gotowaniem zajmują się dwie czarnoskóre kobiety, Sipsey i Onzell, a pieczeń wieprzową przyrządza Duży George, który jest mężem Onzell.
Tych, którzy tam jeszcze nie byli, Idgie informuje, że śniadanie podaje się od 5.30 do 7.00 i można na nie dostać jajka, kaszę, biszkopty, bekon, kiełbaski, szynkę z sosem i kawę - wszystko za 25 centów.
Na lunch i kolację można zamówić: smażonego kurczaka, kotlety wieprzowe z sosem, zębacza, kurczaka z kluskami lub porcję pieczeni, trzy rodzaje warzyw do wyboru, biszkopty lub chleb z mąki kukurydzianej, coś do picia i deser - za 35 centów.
Idgie mówi, że z warzyw mają: kukurydzę ze śmietanką, smażone zielone pomidory, smażony piżmian, kapustę lub rzepę, groszek, kandyzowane słodkie ziemniaki lub fasolkę szparagową.
I placek na deser.
Moja druga połowa, Wilbur, i ja jedliśmy tam wczoraj i wszystko było tak pyszne, że Wilbur powiedział, że może już nigdy nie będzie stołować się w domu. Ha. Ha. Chciałabym, żeby to była prawda. Całymi dniami gotuję dla tego wieloryba i ciągle nie mogę go nakarmić do syta.
A przy okazji, Idgie mówi, że jedna z jej kur zniosła jajko z dziesięciodolarowym banknotem w środku.

…Dot Weems…

 

 

DOM SPOKOJNEJ STAROŚCIROSE TERRACE
OLD MONTGOMERY HIGHWAYBIRMINGHAM, ALABAMA

15 grudnia 1985


Evelyn Couch przyjechała do Rose Terrace ze swym mężem, Edem, by odwiedzić jego matkę zwaną Dużą Mamą, która zamieszkała tam niedawno i dosyć niechętnie. Evelyn wymknęła się im i schroniła w znajdującym się na tyłach budynku saloniku dla gości, by tam w ciszy i spokoju rozkoszować się smakiem batonika, który ze sobą przyniosła. Kiedy tylko usiadła, siedząca obok niej staruszka zaczęła trajkotać:
- Można mnie spytać, w którym roku ktoś wziął ślub… za kogo wyszedł… albo jak była ubrana matka panny młodej - i w dziewięciu przypadkach na dziesięć potrafię powiedzieć, ale za Boga nie mogę sobie przypomnieć, kiedy się tak zestarzałam. Starość po prostu spadła na  mnie jak grom z jasnego nieba. Pierwszy raz ją zauważyłam w czerwcu tego roku, kiedy leżałam w szpitalu na woreczek żółciowy, który pewnie trzymają do tej pory, a może zresztą już wyrzucili… kto to wie. Taka ciężkawa pielęgniarka właśnie mi zrobiła jedną z tych lewatyw, które tam tak lubią, kiedy spostrzegłam, że mam coś na ręce. Była to biała tasiemka z napisem: "Pani Cleowa Threadgoode… 86 lat". Patrzcie no!
Kiedy wróciłam do domu, powiedziałam swojej przyjaciółce, pani Otis, że jedyne, co nam pozostało, to usiąść i czekać, aż wykitujemy… Ona na to, że woli określenie "przejść na drugą stronę".
Biedactwo, nie miałam serca jej mówić, że jak go zwał, tak go zwał, a i tak wszyscy wykitujemy…
To zabawne. Kiedy jesteś dzieckiem, myślisz, że nigdy nie umrzesz, ale kiedy tylko stuknie ci dwudziestka, czas zaczyna pędzić jak ekspres do Memphis. Tak sobie myślę, że życie dopadnie każdego. A już na pewno było tak u mnie. Jednego dnia byłam małą dziewczynką, a już następnego - dojrzałą kobietą z biustem i włosami na intymnych częściach ciała. Brakowało mi dzieciństwa. A zresztą, nigdy nie byłam zbyt bystra w szkole i tak w ogóle…
Pani Otis i ja jesteśmy z Whistle Stop, małego miasteczka leżącego jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, koło stacji rozrządowych… Przez ubiegłe trzydzieści lat, czy coś koło tego, mieszkała jedną ulicę ode mnie, a kiedy umarł jej mąż, jej syn i synowa uparli się, żeby zamieszkała w domu spokojnej starości, i poprosili mnie, żebym tu z nią przyjechała. Powiedziałam, że zostanę z nią przez jakiś czas - ona jeszcze nie wie, ale wracam do domu, jak tylko się tu zagospodaruje.
Nie jest tu tak źle. Któregoś dnia dali nam wszystkim świąteczne kostiumy. Na moim były malutkie, błyszczące bombki choinkowe, a na tym, który miała pani Otis - twarz świętego Mikołaja. Ale szkoda mi było, że musiałam zostawić swoją kotkę. Nie pozwalają tutaj trzymać zwierząt, więc tęsknię za nią. Całe życie miałam jednego, dwa kotki. Oddałam ją takiej dziewczynce z sąsiedztwa, która podlewa mi geranium. Na ganku mam cztery cementowe donice całe aż zarośnięte geranium.
Moja przyjaciółka, pani Otis, ma dopiero siedemdziesiąt osiem lat i jest naprawdę urocza, ale strasznie nerwowa. Przy łóżku trzymałam w słoiku swoje kamienie żółciowe, a ona kazała mi je schować. Powiedziała, że ją przygnębiają. Pani Otis to takie maleństwo, ale ja, jak widać, jestem kawał baby. Duże kości i w ogóle.
Nigdy nie prowadziłam samochodu… Przez większość życia zostawałam w tyle. Zawsze trzymałam się blisko domu. Musiałam czekać, aż ktoś przyjdzie i mnie zabierze do sklepu, do lekarza czy do kościoła. Wiele lat temu do Birmingham można było dojechać trolejbusem, ale nie jeżdżą już od dawna. Gdybym mogła się cofnąć w czasie, to zmieniłabym w swoim życiu tylko tyle, że zrobiłabym prawo jazdy.
Wiesz, to dziwne, za czym się tęskni poza domem. Na przykład brakuje mi zapachu porannej kawy… i smażonego bekonu. Tego, co tu gotują, nie da się wąchać. Na dodatek nie można dostać nic smażonego. Wszystko tu gotują i to bez szczypty soli! Nie dałabym złamanego grosza za gotowane potrawy, a ty?
Staruszka nie czekała na odpowiedź.
- Ja tam lubiłam po południu zjeść sobie krakersy z maślanką albo maślankę z chlebem kukurydzianym. Rozgniatałam to wszystko w szklance i jadłam łyżką, ale przy ludziach nie można jeść tak jak w domu, prawda…? I brakuje mi drewna.
Mój dom to tylko stary domek kolejarski z salonem, sypialnią i kuchnią. Ale jest drewniany, a ściany w środku są z sosnowych desek. Dokładnie tak jak lubię. Nie cierpię gipsowych ścian. Są takie… och, nie wiem, jakieś takie zimne i nieprzyjemne.
Przywiozłam z domu obraz dziewczyny na huśtawce, z zamkiem i takimi ładnymi niebieskimi banieczkami w tle, i chciałam go tu powiesić, ale pielęgniarka powiedziała, że dziewczyna jest naga do pasa i że to nieprzyzwoite. Wiesz, mam ten obraz od pięćdziesięciu lat i nawet nie wiedziałam, że ona jest goła. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to nie wydaje mi się, by tutejsi mężczyźni mieli na tyle dobry wzrok, by dojrzeć, że ona ma gołe piersi. No, ale to dom metodystów, więc musiałam ją schować do szafy razem z kamieniami żółciowymi.
Cieszę się, że wrócę do domu… Oczywiście jest tam straszny bajzel. Przez pewien czas nie mogłam zamiatać. Kiedyś rzuciłam szczotką w jakieś stare, skrzeczące sójki, które się biły i, wyobraź sobie, że szczotka utknęła na drzewie. Kiedy wrócę, muszę znaleźć kogoś, kto mi ją zdejmie.
W każdym razie tamtej nocy, kiedy syn pani Otis zabrał nas do domu ze świątecznej herbatki w kościele, zawiózł nas do torów kolejowych, tam, gdzie kiedyś była kawiarnia, a potem na Pierwszą Ulicę, koło starego domu Threadgoode'ów. Oczywiście prawie cały dom jest teraz pozabijany deskami i już się wali, ale kiedy jechaliśmy ulicą, światło reflektorów padło na okna w taki sposób, że przez minutkę dom wyglądał tak jak kiedyś, jakieś siedemdziesiąt lat temu, cały rozświetlony, pełen śmiechu i wrzawy. Prawie słyszałam ten śmiech i jak Essie Rue w saloniku bębni w pianino Buffalo Gal, Won't You Come Out Tonight albo The Big Rock Candy Mountain, i prawie widziałam, jak Idgie Threadgoode siedzi na wiśni, wyjąc jak pies za każdym razem, kiedy Essie Rue zaczyna śpiewać. Zawsze mówiła, że Essie Rue tak samo umie śpiewać, jak krowy tańczyć. Pewnie to przez tę przejażdżkę koło domu i tęsknotę wszystko zaczęło mi się przypominać…
Pamiętam wszystko, zupełnie jakby to było wczoraj, ale w końcu nie ma takiej rzeczy dotyczącej rodziny Threadgoode'ów, której bym nie pamiętała. Dobry Boże, powinnam mieszkać koło nich od dnia, kiedy się urodziłam, i wyjść za jednego z ich chłopców.
Dzieciaków było dziewięcioro, a trzy dziewczynki, Essie Rue i bliźniaczki, były mniej więcej w moim wieku, więc ciągle tam przesiadywałam, bawiłam się z nimi i chodziłam na całonocne przyjęcia. Moja matka umarła na suchoty, kiedy miałam cztery lata, a kiedy mój tatuś umarł w Nashville, zostałam u nich na dobre. Można by powiedzieć, że któreś z całonocnych przyjęć nigdy się nie skończyło…

