Kwinkunks

  • szt.
  • 49,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

John Huffam musiał się wiele nauczyć, nim osiągnął wiek dojrzały - dowiedział się, dlaczego ludzie pracują ciężko w nieludzkich warunkach, dlaczego biedota przeszukuje śmierdzące zgnilizną śmiecie w poszukiwaniu pożywienia oraz dlaczego zarówno szaleńcy, jak i ludzie przy zdrowych zmysłach głodują w zakładach dla umysłowo chorych. Nie pojmował jednak, dlaczego jakieś nie nazwane, nie znane niebezpieczeństwo kładło się cieniem na jego całe dzieciństwo, nękało matkę - a teraz zagraża jego życiu. Odpowiedź znajduje się w dokumencie sporządzonym pół wieku wcześniej, który był wynikiem skąpstwa i nienawiści, stał się przyczyną morderstwa i szaleństwa oraz wpłynął na życie pięciu rodzin. Ukształtował również życie Johna, albowiem jego losy były ściśle związane i rozgrywały się wokół tajemniczego symbolu pięciu - Kwinkunksa.

Rok wydania: 2003
Stron: 1180
Oprawa: broszura
Format: 135/205
Pakowanie: 6
Tłumacz: Maria Streszewska- Hallab

Fragment tekstu:


Mojej Matce

NOTA NA TEMAT WARTOŚCI MONET


Dwanaście pensów stanowiło jednego szylinga. Dwadzieścia szylingów stanowiło jednego funta.
Istniały również następujące monety: ćwierćpensówka (cztery ćwierćpensówki tworzyły jednego pensa), półpensówka (dwie półpensówki stanowiły jednego pensa), korona warta pięć szylingów, pół korony, suweren wartości jednego funta, gwinea warta dwadzieścia jeden szylingów.

 

 

Quid Quincunce speciosius, qui, in quamcunquepartem spectaveris, rectus est?
                      Kwintylian

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA
RÓD HUFFAMÓW


KSIĘGA PIERWSZA
MĄDRE DZIECKO

 

