Wisznu umiera

  • szt.
  • Cena katalogowa: 29,00 zł
  • Rabat: -14,50 zł (50 %)
  • 14,50 zł

Wisznu umiera na schodach, na których mieszkał, jego sąsiedzi zaś, Pathakowie i Asrani, kłócą się, kto zapłaci za wezwanie karetki. Oto początek łańcucha wydarzeń stopniowo przenoszącego się na coraz to wyższe piętra budynku i wciągającego nas w dramatyczne losy mieszkańców. Obserwujemy, jak pan Jalal obsesyjnie szuka sensu życia, Vinod Taneja tęskini za utraconą żoną, a Kavita Asrani, która uważa się za bohaterkę hinduskiego filmu, niby w farsie ucieka z domu. Ta nasycona hinduską mitologią opowieść o jednym budynku staje się zarazem metaforą społecznych i religijnych podziałów we współczesnych Indiach.

Rok wydania: 2003
Stron: 264
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Klaudia Michalak- Palarz

Fragment tekstu:

Jam jest Wisznu kroczący pośród słonecznych bogów
lśniące słońce pomiędzy gwiazdami…
Ja dzierżę cały świat
Jedną tylko cząstką mej istoty.

Z przemowy Kryszny do Ardźuny
Bhagawadgita

 

Dla matki i ojca


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie chcąc zbudzić Wisznu, w razie gdyby jeszcze nie umarł, pani Asrani na palcach, z czajniczkiem herbaty w ręce, zeszła na trzeci stopień nad podestem, gdzie mieszkał. Wisznu leżał rozciągnięty na podłodze, wyginając się wzdłuż łuku schodów. Wokół palców jednej jego ręki owijały się sznurowadła tenisówek, druga wyprężała się, jakby próbując wciągnąć ciało na następny stopień. Pani Asrani zauważyła z przykrością, że w nocy Wisznu nie tylko zwymiotował, ale w dodatku się zanieczyścił. Ostrzegała sąsiadkę, panią Pathak, żeby nie karmić go, kiedy jest tak chory, ale czy ta kobieta kiedykolwiek słucha? Próbowała nie patrzeć na rozległą plamę, przebijającą przez znoszony materiał spodni Wisznu, tych samych spodni khaki, które jej mąż dał mu na ostatnie święto Diwali. Co za brud - trzeba będzie sprowadzić dźamadarni do posprzątania tego bałaganu, i to nie za darmo, ktoś będzie musiał zapłacić. Prężąc obfite ciało pod sari, które ją krępowało, pani Asrani przyjrzała się Wisznu z bezpiecznego trzeciego stopnia i przysięgła sobie, że nie będzie to ona.
Najpierw jednak należało rozwiązać pilniejszy problem - co zrobić z herbatą, którą jak co rano przyniosła dla Wisznu. Z jednej strony było jasne, że w tej chwili herbata nie jest mu szczególnie potrzebna. Nawet wczoraj ledwo się poruszył, gdy napełniała jego plastikowy kubek, a ona poczuła ukłucie urazy, bo nie usłyszała w zamian nawet zwykłego salam. Z drugiej strony ofiarowanie umierającemu herbaty bez wątpienia stanowiło bardzo miłosierny uczynek. Skoro już wzięła na siebie ten obowiązek, głupio byłoby zaniechać go teraz, gdy potrzebne będzie jeszcze co najwyżej kilka kubków. Poza tym kto wie, jakie nieszczęścia mogłyby na nią spaść, gdyby nie wypełniła swego codziennego rytuału?
Przyciskając rąbek sari do nosa, żeby nie czuć smrodu, pani Asrani ostrożnie zstąpiła na podest. Zasłaniając dłoń kawałkiem brązowego papieru, który specjalnie w tym celu przyniosła, wyłowiła kubek ze sterty rzeczy obok głowy Wisznu. Uważała, by papier cały czas chronił jej palce przed zetknięciem z kubkiem, tak żeby nie zarazić się tym, na co Wisznu choruje. Ustawiła kubek na stopniu nad podestem i nalała herbatę z czajniczka. Bolejąc nad tym, że dobra herbata się zmarnuje, w połowie kubka zawahała się, lecz tylko na sekundę, i napełniła go jak zwykle. Wywiązawszy się z obowiązku, wstąpiła na schody i przyjrzała się swojemu dziełu. Parujący kubek stał tam, gdzie go zostawiła, ale teraz Wisznu wyglądał, jakby wyciągał rękę, przez podest, by go złapać, niby trup, leżący na pustyni i jeszcze sięgający po napój, który mógł go uratować. Przez chwilę chciała nawet przesunąć kubek, by zatrzeć to wrażenie, ale kawałek papieru, którego użyła, leżał teraz na podeście, a ona nie była pewna, którą stroną dotykała naczynia. Nie mogła już nic więcej zrobić, więc odwróciła się i wspięła na schody. Gdy była już przy drzwiach swojego mieszkania, zdała sobie sprawę, że nadal nie wie, czy Wisznu umarł, czy żyje. Ale to nie miało właściwie znaczenia - i tak wypełniła obowiązek. Pani Asrani, zadowolona, weszła do mieszkania i zamknęła za sobą drzwi.