 

 

"TYGODNIK DOT WEEMS"
(TYGODNIOWY BIULETYN WHISTLE STOP, ALABAMA)

8 października 1929

Meteoryt spada na dom w Whistle Stop

Pani Biddie Louise Otis, mieszkająca na Pierwszej Ulicy numer 401, donosi, że w czwartek w nocy przez dach do jej domu wpadł kilogramowy meteoryt, który co prawda w nią nie trafił, ale roztrzaskał radio, którego właśnie słuchała. Powiedziała, że siedziała na kanapce, bo fotel zajęty był przez psa, i właśnie nastawiła radio na Godzinę Fermentu Fleischmanna, kiedy to się stało. Powiedziała, że w dachu ma teraz metrową dziurę, a jej radio jest przełamane na pół.
Bertha i Harold Vick obchodzili rocznicę ślubu - na trawniku przed domem, by wszyscy sąsiedzi widzieli. Gratulacje również dla pana Earla Adcocka seniora, dyrektora Kolei Żelaznej L & N, który z zarządzenia numer 37 właśnie został nazwany Wielkim Rządcą Benevolent and Protective Order of the Elks*, którego członkiem jest moja druga połowa.
A przy okazji, Idgie mówi, że jeżeli chcecie sobie coś upiec, wyślijcie to do kawiarni, a Duży George już wszystkim się zajmie. Kurczaki za 10 centów i wieprze wielkością stosowne do waszego rozmiaru.

…Dot Weems…

 

 