Rozdział 1

Musiało to być późną jesienią owego roku i przypuszczalnie około zmierzchu, aby nie zwracać niczyjej uwagi. A przecież spotkanie dwóch profesjonalistów reprezentujących główne dziedziny prawa raczej nie powinno być skrywane.
Spróbujmy sobie zatem wyobrazić, w jaki sposób Prawo mogło się przysłużyć Sprawiedliwości.
Zbliżając się do pewnego domu na jednej z ulic przy Lincoln's-inn-fields, Prawo - w osobie niskiego jegomościa około czterdziestki, o bladej twarzy i dużej głowie - wstępuje na schody i naciska dzwonek. Natychmiast otwiera drzwi młody urzędnik. Gość wchodzi pośpiesznie do środka, zostaje uwolniony od kapelusza, peleryny i rękawiczek, a potem wprowadzony do małego, ciemnego pokoiku usytuowanego na tyłach domu. Na drugim końcu pokoju widzi siedzącą przy niewielkim stoliku postać. Urzędnik wychodzi bezszelestnie. Siedzący wstaje, kłaniając się nieznacznie, i wskazuje stojący naprzeciw kominka fotel. Przybysz sadowi się w nim, a starszy mężczyzna siada ponownie i wpatruje się w swego gościa. Przedstawiciel Sprawiedliwości wydaje się o jakieś piętnaście lat starszy. Ma ciemną karnację i zadarty nos, a jego twarz wyróżnia się głównie dzięki czarnym, krzaczastym brwiom.
Nastaje długa cisza. W końcu nowo przybyły odchrząkuje.
- Pańskie wezwanie to dla mnie wielki zaszczyt. Cieszę się, że mogłem przybyć.
W stwierdzeniu tym można wyczuć uprzejme pytanie, lecz reprezentant Sprawiedliwości zdaje się tego nie zauważać, nieustannie wpatrując się w swego gościa. Po kolejnej minucie przedstawiciel Prawa pyta nerwowo:
- Czy zechciałby mi pan powiedzieć, jak mógłbym panu pomóc?
- Czy zachował pan środki ostrożności, o które prosiłem? - pyta gospodarz.
- W rzeczy samej. Jestem pewien, że nikt mnie nie śledził.
- To dobrze. A zatem nasze spotkanie zostanie zachowane w tajemnicy przed innymi.
- Przed innymi? Mój drogi panie, to zaczyna być intrygujące. O kogo panu chodzi?
- To ja tu będę zadawał pytania - pada odpowiedź, z niewielkim naciskiem na zaimek.
Gość rumieni się.
Starszy mężczyzna wyciąga coś z kieszeni i mówi:
- Ma pan tu nazwisko klienta, zapisałem panu na tej kartce. Proszę, aby je pan łaskawie odczytał. - Pokazuje mu kartkę papieru, trzyma ją przez chwilę, a kiedy przedstawiciel Prawa kiwnął już twierdząco głową, chowa ją z powrotem. - To świetnie. A zatem nie będę zwlekał i natychmiast przejdę do sedna sprawy. Dokument, który znajduje się w posiadaniu pańskiego klienta, może poważnie zaszkodzić majątkowym interesom strony, którą mam zaszczyt reprezentować, i w związku z tym…
Przerywa, gdyż na twarzy przedstawiciela Prawa wyraźnie pojawia się wyraz niedowierzania.
- Ależ, mój drogi panie, zapewniam pana, że nic mi nie wiadomo o istnieniu takiego dokumentu.
- Niech pan da spokój, zaledwie dwa tygodnie temu pański klient wysłał do nas kopię tegoż dokumentu, domagając się pieniędzy i podając nam pańskie nazwisko dla celów korespondencji.
- Być może… To znaczy, jestem pewien, że to prawda, skoro pan tak mówi. Jednakże błagam, abyś mi pan uwierzył, że w tej transakcji pełnię jedynie rolę skrzynki pocztowej.
- Jak to? Jak mam to rozumieć?
- Ja jedynie przekazuję listy zaadresowane do mnie w imieniu mojego klienta. O sprawach mego klienta wiem tylko tyle, ile wie posłaniec odbierający i donoszący listy.
Mężczyzna spogląda na niego.
- Gotów jestem przyjąć, że mówi pan prawdę.
Młodszy mężczyzna uśmiecha się, ale wyraz jego twarzy ulega zmianie przy kolejnym pytaniu.
- Niech mi pan zatem powie, gdzie przebywa ten pański klient?
- Ależ, mój drogi panie, tego panu powiedzieć nie mogę.
- Przepraszam pana bardzo. Zapomniałem powiedzieć, co tu wchodzi w rachubę - mówi starszy mężczyzna i wyciąga z kieszeni coś, co zabrzęczało przy położeniu na stole.
Reprezentant Prawa pochyla się nieco do przodu, aby lepiej się temu przyjrzeć. Na twarzy wyraźnie maluje się wyraz pożądania. Powstrzymuje się jednakże i mówi:
- Zapewniam pana, mój drogi, że nie jestem w stanie panu pomóc.
- No nie! - wykrzykuje starszy mężczyzna. - Czy panu się wydaje, że może się pan ze mną targować? Ostrzegam, niech pan nawet nie próbuje, w przeciwnym bowiem razie zobaczy pan, że znajdę inne środki przekonywania.
- Ależ nie! - jąka się tamten. - Zupełnie mnie pan nie zrozumiał. Oszołomiła mnie pańska szczodrość. Chciałbym jedynie okazać się jej godny. Jednakże nie jestem w stanie panu pomóc.
- Radzę panu nie próbować ze mną żadnych z pańskich sztuczek, mój dobry człowieku - ostrzega starszy mężczyzna brutalnie pogardliwym tonem. - Przeprowadziłem odpowiedni wywiad i wiem, jak nie do twarzy panu z tymi wzniosłymi zasadami. "Wykurzył cię z ukrycia" - czyż nie tak brzmi to w żargonie pańskich klientów?
Przybysz wyraźnie blednie. Zaczyna podnosić się z krzesła, lecz jego wzrok nie może się oderwać od owego przedmiotu na stole. W końcu pozostaje na miejscu.
Przedstawiciel Sprawiedliwości mówi dalej:
- Czy życzy pan sobie, abym podał katalog pańskich działań? A może raczej powinienem przytoczyć tu cały wykaz działalności, w które - zgodnie z moimi informacjami - jest pan zaangażowany?
Reprezentant Prawa nie zdobywa się na żadną odpowiedź, a zatem przedstawiciel Sprawiedliwości ciągnie:
- Pośrednictwo w paru wątpliwych transakcjach, nadmierne przyciskanie dłużników i sporo dobrze pouczonych świadków. Czyż nie tak?
- Pan mnie nie zrozumiał, mój drogi panie - odzywa się z godnością przybysz. - Chciałem jedynie powiedzieć, że nie jestem w posiadaniu informacji, których pan szuka. Gdybym je posiadał, chętnie bym je panu przekazał.
- Czy pan uważa mnie za głupca? W jaki zatem sposób kontaktuje się pan ze swoim klientem?
- Poprzez trzecią stronę, do której przesyłam całą korespondencję mojego klienta.
- A, to już lepiej - mruczy tamten. - Kto to jest?
- Jegomość godny najwyższego szacunku, który już kilka lat temu pozostawił mój zawód i przeszedł na emeryturę.
- Niezwykle intrygujące. A teraz niechże pan łaskawie napisze mi tu jego imię i adres, gdyż nie potrafię dojść do tego, któż to mógłby być, mimo że pański zawód nie obfituje w ludzi, do których powyższe określenie mogłoby się odnosić.
Przybysz śmieje się krótko, bez entuzjazmu. Potem wyciąga z kieszeni notatnik i pisze: "Wielmożny pan Martin Fortisquince, Golden-square, numer 27". Wyrywa kartkę i podaje ją gospodarzowi.
Mężczyzna reprezentujący Sprawiedliwość bierze ją i odpowiada szorstko, nawet nań nie spoglądając:
- Gdyby zaistniała potrzeba skontaktowania się z panem, porozumiemy się tak jak poprzednio.
Potem sięga ręką do ciemnego kąta pokoju obok swego fotela i ciągnie lekko za sznurek od dzwonka.
Przedstawiciel Prawa podnosi się z oczyma utkwionymi w leżącym na stole przedmiocie. Widząc to, reprezentant Sprawiedliwości niedbale popycha go w jego kierunku, a przybysz szybko wsuwa do kieszeni. Otwierają się drzwi, w których ukazuje się urzędnik, i przedstawiciel Prawa z wahaniem wyciąga rękę w kierunku gospodarza. Ten jednak zdaje się nie zauważać tego gestu, toteż reprezentant Prawa prędko chowa dłoń do kieszeni. Urzędnik odprowadza go z powrotem do drzwi, podaje mu kapelusz, pelerynę i rękawiczki, a chwilę potem mężczyzna ponownie znajduje się na Cursitor-street. Pośpiesznie rusza przed siebie, od czasu do czasu niespokojnie oglądając się do tyłu. Minąwszy kilka zaułków, wchodzi w pustą bramę i wyciąga z kieszeni pakiecik. Kilkakrotnie przelicza uważnie jego zawartość, a potem chowa go z powrotem i rusza przed siebie - tym razem o wiele wolniej.