Para leniwie unosi się znad herbaty. Jest gęsta od aromatu przegotowanego mleka, przetykana wonią kardamonu i goździków. Snuje się i wije, unosi i opada, kreśląc litery jakiegoś ulotnego alfabetu. Nagły powiew spycha jej smugę ku nieruchomemu mężczyźnie. Para, już prawie niewidzialna, dociera do jego twarzy i łaskocze pod nosem. Jej zapach budzi w mężczyźnie wspomnienia. Wspomnienia matki w chacie z blachy i kartonu, jak parzyła herbatę w starym żelaznym imbryku. Wyciskała i ugniatała liście, używała ich po wielekroć, a wyrzucała dopiero wtedy, gdy nie dało się już wydobyć żadnego smaku. Wspomnienia Padmini - opary nie pachną teraz kardamonem ani goździkami, ale kwiatami ćameli, obwiązanymi wokół jej przegubów niby sznury pereł. Gdy kończyli się kochać, a nie miała następnego klienta, któreś z burdelowych dzieci wnosiło herbatę, oni zaś w ciszy siedzieli na łóżku i sączyli ją z metalowych czarek. Wspomnienia Kawity - para wreszcie niesie mleczny aromat - jej długich czarnych loków, okalających uśmiechniętą twarz, gdy pochylała się, by napełnić jego kubek. Przez prawie miesiąc w ubiegłym roku, kiedy pani Asrani chorowała, to właśnie jej córka Kawita wypełniała ten codzienny rytuał. Wisznu co rano przeciągał połamanym grzebieniem po skołtunionych włosach i czekał, by szczerząc zęby i mrugając do niej zdrowym okiem, wygłosić: Salam, memsahib!, gdy nadeszła.
Herbaciane opary próbują obudzić w mężczyźnie te wszystkie i jeszcze inne wspomnienia. Jego matka przy święcie wyrzuca wreszcie zużyte liście, a nawet wyskrobuje parę łyżeczek cukru, by posłodzić herbatę. Padmini przyciska usta do metalowego obrzeża, śmieje się, podając mu czarkę z plamą nienaturalnej czerwieni. Kawita pochyla się, próbuje przytrzymać dupattę, by nie opadła, przekłada czajniczek z ręki do ręki, żeby nie sparzyć palców.
Tchnienie wydychanego powietrza wysnuwa się z nozdrzy mężczyzny, dzieląc parę na pasma. Przez sekundę pasemka migoczą, potem rozwiewają się.