DOM SPOKOJNEJ STAROŚCIROSE TERRACE
OLD MONTGOMERY HIGHWAYBIRMINGHAM, ALABAMA

15 grudnia 1985


Godzinę później pani Threadgoode wciąż mówiła. Evelyn Couch zjadła trzy Milky Way i zabrała się do rozwijania drugiego Butterfinger, zastanawiając się, czy ta staruszka obok niej kiedykolwiek się zamknie.
- Wiesz, to straszna szkoda, że dom Threadgoode'ów tak podupadł. Tyle się tam wydarzyło, urodziło się tyle dzieci, przeżyliśmy tyle szczęśliwych chwil. To był duży, piętrowy, biały drewniany dom z dużym gankiem, który biegł wzdłuż całego frontu… a we wszystkich sypialniach były tapety w różyczki, które wyglądały tak ślicznie, kiedy wieczorem zapalało się lampy.
Tory kolejowe szły przez podwórko na tyłach, które w letnie wieczory było pełne świetlików i przesycone zapachem kapryfolium rosnącego dziko między szynami. Tatuś zasadził tam figowce i jabłonki i wybudował dla mamy prześliczną białą altankę oplecioną winoroślą i wistarią… no i wszędzie rosły maleńkie różowe różyczki. Och, żałuj, że tego nie widziałaś.
Mama i tata Threadgoode'owie wychowywali mnie jakbym była ich prawdziwą córką. Lubiłam ich wszystkich, a zwłaszcza Buddy'ego. Wyszłam jednak za Cleo, jego starszego brata, kręgarza i, wyobraź sobie, później się okazało, że mam kłopoty z plecami, więc świetnie się złożyło.
Tak więc przez całe życie przestawałam z Idgie i Threadgoode'ami. I, słowo daję, było to o wiele lepsze od kina… słowo daję. Zawsze byłam taka przylepna. Możesz mi wierzyć albo nie, ale nie byłam zbyt rozmowna, dopóki nie stuknęła mi pięćdziesiątka - no, a wtedy jak zaczęłam gadać, to nie mogę przestać do tej pory. Kiedyś Cleo powiedział mi: "Ninny" - mam na imię Virginia, ale wołali na mnie Ninny - więc mówi: "Ninny, ciągle tylko słyszę Idgie to, Idgie tamto. Nie masz nic lepszego do roboty, tylko cały czas przesiadywać w tej kawiarni?"
Myślałam i myślałam, i w końcu mówię: "Nie, nie mam…" - nie, żeby w jakiś sposób zmniejszać wartość Cleo, ale taka była prawda.
W lutym minęło trzydzieści jeden lat, jak pochowałam Cleo, i od tamtej pory często się zastanawiam, czy mówiąc to, zraniłam jego uczucia, ale nie wydaje mi się, bo przecież kochał Idgie tak samo jak cała nasza reszta i nieraz nieźle się uśmiał z tego, co wyczyniała. Była jego ulubioną siostrzyczką, a do tego prawdziwą zgrywuską. Ona i Ruth były właścicielkami Whistle Stop Cafe.
Idgie zawsze wyczyniała rozmaite zwariowane rzeczy - ot tak, dla śmiechu. Kiedyś w kościele baptystów położyła na tacę parę chipsów. Niezły był z niej numerek, ale nie mieści mi się w głowie, jak ktoś mógł uwierzyć, że to ona zabiła tamtego faceta.
Evelyn po raz pierwszy przerwała jedzenie i zerknęła na tę miło wyglądającą staruszkę w wypłowiałej sukience w niebieskie kwiaty i ze srebrzystymi włosami ułożonymi w fale, która nawet się nie zająknęła:
- Niektórzy uważali, że wszystko się zaczęło tego dnia, kiedy poznała Ruth, ale ja myślę, że zaczęło się od tamtego niedzielnego obiadu, pierwszego kwietnia 1919 roku - w tym samym roku, kiedy Leona wyszła za Johna Justice'a. Pamiętam, że był pierwszy kwietnia, bo tamtego dnia Idgie przyszła do stołu i pokazała wszystkim białe pudełeczko z ludzkim palcem w środku na kawałku waty. Twierdziła, że znalazła je na podwórku. Okazało się jednak, że to jej własny palec, który wsadziła przez dziurę w dnie pudełka. PRIMA APRILIS!!!
Wszyscy oprócz Leony uważali, że to śmieszne. Była najstarszą i najładniejszą z sióstr i tata Threadgoode strasznie ją rozpieszczał… zresztą jak wszyscy.
Idgie miała z dziesięć, jedenaście lat, kiedy włożyła nowiuteńką białą sukienkę z organdyny, w której wyglądała naprawdę ślicznie. Bawiliśmy się świetnie i właśnie piliśmy sok z czarnej porzeczki, kiedy nagle, ni z tego, ni z owego, Idgie wstała i obwieściła głośno: "Dopóki żyję, już nigdy więcej nie włożę sukienki!" I, kochana, powiedziawszy to, pomaszerowała na górę i przebrała się w stare spodnie Buddy'ego i koszulę. Dotąd nie mam pojęcia, co w nią wstąpiło. Nikt nie mógł tego zrozumieć. Ale Leona, która wiedziała, że Idgie nigdy nie rzuca słów na wiatr, zaczęła jęczeć. "Och, tatusiu - mówi - Idgie zniszczy mi cały ślub. Wiem, że tak będzie!" A tatuś na to: "Ależ, dzieciątko moje, to nieprawda. Będziesz najpiękniejszą panną młodą w całej Alabamie". Tatuś miał takie wspaniałe, sumiaste wąsy… Potem spojrzał na nas i spytał: "Prawda, dzieciaki?", a my wtrąciliśmy swoje trzy grosze, żeby się uspokoiła i wreszcie zamknęła. Znaczy się wszyscy, poza Buddym, który siedział i nic, tylko się śmiał. Idgie była jego ulubienicą, więc uważał, że wszystko było w porządku. W każdym razie Leona dokończyła swój sok i kiedy już myśleliśmy, że się uspokoiła, zaczęła się drzeć tak głośno, że Sipsey, Murzynka, coś upuściła w kuchni. "Och, tatusiu!" - krzyknęła Leona. "Co się stanie, jeżeli któreś z nas umrze?"
…To dopiero myśl, co?
Wszyscy spojrzeliśmy na mamę, która tylko odłożyła widelec na stół. "Słuchajcie dzieci, jestem pewna, że wasza siostra zrobi ten jeden mały wyjątek i włoży odpowiednią sukienkę, kiedy, i w ogóle jeżeli, nadejdzie czas. W końcu jest uparta, ale nie nierozsądna".
Potem, parę tygodni później, usłyszałam, jak mama powiedziała Idzie Simms, krawcowej, która szyła suknię ślubną dla Leony, że będzie jej potrzebny zielony, aksamitny garnitur z muszką dla Idgie. Ida spojrzała jakoś dziwnie na mamę i spytała: "Garnitur…?" A mama na to: "Och, wiem, Ida, wiem. Zrobiłam, co mogłam, żeby ją namówić na coś bardziej odpowiedniego na ślub, ale to dziecko ma własny pomyślunek".
I rzeczywiście tak było, chociaż Idgie była jeszcze taka mała. Tak sobie myślę, że chciała być taka jak Buddy… Och, to dopiero były rozrabiaki! - Staruszka się zaśmiała.
Kiedyś mieli takiego szopa-pracza, którego nazwali Herbatnik. Całymi godzinami mogli patrzeć, jak usiłuje wyprać krakersa. Stawiali na podwórku małą patelnię z wodą, potem dawali mu krakersa, a on prał krakersa za krakersem i za każdym razem się dziwił, że herbatnik znika. Patrzył wtedy na swoje maleńkie łapki i był taki zdziwiony. Nie mógł zrozumieć, co się dzieje z krakersem. Większą część życia spędził na praniu krakersów. Prał też ciasteczka, ale to już nie było takie śmieszne… kiedyś uprał nawet wafelek od loda…
Och, lepiej przestanę rozmyślać o tym szopie, bo jeszcze sobie pomyślą, że jestem taka stuknięta jak pani Philbeam z drugiego końca korytarza. Boże dopomóż, wydaje się jej, że jest na "Statku Miłości" płynącym na Alaskę. Wielu nieszczęśników przebywających tu nie wie, kim jest.
Mąż Evelyn, Ed, podszedł do drzwi saloniku i kiwnął na nią ręką. Evelyn zmięła opakowania po batonikach, wsadziła je do torebki i wstała.
-  Przepraszam, to mój mąż. Chyba będziemy już się zbierać.
Pani Threadgoode ze zdziwieniem podniosła wzrok i powiedziała:
- Och? Musicie?
- Tak, chyba tak. On już jest gotowy do wyjścia.
- Miło mi się z tobą rozmawiało… Jak masz na imię, kochana?
- Evelyn.
- No, to wracaj szybko i przyjdź do mnie, słyszysz? Dobrze mi się z tobą rozmawiało… Pa, pa! - zawołała za Evelyn i zaczęła wypatrywać następnego gościa.

 


"TYGODNIK DOT WEEMS"
(TYGODNIOWY BIULETYN WHISTLE STOP W ALABAMIE)

15 października 1929

Właściciel meteorytu kwestionowany

Pani Vesta Adcock i jej syn, Earl junior, twierdzą, że to oni są prawowitymi właścicielami meteorytu. Pani Adcock mówi, że dom, w który uderzył meteoryt, państwo Otis od niej wynajęli, więc to jej dom i jej meteoryt.
Pytaliśmy o zdanie panią Biddie Louise Otis, która stwierdziła, że meteoryt należy do niej, gdyż uderzył w jej radio. Jej mąż, Roy, który jest hamulcowym na Southern Railroad, pracował wtedy na nocną zmianę i nie było go w domu, lecz powiedział, że nie ma w tym wydarzeniu nic niezwykłego, jako że w 1833 roku w ciągu jednej nocy na ziemię spadło dziesięć tysięcy meteorytów i nikt nie robił wokół tego tyle zamieszania. Biddie mówi, że chce go sobie zatrzymać jako pamiątkę.
A przy okazji, czy to tylko moja wyobraźnia, czy rzeczywiście czasy są coraz cięższe? Moja druga połowa mówi, że w zeszłym tygodniu w kawiarni pojawiło się czterech nowych włóczęgów w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.

…Dot Weems…

 