Już od niemal jedenastu lat pani Asrani przynosi Wisznu poranną herbatę. Przedtem przychodziła z herbatą do Wysokiej Gangi, starej kobiety, która od niepamiętnych czasów sypiała na podeście między parterem i pierwszym piętrem. Pewnego dnia Wysoka Ganga oświadczyła pani Pathak i pani Asrani, że nie będzie im już przynosić porannych butelek z mlekiem ani zmywać naczyń po południu. Wreszcie zaoszczędziła dość pieniędzy, by wydać za mąż ostatnią córkę, i wraca do rodzinnej wsi, żeby doczekać końca swoich dni przy najstarszym synu. Za tydzień Wisznu przejmie jej obowiązki, a z nimi miejsce do spania na podeście, więc po jej odejściu powinni płacić Wisznu i właśnie jemu przynosić herbatę i nie dojedzone ćapati.
Zarówno pani Pathak, jak i pani Asrani przyjęły te wieści z konsternacją. Problem tkwił w tym, że Wisznu był  pijakiem, rozwalającym się każdego popołudnia na małym podeście na parterze, parę stopni nad ulicą. Błagały Wysoką Gangę, by znalazła jakiegoś bardziej godnego zaufania następcę, by zostawiła w lepszych rękach ich butelki z mlekiem i brudne naczynia.
- Żyłaś tu z nami tyle lat - z wyrzutem przypomniała jej pani Pathak. - Chyba coś nam się należy?
To stwierdzenie rozjuszyło Wysoką Gangę.
- Co wy sobie myślicie, że tu żyłam dzięki waszej hojności? Przyszłam tu długo przed panią, Pathak memsahib. Każda rodzina, co kiedykolwiek mieszkała w tym bloku, jadła z naczyń wymytych moimi rękami. Może nie jestem bogata jak wy, ale nikt w tym domu nie ma większego prawa ode mnie, żeby tutaj być! - Gorące łzy w oczach Wysokiej Gangi uciszyły i panią Pathak, i panią Asrani. Wysoka Ganga podniosła się ze starczego przygarbienia i wyprostowała na całą wysokość, aż głową docisnęła do sufitu sari, okrywające jej włosy. - Dałam już Wisznu słowo - oświadczyła, patrząc na nie z góry - że będzie moim następcą. A że to ja przynosiłam mleko, na którym wychowały się wasze dzieci, to mam nadzieję, że pozwolicie mi zachować twarz.
Pani Pathak i pani Asrani nie były w stanie zrobić nic innego, jak tylko skinąć głowami. Dopiero później, gdy Wisznu zadomowił się już na nowym podeście, dowiedziały się od tytońwalli na dole, że Wysoka Ganga wyciągnęła od Wisznu kwotę dwóch tysięcy rupii za wskazanie go jako oficjalnego następcy.
Już po tygodniu stało się jasne, że Wisznu nie został stworzony do wypełniania obowiązków gangi. Jeśli w ogóle dostarczał butelki z mlekiem, to przynosił je późno, z niebieskimi foliowymi kapslami wybrzuszonymi przez ciśnienie skwaśniałego mleka. Zmywanie naczyń okazało się katastrofą - w kuchennych kredensach upychał stosy obitych garnków, wyszczerbionych kubków i talerzy pokrytych tłuszczem. Któregoś razu pani Asrani zaczęła wrzeszczeć, gdy w kredensie znalazła ogromnego, rozgniecionego między dwoma półmiskami zielonego karalucha z białymi wnętrznościami - poprzedniego wieczora jedli okrę, a Wisznu zostawił cały strąk przylepiony do talerza. I prawie każdego dnia "pożyczał" szklankę na wieczornego łyka, więc pan Pathak albo pan Asrani musiał schodzić na podest, by ją odzyskać. ("Sahib, szkło działa na alkohol, daje mu większego kopa").
Bez wielkiego przekonania próbowali wysiedlić Wisznu z podestu. Ale wszyscy sklepikarze z parteru, od elektryka po krawca, od panwalli po tytońwallę, wiedzieli o jego umowie z gangą. Skoro podest nie miał określonego właściciela, było jasne, że prawa do mieszkania na nim należą teraz do Wisznu i próby odebrania mu tych praw są śmiechu warte. Wisznu był w pełni upoważniony, by przechowywać tam swój żałosny dobytek, jeść tam, pić i spać, nawet opluwać kruszące się ściany sokiem z panu, jeśli chciał. (A chciał). W nocy zaś lokatorzy budynku musieli ostrożnie wymacywać drogę w ciemności, wzdłuż cienkiego skraju jego koca, tak samo, jak robili to wobec mieszkańców wyżej usytuowanych podestów, choć pani Asrani nie mogła się powstrzymać, by parę razy przypadkowo nie szturchnąć jego zażywającego spoczynku ciała, taką frustrację odczuwała z powodu całej tej sytuacji.
Oczywiście uwolnili Wisznu od obowiązków i odcięli od dostaw herbaty i ćapati. Na jego miejsce najęli Niską Gangę, która wprawdzie nie była szczególnie niska, ale została tak nazwana, by odróżnić ją od poprzedniczki. Niska Ganga nie chciała ani miejsca do spania, ani czerstwych ćapati do jedzenia - zamiast tych przywilejów domagała się wyższej płacy, co sprawiło i pani Pathak, i pani Asrani wiele przykrości.
To pani Pathak włączyła wreszcie Wisznu z powrotem w bieg rzeczy. Zauważywszy, że jej czerstwe ćapati (które zaczęła dawać kobiecie, żebrzącej pod sklepem panwalli) nie przynoszą jej właściwie nic (oprócz, być może, spokoju sumienia), pewnego dnia poruszyła ten temat z panem Pathakiem.
- Wiesz, nie da się go zagłodzić. I tak tylko pije, na jedzeniu mu nie zależy. Może byś mu powiedział, że zaczniemy go znowu karmić, nawet od czasu do czasu mu zapłacimy, a on za to pomoże: stanie w kolejce po przydziały, zaniesie pszenicę do młyna, takie rzeczy. Jak już ma tu zostać, to musimy z niego mieć jakiś pożytek.
Pan Pathak, który nie zdawał sobie przedtem sprawy, że próbują zagłodzić Wisznu, ani nawet, że przestali mu dawać ćapati, posłusznie porozmawiał z nim tego samego popołudnia. Wisznu zaczął wypełniać zlecenia Pathaków, potem Asranich, później muzułmańskiej rodziny Dżalalów z drugiego piętra, a wreszcie Winoda Tanedźa, wdowca, który żył samotnie w dużym mieszkaniu na trzecim, najwyższym piętrze domu. W ciągu miesiąca Wisznu mógł już spłacić pierwszą ratę z dwóch tysięcy rupii, które pożyczył od tytońwalli.
I tak został ocalony przed śmiercią głodową, a co ważniejsze, przed trudami trzeźwości.

Światło wpada przez okno nad podestem. Igra na twarzy Wisznu. Przenika przez jego zamknięte powieki i szepce do niego w czerwieni.
Czerwień jest wszędzie, okrywa ziemię, zabarwia wiatr. To musi być czerwień święta Holi. Wisznu ma dziewięć lat. Chowa się za drzewem, z garściami pełnymi czerwonego proszku. Od tylu tygodni czekał na to święto. Całe rano bawił się na Holi - włosy ma fioletowe, ubranie niebieskie, po twarzy biegną pasma jaskrawej czerwieni i żółci. Czuje smak kolorów na wargach - piaszczysty, podobny do błota, ale bardziej metaliczny.
Jego ojciec siedzi z przyjaciółmi z drugiej strony drzewa. Od rana piją bhang, w glinianych dzbankach prawie nie ma już mlecznego płynu. Wszyscy się już porządnie upili. Niektórzy płaczą, niektórzy się śmieją. Ojciec podnosi dzbanek, wychyla i upuszcza, by rozbił się u jego stóp.
Wisznu zachował proszek dla ojca. Wychyla się zza drzewa i biegnie ku przykucniętym mężczyznom. Otwiera pięść i ciska w nich proszek, potem podchodzi do ojca i wciera mu w twarz pył z drugiej pięści. Próbuje uciec, ale ktoś chwyta go za stopę. Potyka się, a padając, rozcina wargę. Czuje, jak ktoś ciągnie go do tyłu za nogę. Mężczyźni otaczają go, płaczą i śmieją się, przyciskają go do ziemi. Widzi okrągłą, opuchniętą twarz ojca, dzbanek w jego ręce.
- Otwórzcie mu usta - rzuca ojciec, a ktoś rozciąga szczęki Wisznu. Palce wciskają się w jego rozciętą wargę, krew sączy się do ust. Ojciec przechyla dzbanek i strumień bhangu uderza mu o gardło. Wisznu krztusi się i próbuje połykać, płyn pali mu żołądek. Ręce szerzej rozwierają jego usta, czuje, że zaraz pękną mu kości szczęki. Płyn wylewa się z ust, chlusta nosem, spłukuje kolory z twarzy. Wreszcie strumień ustaje, a Wisznu widzi ojca, patrzącego na niego z góry. Ojciec ze śmiechem wypuszcza dzban, który opada, pękając na czole chłopca.