DAVENPORT, IOWA
OBOZOWISKO WŁÓCZĘGÓW

15 października 1929


Pięciu mężczyzn siedziało skulonych wokół małego ogniska, które rzucało pomarańczowe i czarne cienie na ich twarze, gdy pili cienką kawę z blaszanych puszek: byli to Jim Smokey Phillips, Elmo Inky Williams, BoWeevil Jake, Crackshot Sackett i Chattanooga Red Barker - pięciu z około dwustu tysięcy mężczyzn i chłopców wędrujących tego roku po kraju w poszukiwaniu pracy.
Smokey Phillips podniósł wzrok, lecz nic nie powiedział, a reszta zrobiła to samo. Byli tej nocy zmęczeni i znużeni, gdyż chłód nocnego powietrza oznaczał początek kolejnej surowej, bezlitosnej zimy, a Smokey wiedział, że wkrótce razem z wielkimi kluczami dzikich gęsi będzie musiał ruszyć na południe - tak jak to czynił już od tylu lat.
Urodził się w mroźny poranek w Smoky Mountains w Tennessee. Jego tata, człowiek o guzowatych kolanach, bimbrownik w drugim pokoleniu, który zakochał się we własnym produkcie, popełnił fatalny błąd, poślubiając "dobrą kobietę", prostą wiejską dziewczynę, której życie kręciło się wokół kościoła baptystów Free Willa w Pine Grove. Większość swego dzieciństwa Smokey spędził, przesiadując godzinami ze swą siostrą, Bernice, na drewnianych ławach, śpiewając całymi dniami i myjąc stopy. Na mszy jego matka była jedną z tych kobiet, które niekiedy nagle wstają i zaczynają gadać od rzeczy, w nieznanym języku. W końcu, gdy Duch zaczął ją coraz bardziej przepełniać, coraz bardziej wyciekał z ojca, który wreszcie w ogóle przestał chodzić do kościoła. "Wierzę w Boga - powiedział dzieciom - ale myślę, że nie trzeba zwariować, żeby to udowodnić".
Pewnej wiosny, kiedy Smokey miał osiem lat, sprawy jeszcze bardziej się pogorszyły. Matka mu oznajmiła, że Pan jakoby jej powiedział, że jej mąż jest zły i opętany przez diabła, więc doniosła na niego do urzędu skarbowego.
Smokey pamiętał dzień, kiedy przyprowadzili jego tatę z destylarni, trzymając pistolet przytknięty do pleców. Kiedy mijał żonę, spojrzał na nią, oniemiały, i powiedział: "Kobieto, czy ty wiesz, co zrobiłaś? Odjęłaś sobie chleb od ust".
Wtedy Smokey widział go po raz ostatni.
Kiedy ojca zabrano, matka już doszczętnie sfiksowała i zaczęła się zadawać z leśną bandą zaklinaczy węży pod przewodnictwem Holy Roller. Pewnej nocy, po godzinie skandowania i czytania Biblii, czerwonolicy kaznodzieja z rozwichrzonymi włosami doprowadził swą bosonogą kongregację do szału. Wszyscy jęli skandować i tupać nogami, gdy nagle kaznodzieja sięgnął do worka na kartofle, wyciągnął dwa ogromne grzechotniki i zaczął nimi wymachiwać w powietrzu. Zatracił się w Duchu.
Smokey zamarł na swym miejscu i ścisnął siostrę za rękę. Kaznodzieja tańczył wokół, wzywając wiernych do tego, by wzięli węża i oczyścili swe dusze w wierze Abrahama, gdy ni z tego, ni z owego podbiegła do niego matka Smokeya, wyrwała jednego z węży i spojrzała mu prosto w oczy. Zaczęła coś bełkotać w nieznanym języku, cały czas wpatrując się w żółte ślepia węża. Wszyscy w pomieszczeniu zaczęli się kiwać i jęczeć. Kiedy ruszyła z wężem po sali, ludzie zaczęli padać w drgawkach na podłogę, krzyczeć i turlać się pod ławkami, tam i z powrotem po nawach. Wszyscy szaleli, a ona mamrotała: "HOSSA… HELAMNA... HESSAMIA…"
Zanim się zorientował, co się dzieje, jego siostrzyczka, Bernice, wyszarpnęła się mu, podbiegła do matki i zaczęła ją ciągnąć za rąbek sukienki, wołając: "Mamo, przestań…!"
Wciąż pogrążona w transie, matka na ułamek sekundy spojrzała szeroko rozwartymi oczami na swe dziecko i w tej sekundzie grzechotnik wystrzelił do przodu i uderzył kobietę zębami w policzek. Oszołomiona, z powrotem spojrzała na węża, a on uderzył znowu, tym razem szybko i mocno, kłami wpijając się w żyłę szyjną. Grzmotnęła rozwścieczonym wężem o podłogę, a on z oburzeniem poczołgał się wzdłuż nawy. Matka ze zdziwioną miną rozejrzała się po sali, w której teraz zapadła grobowa cisza, oczy jej się zaszkliły i powoli osunęła się na podłogę. Umarła w niespełna minutę.
W tej chwili wujek Smokeya wziął go na ręce i ruszył w stronę drzwi. Bernice zamieszkała u sąsiadów, a Smokey został w domu wujka. Potem, kiedy skończył trzynaście lat, ruszył wzdłuż torów kolejowych, gdzie go oczy poniosą, i nigdy już nie wrócił.
Jedyną rzeczą, jaką ze sobą zabrał, było zdjęcie siostry. Wyjmował je co jakiś czas. Na wyblakłej fotografii oboje mieli uróżowane usta i policzki: pucołowata dziewuszka z grzywką, różową wstążką opasującą główkę i krótkim sznurkiem pereł na szyi i on za nią, z brązowymi włosami luźno opadającymi w dół, policzkiem mocno przytulony do niej. Często się zastanawiał, jak się miewa Bernice, i planował, że jak tylko stanie na nogach, zajrzy do niej.
Kiedy miał jakieś dwadzieścia lat, zgubił to zdjęcie, gdy kolejowy detektyw-łobuz wykopał go z pociągu towarowego do zimnej, żółtej rzeki gdzieś w Georgii. Teraz więc prawie o niej nie myślał. Wyjątkiem było, gdy niekiedy przejeżdżał nocą pociągiem przez Smoky Mountains, w drodze do jakiegoś innego miejsca…
Tamtego ranka Smokey Phillips jechał towarowo-pasażerskim pociągiem z Georgii na Florydę. Od dwóch dni nic nie miał w ustach, lecz przypomniało mu się, że znajomy, Elmo Williams, powiedział mu, że tuż pod Birmingham dwie kobiety prowadzą lokal, gdzie zawsze można dostać coś na ząb. Po drodze parę razy widział nazwę tej kawiarni wypisaną na ścianach wagonów towarowych, więc kiedy zobaczył tablicę WHISTLE STOP, ALABAMA, wyskoczył z pociągu.
Kawiarnię znalazł tuż za torami - tak jak mu wytłumaczył Elmo. Był to mały, zielony budynek z zielono-białą markizą pod znakiem Coca-Coli, z napisem WHISTLE STOP CAFE. Zaszedł od tyłu i zapukał do siatkowych drzwi. W środku mała, czarna kobieta smażyła kurczaka i kroiła zielone pomidory. Spojrzała na niego i zawołała:
- Panienko Idgie!
Wkrótce potem do drzwi podeszła ładna, wysoka, piegowata blondynka o kręconych włosach, w czystym, białym podkoszulku i męskich spodniach. Mogła mieć nieco ponad dwadzieścia lat.
Smokey zdjął kapelusz.
- Przepraszam, psze pani, może ma pani na zbyciu jakąś robotę. Ostatnio mi się nie wiedzie.
Idgie popatrzyła na przybysza w znoszonej, brudnej kurtce, wystrzępionej brązowej koszuli i spękanych skórzanych butach bez sznurowadeł i zrozumiała, że mężczyzna ów nie kłamie.
Otworzyła drzwi i powiedziała:
- Wejdź, bracie. Chyba coś się dla ciebie znajdzie.
Spytała go, jak się nazywa.
- Smokey, psze pani.
Zwróciła się do kobiety za ladą. Smokey od miesięcy nie widział zadbanych i czystych kobiet, a ta była najładniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Miała na sobie sukienkę w kropki z organdyny, a jej kasztanowate włosy były ściągnięte do tyłu i związane czerwoną wstążką.
- Ruth, to jest Smokey. Będzie u nas trochę pracować.
Ruth spojrzała na niego i się uśmiechnęła.
- Doskonale. Miło mi cię poznać.
Idgie wskazała na męską toaletę i zaproponowała:
- Może byś tam poszedł i się odświeżył, a potem coś przekąsisz.
- Tak, psze pani.
Łazienka była duża; z sufitu zwisała żarówka. Kiedy ją zapalił, zobaczył w kącie dużą, pionowo stojącą wannę na szponiastych łapach i z czarnym, gumowym korkiem na łańcuszku. Na umywalce, już przygotowana, leżała maszynka i mydło do golenia oraz pędzel. Kiedy przejrzał się w lustrze, zrobiło mu się wstyd, że go widziały takiego brudnego, ale już od dłuższego czasu nie używał mydła. Wziął do ręki dużą kostkę mydła Oxydol i jął zeskrobywać z twarzy i rąk brud i pył węglowy. Od dwudziestu czterech godzin nie miał w ustach kropli wody, a ręce tak mu się trzęsły, że nie mógł się porządnie ogolić, ale zrobił, co mógł. Kiedy już ochlapał się płynem do golenia Old Spice i uczesał grzebieniem Acego, który znalazł na półce nad umywalką, wrócił na salę.
Idgie i Ruth nakryły dla niego do stołu. Zasiadł przed talerzem smażonego kurczaka, groszku, rzepy, smażonych zielonych pomidorów, chlebem z mąki kukurydzianej i mrożoną herbatą. Uniósł widelec i spróbował coś na niego nabrać. Ręce wciąż mu się trzęsły, więc nie mógł donieść jedzenia do ust. Wylał sobie herbatę na koszulę. Miał nadzieję, że mu się nie przyglądają, ale po chwili blondynka powiedziała:
- Smokey, chodź, wyjdziemy na dwór.
Wziął kapelusz i wytarł się serwetką, sądząc, że go wyrzucają.
- Tak, psze pani.
Zaprowadziła go na tył kawiarni, gdzie było pole.
- Nerwus z ciebie, co?
- Przepraszam, żem rozlał jedzenie, psze pani, ale prawdę mówiąc… no to… chyba pójdę dalej, ale dziękuję…
Idgie sięgnęła do kieszeni w fartuszku, wyjęła ćwiartkę whisky Old Joe i podała mu ją.
Był jej za to wielce wdzięczny.
- Niech to pani Bóg wynagrodzi w niebie, psze pani - powiedział i usiedli na beli drewna koło szopy.
Kiedy Smokey koił swoje zszargane nerwy, Idgie mówiła.
- Widzisz ten pusty kawałek ziemi?
Spojrzał we wskazanym kierunku.
- Tak, psze pani.
- Wiele lat temu było tam najpiękniejsze jeziorko w Whistle Stop… Latem pływaliśmy w nim, łowiliśmy ryby, a kto chciał, mógł się przejechać łódką. - Ze smutkiem potrząsnęła głową. - Okropnie mi go brakuje, okropnie.
Smokey patrzył na pustą ziemię.
- Co się z nim stało? Wyschło?
Zapaliła dla niego papierosa.
- Nie, jeszcze gorzej. Któregoś dnia w listopadzie wielkie stado kaczek, och, chyba ze czterdzieści, albo i więcej, wylądowało na samym środku tego jeziora, no i kiedy tam sobie siedziały, stało się coś okropnego. Temperatura tak spadła, że całe jezioro zamarzło na kamień - dosłownie w trzy sekundy. Raz, dwa, trzy - i już.
Smokey zdumiał się.
- Poważnie?
- No.
- To pewnie te kaczki pozdychały.
- Nie, kurczę - powiedziała Idgie. - Odfrunęły i zabrały jezioro ze sobą. Teraz jest gdzieś w Georgii…
Odwrócił się i spojrzał na nią, a kiedy zrozumiał, że się z niego nabija, zmrużył swe niebieskie oczy i zaczął się śmiać tak strasznie, że jednocześnie dostał ataku kaszlu, aż musiała go walić po plecach. Jeszcze ocierał oczy, kiedy wrócili do kawiarni, gdzie czekała kolacja. Kiedy z powrotem usiadł do stołu, jedzenie było ciepłe. Ktoś je dla niego trzymał w piekarniku.