Pierwszą rzeczą, która dotarła do pani Pathak po otwarciu drzwi, był odór.
- Zdaje się, że znowu im się zapchała ubikacja - poinformowała pana Pathaka, siedzącego w saloniku. - Założę się, że będzie próbowała wziąć wodę z kuchni, zobaczysz!
Pathakowie i Asrani toczyli zadawnioną bitwę o kuchnię na pierwszym piętrze, używaną przez obie rodziny. Walczyły głównie żony, ale gdy bój nabierał zażartości, trzeba było sięgać po mężowskie rezerwy. Główny problem stanowił zielony zardzewiały zbiornik kuchenny z wodą przeznaczoną tylko do gotowania. Jednak gdy kończyły się zapasy w przydzielonych każdemu z mieszkań cysternach na tarasie, obie strony czuły pokusę, by dokonywać najazdów na kuchenny rezerwuar. Do tego dochodziły wieczne utarczki o miejsce na blacie i w kredensie - mimo że przez lata wypróbowano różne metody podziału, zawsze jedna z żon (a czasami obie) uważała, że została pozbawiona należnej części. To bulgotanie, podsycane w małej kuchence przez opary i gorąco z czterech naftowych palników, regularnie przechodziło w prawdziwe wrzenie, a wtedy wybuchała kłótnia - padały oskarżenia o podkręcenie palników, przez co przypalały się kolacje, kontroskarżenia o podkradanie przyborów kuchennych i sprzeniewierzanie przypraw, podejrzenia o rzucanie uroku na posiłki, a nawet, przy paru okazjach, pomówienia o ich zatrucie.

- Weźmie wodę, zobaczysz! - powiedziała znów pani Pathak, przesuwając w górę złote bransolety i oblizując wargi. Jej chuda sylwetka zadrżała. W kuchni było ostatnio bardzo gorąco, a od poprzedniej awantury minęły prawie trzy tygodnie.
- Jak chce, to niech bierze - bez przekonania rzucił pan Pathak. Wiedział, co się święci. To będzie poważna sprawa. Może nawet pan Asrani i on też zostaną zmobilizowani.
Pani Pathak stała przy drzwiach i marszczyła nos.
- Ale to chyba z dołu… - W jej głosie zabrzmiało rozczarowanie. - Ciekawe…
Pan Pathak dosłyszał, jak wsuwa nogi w kapcie i idzie po schodach. Przez parę sekund panowała cisza, po czym pani Pathak gwałtownie nabrała powietrza i usłyszał, jak wbiega z powrotem na schody. Podniósł głowę akurat w chwili, gdy jego żona z poczerwieniałą twarzą wpadała do mieszkania.
- Słuchaj! - wykrzyknęła. - To Wisznu. Załatwił się na nasze schody! - Oczy pani Pathak miotały błyskawice. - Mówiłam ci, żeby nie pozwolić mu tu wracać.
Kilka miesięcy temu, gdy Wisznu zachorował, przyszedł do pana Pathak i poprosił go o pieniądze na powrót do Nagpuru.
- Mój brat obiecał, że się mną zajmie, sahib, potrzebuję tylko biletu na pociąg. Mój brat powiedział, że mnie tam odda do szpitala. Za darmo.
Gdy Wisznu dostał pieniądze i zniknął, pan Asrani poinformował pana Pathaka, że i on dał Wisznu "na bilet". Przez parę tygodni po Wisznu nie było śladu, a tytońwalla i panwalla zerkali na opustoszały podest. A potem pewnego dnia Wisznu znów pojawił się w drzwiach pana Pathak.
- Salam, sahib! - pozdrowił pana Pathaka, szczerząc zęby. - Powiedzieli, że właściwie nie muszę być w szpitalu.
I pani Pathak, i pani Asrani były głęboko nieszczęśliwe wskutek tego powrotu. Właśnie zakończyły negocjacje z Niską Gangą - obiecały jej podest, jeśli zgodzi się na niższe wynagrodzenie. (Z kolei Niska Ganga spłaciła panwallę i tytońwallę, by uprzedzić potencjalne roszczenia, i wydzierżawiła podest Człowiekowi Który Spał na Najniższym Stopniu, uzyskując korzystną stawkę). Jednakże ani pani Pathak, ani pani Asrani nie kwapiły się z powiedzeniem Wisznu, że nie może wrócić - usiłowały skłonić do tego swoich mężów. Plan jednak nie zadziałał. Ku ich rozgoryczeniu Wisznu zadomowił się ponownie.
Prawie od razu bardzo ciężko zachorował.
- Strasznie kasłał dzisiaj rano - powiedział któregoś dnia pan Asrani do pani Asrani.
- Gruźlica - szepnęła pani Asrani do pani Pathak po południu. - Jak mu zaniosłam herbatę, kasłał krwią.
- Wszyscy się zarazimy - pani Pathak wrzeszczała na męża wieczorem. - Krew na całym moim sari, kiedy poszłam go nakarmić!
Ale lekarz, wezwany przez pana Pathak na histeryczne żądanie pani Pathak, stwierdził, że nie ma oznak gruźlicy, a do postawienia diagnozy, co właściwie dolega Wisznu, potrzebne są dalsze testy. Testy kosztują, więc pani Pathak natychmiast oświadczyła, że to nie wchodzi w rachubę. Wystarczy, że lekarz kazał sobie zapłacić pełne honorarium - czy ci doktorzy w ogóle nie mają serca, nawet dla ludzi sypiających na podestach?
Więc co teraz pan Pathak zamierza zrobić, skoro Wisznu zanieczyścił ich schody, i to akurat w dzień, gdy ona wydaje karciany wieczorek, a w ogóle czy mu nie mówiła, że tak będzie?
Pan Pathak zastanawiał się, czy nie kontynuować czytania gazety, ale wiedział, że to tylko jeszcze bardziej rozjuszy żonę. Nałożył okulary, by lepiej oszacować jej wzburzenie.
- Mógłbym zadzwonić po karetkę… - zasugerował nieśmiało.
W tym momencie pani Pathak zdenerwowała się jeszcze bardziej.
- Karetka! Karetka! Nie mamy pieniędzy, żeby posłać Radźana do szkoły z internatem, a ty będziesz wzywał karetkę! Dla Wisznu!
Przez chwilę pan Pathak zastanawiał się, czy doprowadził żonę do rytualnego ściągnięcia złotych bransoletek z rąk i oświadczenia mu, że może od razu wyprzedać jej posag. Na szczęście jego wykroczenie nie było widocznie aż tak poważne, gdyż gniew pani Pathak szybko ostygł.
- Już zapłaciliśmy za lekarza. Jeżeli ktoś powinien płacić za karetkę, to oni! - Ostatnie słowa wyrzuciła w kierunku ściany oddzielającej ich od mieszkania Asranich. - Idź z nimi porozmawiać - zarządziła pani Pathak. - Powiedz im, że teraz ich kolej.
Pan Pathak ze znużeniem złożył gazetę. Letnie weekendy były najgorsze. Do pory monsunowej zostały jeszcze dwa miesiące.