O, gdzie jest dziś w nocy mój mały wędrowiec
Matczyna duma…
Liczy podkłady kolejowe
Idąc z łóżkiem na plecach
A może uwieszony poręczy wagonu
Odjeżdża gdzieś w dal…
O, gdzie jest dziś w nocy mój chłopiec?

 

 

"TYGODNIK DOT WEEMS"
(TYGODNIOWY BIULETYN WHISTLE STOP W ALABAMIE)

22 października 1929

Meteoryt na wystawie w kawiarni

Pani Biddie Louise Otis obwieściła dzisiaj, że zamierza zabrać do kawiarni meteoryt, który w zeszłym tygodniu wpadł przez dach do jej domu, by ludzie wreszcie przestali ją o niego wypytywać, bo ona jest zajęta przeprowadzką. Powiedziała, że to tylko kawał szarej skały, ale jeżeli ktoś ją chce sobie obejrzeć, to proszę bardzo. Idgie zaprasza do kawiarni, gdzie meteoryt będzie wystawiony na kontuarze. Przepraszam, że w tym tygodniu tylko tyle, ale moja druga połowa, Wilbur, ma grypę, więc muszę przez cały tydzień chodzić koło niego.
Czy istnieje coś gorszego od chorego mężczyzny?
Z przykrością zawiadamiamy, że nasza ukochana dziewięćdziesięcioośmioletnia Bessie Vick, teściowa Berthy, zmarła wczoraj w wieku, który się powszechnie uważa za sędziwy.

…Dot Weems…

 

 