Teraz czerwień jest inna. Wisznu dobrze zna ten kolor. To czerwień jej pokoju: sufit i ściany ociekają szkarłatem. Na dole dziewczyny tańczą, przez podłogę przesącza się filmowa piosenka. I ona także tańczy, tyłem do stojącego lustra, kołysząc rękoma nad głową. Jej palce głaszczą kwiaty ćameli na przegubie, po czym rozwiązują łączący je sznurek. Podnosi oczy na kwiaty, które opadają jej na twarz. Dłoń w rytm muzyki sunie po ręce, palce wędrują ku piersi. Rozpina zatrzask, suknia rozchyla się z przodu. Zza tkaniny wyzierają zaokrąglenia ciała, skóra między nimi jest biała od pudru. Wisznu słyszy, jak dzwoneczki na kostkach tancerek dźwięczą w rytm muzyki.
Padmini gwałtownie się obraca, zsuwając sukienkę na podłogę. Chwyta dłońmi boki lustra, napiera na nie ciałem. Przed Wisznu kołyszą się jej plecy. Jeszcze nie widział jej piersi.
Padmini powoli odsuwa się od lustra. Piersi unoszą się znad tafli, jak księżyce wynurzające się ze stawu. Rozpuszczone włosy kołyszą się, ciało wygina się do tyłu, pojawiają się sutki - wznoszą się w powietrzu, na szczycie bliźniaczych pagórków jej ciała. Wisznu wpatruje się w nie jak urzeczony - pomalowane jaskrawą czerwienią wyglądają jak krople krwi na białej skórze.
- Ściśnij je - mówi Padmini i palce Wisznu zamykają się na każdym z sutków.
Gdy je pociera, czerwień zabarwia mu czubki palców.
- Spróbuj ich - mówi ona, wciąż wygięta do tyłu. Wisznu pochyla się. Jego język znaczy szlak w górę jej białej piersi. Czuje smak kredowego talku. Dociera do sutka. Czerwień na języku smakuje lepko, jak słodki farbowany syrop. Padmini śmieje się, gdy Wisznu ją delikatnie gryzie.
- Na łóżko - rozkazuje, a on bierze ją na ręce i niesie. - Na dół - szepce Padmini, rozluźniając tasiemkę spódnicy. Wisznu ściąga tkaninę. Między wypudrowanymi na biało udami widzi trójkąt ostrej czerwieni.
- Zdzira - szepce.
- Zrób to! - mówi ona.
- Zdzira - powtarza i chce się podnieść, ale ona wciąga go z powrotem w czerwień.