DOM SPOKOJNEJ STAROŚCIROSE TERRACE
OLD MONTGOMERY HIGHWAYBIRMINGHAM, ALABAMA

22 grudnia 1985


Kiedy w następną niedzielę Evelyn przyszła do pokoju odwiedzin, pani Threadgoode siedziała na tym samym krześle, w tej samej sukience, czekając na nią. Wesoła jak skowronek podjęła opowieść o domu Thredagoode'ów, jakby się w ogóle nie rozstawały, i Evelyn nie mogła począć nic więcej, jak tylko odwinąć z papierka batonik Almond Joy i przeczekać.
- Na podwórku przed domem rosło wielkie, stare drzewo mydleńca*. Pamiętam, że zrywaliśmy jego owocki przez cały rok, a na Boże Narodzenie nanizywaliśmy je na sznurek, którym owijaliśmy drzewo od samego czubka aż po ziemię. Mama zawsze nas ostrzegała, byśmy nie wkładali tych owoców do nosa, no i oczywiście pierwszą rzeczą, jaką Idgie zrobiła, kiedy nauczyła się chodzić, było wyjście na podwórko i wsadzenie paru owocków do nosa, a także do uszu. Do tego stopnia, że trzeba było wezwać doktora Hadleya! Powiedział mamie: "Pani Threadgoode, wygląda na to, że trzyma pani na rękach prawdziwego urwisa".
Buddy'emu oczywiście było w to graj. Zachęcał ją do wszystkiego, co robiła. Ale tak to już jest w dużych rodzinach. Wszyscy mają swojego ulubieńca. Naprawdę miała na imię Imogene, ale Buddy zaczął na nią mówić "Idgie". Kiedy się urodziła, miał osiem lat. Nosił ją po całym miasteczku, zupełnie jakby była lalką. Kiedy dorosła na tyle, że mogła chodzić, dreptała za nim jak kaczuszka, ciągnąc za sobą takiego małego, drewnianego kogucika.
Ten Buddy to był istny gwiazdor z tymi swoimi czarnymi oczami i białymi zębami… potrafił każdego oczarować w ciągu sekundy. Nie znam takiej dziewczyny z Whistle Stop, która prędzej czy później by się w nim nie zakochała.
Podobno nigdy się nie zapomina swoich szesnastych urodzin i to prawda. Wciąż pamiętam ten różowo-biały tort z karuzelą na wierzchu i blady, cytrynowozielony poncz, jaki mama wlała do kryształowej wazy. I wszystkie te papierowe lampiony rozwieszone na podwórku. Ale najbardziej mi utkwiło w głowie, jak Buddy Threadgoode skradł mi całusa za altanką obrośniętą dzikim winem. Och, naprawdę to zrobił! Jednakże byłam tylko jedną z wielu…
Idgie dzień i noc była zajęta przekazywaniem miłosnych liścików od i do Buddy'ego. Zaczęliśmy nawet mówić na nią "Kupidynek". Idgie była blondyneczką; miała krótkie, kręcone jasne włosy, niebieskie oczy i piegi. Wrodziła się w rodzinę ze strony mamy. Nazwisko panieńskie mamy brzmiało: Alice Lee Cloud. Zawsze mówiła: "Byłam Chmurą*, zanim wyszłam za mąż". Była przeuroczym stworzeniem. Prawie wszyscy w rodzinie mieli niebieskie oczy, poza Buddym i biedną Essie Rue, która jedno oko miała niebieskie, a drugie - brązowe. Mama twierdziła, że to dlatego ma taki talent muzyczny. We wszystkim potrafiła dostrzec coś dobrego. Pewnego razu Idgie i Buddy ukradli staremu Sockwellowi cztery wielkie arbuzy i ukryli je w jej krzakach czarnej porzeczki. No i, złotko, kiedy następnego dnia rano, zanim zdążyli je stamtąd zabrać, mama je znalazła, była przekonana, że wyrosły tam w ciągu nocy. Cleo mówił, że potem nie było roku, żeby nie była rozczarowana, że nie wyrosły znowu. Nikt nie miał serca jej powiedzieć, że te arbuzy pochodziły z kradzieży.
Mama była baptystką, a tata - metodystą. Mówił, że ma awersję do zanurzania się w wodzie. Więc co niedziela tata szedł na lewo, do Pierwszego Kościoła Metodystów, a cała nasza reszta skręcała na prawo do kościoła baptystów. Buddy czasami chodził z tatą, ale po jakimś czasie przestał. Twierdził, że baptystki są ładniejsze.
Wszyscy przyjezdni zawsze zatrzymywali się u Threadgoode'ów. Któregoś lata u mamy był taki wielki, gruby duchowny baptystów, który przyjechał do naszego miasteczka na zlot. Zatrzymał się u nas, a kiedy dokądś wyszedł, bliźniaczki zakradły się do jego pokoju i zaczęły się bawić jego spodniami. Patsy Ruth weszła w jedną nogawkę, a Mildred - w drugą. Świetnie się bawiły, dopóki nie usłyszały, że wchodzi po schodach… Tak się zlękły, że Mildred ruszyła w jedną stronę, a Patsy Ruth - w przeciwną. Rozdarły te spodnie dokładnie na pół. Mama powiedziała, że tata tylko dlatego nie sprawił im lania, że ten kaznodzieja był baptystą. Ta różnica przekonań nigdy jednak nie powodowała poważniejszych problemów, bo po kościele wszyscy spotykaliśmy się w domu na niedzielnym obiedzie.
Tata Threadgoode nie był bogaty, ale wtedy nam się wydawało, że jest. Należał do niego jedyny sklep w miasteczku. Można tam było dostać wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Ot, choćby tarę do prania albo sznurowadła czy gorset lub kiszonego ogórka prosto z beczki.
Buddy pracował w dziale drogeryjnym. Oddałabym całą chińską herbatę za taką wodę sodową z truskawkowymi lodami, jaką przyrządzał Buddy. Wszyscy z Whistle Stop robili tam zakupy. Dlatego tak się zdziwiliśmy, kiedy w dwudziestym drugim sklep został zamknięty.
Cleo mówił, że powodem bankructwa sklepu było to, że tata nikomu nie potrafił odmówić - czy to białemu, czy czarnemu. Jak ktoś czegoś potrzebował, on to po prostu wkładał do torby i dawał na kredyt. Cleo mówił, że majątek taty wyszedł przez frontowe drzwi w papierowych torbach. No, ale żaden z Threadgoode'ów nie potrafił powiedzieć "nie". Złotko, zdjęliby z grzbietu ostatnią koszulinę i daliby ci ją, gdybyś o nią poprosiła. A i Cleo nie był lepszy. Nigdy się u nas nie przelewało, mieliśmy to, co Bóg nam raczył dać i wszystko, czego potrzebowaliśmy. Myślę, że biedni ludzie są dobrzy - poza tymi, którzy są źli… bo ci zostaną źli, nawet gdyby stali się bogaci. Większość osób, które mieszkają tu, u Rose Terrace, to biedacy. Mają tylko opiekę społeczną, a większość z nich korzysta z bezpłatnej opieki lekarskiej.
Zwróciła się do Evelyn.
- Kochanie, przede wszystkim trzeba korzystać z bezpłatnej opieki lekarskiej. Lepiej ją sobie załatwić.
Jest tu parę bogatych kobiet. Parę tygodni temu pani Vesta Adcock, ta mała kobieta o ptasiej klatce piersiowej, która też jest z Whistle Stop, przyjechała w czterech futrach z lisa naraz i miała na ręku wszystkie swoje diamentowe pierścienie. Ona jest z tych bogatych. Ale bogaci nie wydają mi się szczęśliwi. I powiem ci coś jeszcze - dzieci nie odwiedzają ich częściej niż innych.
Norris i Francis, syn i córka pani Otis, przyjeżdżają do niej co tydzień, deszcz nie deszcz. Dlatego właśnie w niedziele przychodzę tu, do pokoju odwiedzin, żeby im dać trochę prywatności, by mogli pobyć ze sobą sami… ale, och, aż serce boli, gdy się patrzy na tych, którzy czekają, aż ich ktoś odwiedzi. W sobotę każą sobie czesać włosy, cały niedzielny ranek się stroją, a tu nikt nie przyjeżdża. Tak mi wtedy przykro, ale co mogę zrobić? Posiadanie dzieci nie jest gwarancją na to, że cię ktoś odwiedzi… Oj, nie, nie jest.