Pani Asrani, przykucnięta na podłodze przed lustrem toaletki, właśnie nakładała farbę do włosów, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi.
- Możesz otworzyć? - krzyknęła do pana Asrani. - Jak to mięsowalla, to kup kilo i nie daj sobie wcisnąć samych kości, tak jak ostatnio.
Podłogę wokół pani Asrani i pod nią pokrywały strony z indyjskiego wydania "Timesa". Sześć lat temu, gdy zaczęła farbować włosy, pan Asrani i dzieci szybko musieli się nauczyć, że wkraczanie na terytorium oznaczone gazetą grozi straszliwymi konsekwencjami. Z czasem rósł gniew pani Asrani na to, że się starzeje, a wraz z nim rósł także wydzielony obszar. Ostatnimi czasy zużywała całe sobotnie wydanie.
Dziś farba źle się sprawowała, nie była wystarczająco lepka. Pani Asrani zastanawiała się, czy wymieszała składniki we właściwych proporcjach. Zanurzyła starą szczoteczkę do zębów, owiniętą gazą, w stojącym przy nodze garnku z ciemnym płynem i przesunęła nią po włosach. Czarne krople stoczyły się na wypłowiały ręcznik, którym okryła ramiona. Wiedziała, że jej włosy siwieją coraz bardziej - kiedyś butelka farby starczała na rok, a teraz trzeba było co dwa miesiące wysyłać pana Asrani do drogerii po nowe opakowanie.
Pani Asrani westchnęła. Ile jeszcze zużyje buteleczek farby, zanim wreszcie da sobie z tym spokój? Nie znosiła tego wszystkiego - chemicznego zapachu barwnika, poplamionych palców, długiego czekania, gdy preparat wsączał się w skórę. Choćby się potem nie wiadomo jak szorowała, i tak przez kilka dni na jej czole widać było ślady farby - wyraźny kontur wzdłuż linii włosów, jakby ktoś próbował narysować ponętniejsze obramowanie dla twarzy. Właściwie już sama nie wiedziała, po co to robi. Kogo chce oszukać, na kim zrobić wrażenie? Bo nie na Manoharze - jemu chyba nie zależy na niczym, oprócz tych jego bogów i drinków. Nie powiedział nic o jej wyglądzie od… jak dawno to było? A właściwie kiedy ostatni raz przyniósł jej girlandę jaśminu, tych kwiatów, których przywykła oczekiwać co wieczór w pierwszych latach? Kwiatów, które własnymi rękami wiązał na jej włosach… Pączki lśniły śmietankowo w lokach, wówczas czarnych jak węgiel, a on zgniatał płatki między palcami, by uwolnić zapach, który przeniknie jej pukle.
Ale to się działo, zanim jej włosy zmieniły barwę, a rysy pogrubiały, nim ciało zaczęło się wokół niej rozlewać za każdym razem, gdy siadała. Dlaczego to się jej przydarzyło? Manohar nie był tęższy niż tego dnia, gdy po raz pierwszy przyszedł ją zobaczyć. To prawda, fryzura mocno mu się przerzedziła, ale ta łysina tylko podkreślała jego dziecinny wygląd. A pani Pathak, drzwi w drzwi, urodziła dwoje dzieci w tych samych latach co ona - jak jej się udało zachować szczupłą figurę, nieskazitelną czerń włosów? To takie niesprawiedliwe.
Czuła, że znowu zstępuje na nią gniew, jakby opadała zasłona, otulająca zwojami jej wnętrzności. Zastanawiała się, czy tej comiesięcznej reakcji nie powodują chemikalia w farbie. Naprawdę musi sobie z tym dać spokój. Raz już próbowała, w ubiegłym roku przez całe dwa miesiące nie użyła barwnika. Zwoje bieli wykiełkowały wokół jej głowy, niby jakieś pełzające zakażenie, ale ona nie sięgnęła po butelkę. Zwoje zmieniły się w zionące plamy, a ona wiązała włosy w ciasny kok, by je ukryć. Ale ponieważ pani Pathak nabrała zwyczaju urągliwie potrząsać rozpuszczonymi lokami za każdym razem, gdy wchodziła do kuchni, więc pani Asrani w końcu się poddała. Próbowała nawet kiedyś użyć henny, która jest naturalnym barwnikiem, ale jej włosy zafarbowały się na jasnopomarańczowo - wyglądała jak jedna ze starych muzułmanek, odwiedzających w soboty panią Dżalal.
Głosy od drzwi wyrwały ją z zamyślenia.
- …i ponieważ jest w takim złym stanie, pomyśleliśmy… - To pan Pathak, nie mięsowalla. O czym on mówi? Pani Asrani odłożyła szczoteczkę do zębów i wstrzymała oddech, by nie uronić ani słowa.
- …naprawdę trzeba coś zrobić, zanim Wisznu… - Oczywiście, Wisznu. Schody przed drzwiami. Powinna była powiedzieć panu Asraniemu: to wina pani Pathak, kto to słyszał, żeby dawać takie suche ćapati komuś w tym stanie? Po tych jej ćapati nawet zdrowy by się rozchorował! Co za bałagan. Stała z głową na wpół pokrytą farbą i miała ochotę zawołać do pana Asraniego: "Powiedz im, że powinni zapłacić za sprzątanie".
- …a skoro to my zapłaciliśmy za lekarza, to pomyśleliśmy, że byłoby uczciwie, gdybyście wy zapłacili za karetkę. - Co za skandaliczna propozycja. Oczywiście pan Asrani grzecznie, ale stanowczo rozwieje ich głupie rojenia. Ta kobieta chyba oszalała, żeby z czymś takim przysyłać męża. Biedny pan Pathak! Pani Asrani poczuła drgnienie sympatii.
- Oczywiście. - To słowo, wypowiedziane głosem własnego męża, przyprawiło panią Asrani o wstrząs. Ale w tej sytuacji musiała szybko dojść do siebie. Chciała się odezwać, lecz ze zdenerwowania słowa uwięzły jej w gardle. Na koniec wydobyło się:
- Nie! - I zawisnąwszy w korytarzu, popędziło ku panu Asraniemu.
- Nie! - zgodził się pan Asrani, gdy tylko dosięgło go to posłanie.
- Powiedz im, że Wisznu wymiotuje przez te ćapati, którymi go nakarmili.
- Te ćapati - wyjaśnił pan Asrani. - Widzi pan, on je zjadł i z tego cały problem. Może nie powinniście mu ich dawać.
- Jeżeli ktoś jest tak chory, to można oczekiwać… - zaczął pan Pathak.
- Jeśli ktoś jest tak chory, to się go nie karmi żarciem dobrym dla psów - przerwała pani Asrani, wciąż zwracając się tylko do męża. - A jak się ktoś upiera, żeby go czymś takim karmić, to musi ponieść konsekwencje. - Pani Asrani starała się nie podnosić głosu, ale utrudniała jej to frustracja z powodu chwilowego unieruchomienia.
- Aruna, pozwól, że to ja porozmawiam z panem Pathakiem. - Pan Asrani powiedział to bez wielkiego przekonania, choć bardzo się starał, żeby jego słowa zabrzmiały, jakby był bardzo pewny siebie.
- Naprawdę, to oni powinni zapłacić nawet dźamadarni.
- Chyba pani nie chce powiedzieć, że mamy płacić za wszystko. Wie pani, że lekarzowi już zapłaciliśmy.
- I po co, zapytaj ich, po co? Co ten doktor powiedział, że Wisznu jest chory? Sama to mogłam panu Pathakowi powiedzieć.
- Aruna!
- Nie, powiedz Pathak sahibowi, że oni za to odpowiadają. Ona za to odpowiada. Powiedz mu, że powinien iść do swojej żony i jej mówić… - Zanim skończyła zdanie, drzwi trzasnęły.
Gdy mąż wszedł do pokoju, pani Asrani znów spokojnie nakładała farbę.
- Musiałaś być taka nieuprzejma? - zapytał pan Asrani, z twarzą zarumienioną z gniewu jak u cherubinka. - Naprawdę powinnaś przynajmniej…
- Ja powinnam przynajmniej? Nie mów mi, że ja powinnam przynajmniej. To ty przynajmniej powinieneś. Wiesz, ile ona ghi kradnie? Dzień po dniu jest coraz mniej i mniej, a ja nic nie mogę powiedzieć. Nigdy jej nie można przyłapać. A ty stajesz po jej stronie! - Głos pani Asrani zadrżał, jakby miała się rozpłakać.
- Aruna, Aruna, nie staję po jej stronie. Nie bądź niemądra.
- Powiedziałeś, że powinnam przynajmniej… - Głos pani Asrani jeszcze raz zadrżał, już-już miał się rozpłynąć w szloch.
- Powiedziałem tylko, że Wisznu… Ten człowiek umiera na naszych schodach. Musimy coś zrobić.
- Więc niech oni to zrobią - odparła pani Asrani, głosem nagle stwardniałym, jak pękający w zimnej wodzie karmel. - Zresztą co to teraz pomoże? Każdy głupi widzi, jak źle jest z tym biednym bećarą. A ty coś nagle taki święty? Wczoraj wróciłeś do domu pijany, o pierwszej w nocy. Z taką czerwoną gębą mógłbyś być światłem ulicznym. - Pani Asrani gniewnie dźgnęła farbę szczoteczką do zębów. - Czy teraz mógłbyś mi pozwolić to dokończyć?
Pan Asrani wypadł z pokoju, popychając drzwi, jakby chciał je zatrzasnąć, ale w ostatniej chwili zamknął je delikatnie.

Pani Pathak otarła pot z czoła. Znowu zaczęła się zastanawiać, dlaczego skusił ją przepis na samosy z rosyjską sałatką. Oczywiście to wszystko wina pani Dźaiswal, która na ostatnim wieczorku karcianym podała te meksykańskie dziwadła. Mówiła, że to "tocos". Zwykłe smażone ćapati, nadziewane liśćmi sałaty i curry z kalafiora, ale ta kobieta była tak sprytna, że dodała mnóstwo chilli i pikli z mango, a panie (pani Pathak musiała przyznać, że także i ona sama) po prostu się nimi zajadały.
- Rohit mówi, że "tocos" są teraz bardzo popularne w Omaha - zaszczebiotała pani Dźaiswal, żeby nikt przypadkiem nie zapomniał, że jej syn studiuje na Uniwersytecie Nebraska, w Stanach. Miała czelność mówić to przy pani Pathak, której starszy syn, Wiru, akurat oblał egzaminy na pierwszym roku Uniwersytetu Bombajskiego.
Pani Pathak stopiła ghi w kadai, po czym szybko dodała jeszcze dwie łyżeczki z plastikowego pojemnika po stronie pani Asrani. Uważała to za rekompensatę za wodę. Była pewna, że pani Asrani każdego dnia podbiera ją ze zbiornika. Te niezliczone garnki, które godzinami grzały się na piecu - ich rodzina chyba całe rano nic nie robi, tylko się kąpie. Pani Asrani kredką do oczu zaznaczała na pojemniku poziom ghi, rysowała linie i kody, ale to tylko prowokowało panią Pathak. Codzienne kradzieże stały się jej nałogiem.
Gdy czekała, aż ghi się rozgrzeje, uświadomiła sobie, że mąż nie odmeldował się jeszcze po wizycie u Asranich. Może poszedł na dół, na filiżankę herbaty w irańskiej herbaciarni. Nie mogła zrozumieć, dlaczego płaci za herbatę w tym staromodnym lokalu, zamiast po prostu napić się w domu. Ale przynajmniej nie upijał się u barwalli dwa razy w tygodniu, jak pan Asrani, więc nie protestowała. Miała nadzieję, że sprawa karetki została załatwiona - trzeba usunąć Wisznu, zanim po południu goście przyjdą na karciany wieczorek. Mogła sobie wyobrazić, co pani Dźaiswal mówiłaby za jej plecami, gdyby zobaczyła coś takiego.
Biedny Wisznu. Było jej przykro, że czeka go rychła śmierć. Będzie jej brakowało jego "Salam, memsahib" za każdym razem, gdy schodziła po schodach. Wprawdzie jego powrót z Nagpuru był fatalny, ale w poprzednich latach wszystko układało się dla mieszkańców domu całkiem dobrze, nawet lepiej, niż można było oczekiwać. Pan Pathak naprawdę się cieszył, że nie musi już stać w kolejkach po przydziały ani nosić pszenicy do zmielenia. Natomiast ona i pani Asrani czuły się lepiej, wiedząc, że ktoś regularnie zagląda do pana Tanedźa tkwiącego samotnie w mieszkaniu na górze. Nawet schody i półpiętro zaczęły wyglądać czyściej, odkąd udało się wyperswadować Wisznu zwyczaj spluwania sokiem z panu na ściany. Postanowiła jutro złożyć w świątyni ofiarę za Wisznu, jeśli umrze do tego czasu. Oczywiście będą musieli coś postanowić w kwestii podestu. Może Niska Ganga będzie chciała powrócić do umowy, zawartej przed paroma miesiącami.
Ghi było już gorące, więc pani Pathak odsunęła z przegubu bransolety i włożyła do kadai pierwszą porcję starannie zlepionych, trójkątnych pierożków. Ciasto zaskwierczało. Ten dźwięk uradował panią Pathak. Bransoletki zadzwoniły, gdy zachęcająco pogłaskała samosy chochlą. Dobrze, że tym razem nie oszczędzała na składnikach. Cały słoik majonezu "Dr Writer", tak jak mówił przepis. Kiedy dodawała ten majonez, starała się nie patrzeć na nalepkę z ceną. Ale będzie warto, choćby dla wyrazu twarzy pani Dźaiswal, gdy ona wniesie tacę, wyładowaną delikatnymi, doskonałymi, cudzoziemskimi samosami. Może nawet pójdzie po jeszcze jeden słoik majonezu, do podania osobno. Ale musi się pospieszyć, jeżeli ma zejść po niego na dół - wciąż nie wybrała biżuterii, którą dziś założy, ani nawet sari.
Pani Pathak znów zajrzała do kadai i aż się zachłysnęła. Jeden samos rozlepił się. Groszek, marchewka i kosztowny majonez wypadły do wirującego tłuszczu. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, pozostałe też porozklejały się w niemal choreograficznym rytmie, tak że w końcu w kadai bulgotała masa warzyw, ciasta i szybko parującego majonezu.
Pani Pathak stała przy piecu. Jej bransoletki niemo splątały się na przegubach. Beznamiętnie wpatrywała się w zawartość kadai. Samosy z rosyjską sałatką rozpadły się, nie zostaną dziś gwiazdami jej karcianego wieczorku. Nie pozostało nic innego, jak zaczekać, aż wszystko się przysmaży. Może da się zjeść, z cytryną i piklami - poda to jako przekąskę na lunch. A jeżeli nikt nie będzie chciał jeść, to może Wisznu czuje się jeszcze na tyle dobrze, żeby mu to zanieść.