 

 

"TYGODNIK DOT WEEMS"
(TYGODNIOWY BIULETYN WHISTLE STOP W ALABAMIE)

12 lipca 1930

Kawiarnia Whistle Stoprozwija się w zawrotnym tempie

Opal Threadgoode, żona Juliana, wynajęła budynek dwa numery od mojej poczty i otwiera tam własny salon piękności. Do tej pory czesała klientki w kuchni, ale Julian powiedział, żeby przestała, bo przez tylne drzwi codziennie wchodziło i wychodziło tyle kobiet, że jego kury przestały znosić jajka. Opal mówi, że ceny pozostaną te same: mycie i układanie za pięćdziesiąt centów i trwała za dolara pięćdziesiąt.
Ja przynajmniej jestem zachwycona tą nowością na naszej ruchliwej ulicy. Pomyślcie tylko, teraz możecie wysłać list, coś przekąsić i pójść do fryzjera na tej samej ulicy. Jeszcze potrzebne nam jest tylko kino, żebyśmy już nie musieli jeździć do Birmingham.
Państwo Royowie Glass na podwórku za domem zorganizowali coroczny zjazd rodzinny, na który przybyli wszyscy Glassowie z całego stanu. Wilma twierdzi, że tort smakował lepiej, niż wyglądał.
A przy okazji - moja druga połowa, łowiąc wczoraj ryby, nabiła sobie na haczyk własny palec, więc teraz znowu siedzi w domu, jęczy i stęka.

…Dot Weems…

 

 

WHISTLE STOP, ALABAMA

18 listopada 1931


Nazwa kawiarni została wypisana na setkach wagonów - od Seattle do Florydy. Splinter Belly Jones powiedział, że widział ją aż w Kanadzie.
Ten rok był szczególnie ciężki. Nocami lasy wokół Whistle Stop jarzyły się od ognisk w obozach włóczęgów i nie było ani jednego człowieka stamtąd, którego Idgie i Ruth by nie nakarmiły.
Cleo, brat Idgie, bardzo się tym martwił. Przyszedł do kawiarni po swoją żonę, Ninny, i synka, Alberta. Napił się kawy i pojadł orzeszków ziemnych.
- Idgie, mówię ci, nie musisz karmić każdego, kto przychodzi pod twoje drzwi. Musisz prowadzić interes. Julian mi powiedział, że ktoregoś dnia widział tu siedmiu włóczęgów. Mówi, że pewnie odejmujesz Ruth i dziecku od ust, żeby nakarmić tych włóczęgów.
Idgie próbowała odwieść go od tej myśli.
- Och, Cleo, co taki Julian może wiedzieć? Umarłby z głodu, gdyby Opal nie miała tego salonu piękności. Po co ty go słuchasz? Nie ma nawet tyle rozumu, co osioł.
Co do tego Cleo nie mógł się sprzeczać.
- Ale to nie tylko o Juliana chodzi, kochana. Martwię się o ciebie.
- Wiem.
- Chcę tylko, żebyś była mądra, nie wygłupiała się i nie rozdawała na prawo i lewo swoich dochodów.
Idgie spojrzała na niego i się uśmiechnęła.
- Słuchaj, Cleo, wiem, że połowa ludzi w tym mieście od pięciu lat nie zapłaciła ci ani grosza. Jakoś nie widzę, żebyś ich wyrzucał za drzwi.
- Właśnie, Cleo - wypaliła Ninny, która zazwyczaj siedziała cicho.
Cleo zjadł fistaszka. Idgie wstała i żartobliwie otoczyła ramieniem jego szyję.
- Słuchaj, ty stary dziadku do orzechów, nigdy, ani razu w całym swoim życiu, nikogo nie odprawiłeś od drzwi.
- Nigdy nie musiałem. Wszyscy byli tutaj - powiedział i odchrząknął. - A teraz poważnie, Idgie. Nie próbuję za ciebie prowadzić interesu, czy coś, tylko po prostu chcę wiedzieć, czy masz jakieś oszczędności - i to wszystko.
- A po co? - zdziwiła się Idgie. - Słuchaj, pieniądze zabijają, dobrze o tym wiesz. Właśnie dzisiaj przyszedł do mnie pewien człowiek i opowiedział mi o swoim wujku, który miał dobrze płatną pracę w mennicy państwowej w Kentucky. Robił pieniądze dla rządu i wszystko było w porządku do dnia, w którym pociągnął nie za tę dźwignię, co trzeba, i przywaliło go trzysta pięćdziesiąt kilogramów dziesięciocentówek.
Ninny była przerażona.
- Och, nie. Jakie to straszne.
Cleo spojrzał na żonę, jakby zwiariowała.
- Matko boska, kobieto, ty chyba uwierzyłabyś we wszystko, co by ci opowiedziała ta moja zwariowana siostrzyczka.
- Ale to się mogło zdarzyć, prawda? Idgie, te dziesięciocentówki naprawdę go przygniotły na śmierć?
- Pewnie. Dziesięciocentówki albo sto pięćdziesiąt kilogramów dwudziestopięciocentówek - dokładnie nie pamiętam, ale w każdym razie zabiły go.
Cleo pokręcił głową, ale nie mógł powstrzymać się od śmiechu.