Teraz czerwień jest ciemniejsza, bardziej lepka. Sączy się w cienie chaty. Czai się przy rozcięciu na jego czole, nadaje kolor kącikowi podbitego, spuchniętego oka. Gdzieś w głębi tej czerwieni słychać chrapanie. To ojciec śpi w kącie chaty.
W drzwiach staje siostra. Przyniosła z targu kawałek lodu. Daje go matce, a ona owija go swoją dupattą.
- Boli, wiem - mówi matka, przykładając lód do jego nabrzmiałego oka. - Ale musisz być dzielny. Pamiętaj, jesteś Wisznu. - Lód, który dotyka skóry, jest zimny, ale nie gasi tego ognia Wisznu dziesięciu awatar - mówi matka, przyciskając mu lód do czoła. - Rama i Kryszna są częścią ciebie.
Rama i Kryszna, myśli i próbuje sobie przypomnieć osiem pozostałych wcieleń, których nauczyła go matka. Matsja ryba, Kurma żółw, Waraha dzik… Nagle ojciec głośniej chrapie, a on sztywnieje.
- Wisznu nieustraszony, Wisznu łaskawy - ciągnie matka. - Ganges wypływa ze stóp mojego małego Wisznu. Pewnego dnia w jego życie zstąpi jego Lakszmi, a orzeł Garuda przybędzie, by ich zanieść do Wadźkunty.
Wisznu wyobraża sobie, jak z matką leci ponad chmurami na olbrzymim orle. W oddali leży ich raj - Wadźkunta. Złote iglice połyskują w słońcu.
- Tyś jest Wisznu - mówi mu matka - dzierżący wszechświat, podtrzymujący słońce. Czym byłby świat bez ciebie?
- Jam jest Wisznu - odpowiada - dzierżący wszechświat, podtrzymujący słońce. Beze mnie jest tylko ciemność.