 

Rozdział 2

Nasz dom, ogród, wioska oraz okolica w promieniu jednej czy dwóch mil były całym moim światem, wszystkim, co znałem, aż do tego pamiętnego lata, kiedy to otworzyło się przede mną nowe życie w Hougham. Teraz, kiedy usiłuję sobie uświadomić całość zadania, które sobie wytyczyłem, przypomina mi się jedno wyjątkowo piękne, letnie popołudnie tamtego roku, kiedy to ciągle jeszcze nieświadomy tego, że przyjdzie mi wkrótce stamtąd wyjechać, wyrwałem się z mego uwięzienia, w którym od tak dawna przebywałem, i rozkoszując się nie tyle samą wolnością, ile faktem, że udało mi się uciec, udałem się na brzeg strumienia, który przepływał przez las Mortsey w kierunku zakazanej ziemi na Północy.
Niepomny zarówno powodów mojej ucieczki, jak i prędko mijających cennych minut, spojrzałem w jego przeźroczystą głębinę. Dostrzegłem w niej bowiem dziwne stworzenia, które umykały, kiedy tylko na nie spojrzałem. Zastanawiałem się nawet, czy nie były to jedynie jakieś cienie, efekty wywołane światłem słonecznym, padającym poprzez wodorosty na wodę i na nakrapiane, usiane kamieniami dno, które znikały, gdy tylko poruszyłem głową.
I wtedy, próbując zobaczyć coś więcej, szturchnąłem patykiem wodorosty i kamienie, wzniecając przy tym jedynie czarną chmurę, która wszystko zakryła.
Choć mam wrażenie, że wspomnienia są jak ów przejrzysty strumień, postanowiłem sięgnąć pamięcią dalej. Teraz, kiedy uczepiłem się swych pierwszych wspomnień, przypominam sobie jedynie słońce, ciepły powiew wiatru i ogród. Od najwcześniejszych czasów, od kiedy najdalej położone domki we wsi wytyczały granice mego świata, nie przypominam sobie żadnej ciemności, żadnego cienia czy zachmurzeń.
Możliwe, że w tym najszczęśliwszym z wieków jesteśmy świadomi jedynie ciepła, światła i słońca i nawet jeśli istnieją wówczas jakieś momenty ciemności czy zimna, to przechodzą one nad nami jak sen, nie pozostawiając żadnych wspomnień. Być może dopiero pierwszy dotyk zimna i ciemności budzi nas z tego pierwszego snu.
Chwilą, która wyraźnie wyróżnia się od wszystkich dotychczasowych, jest w mej pamięci owo późne popołudnie, skąpane słońcem świecącym na bezchmurnym niebie, kiedy to dopiero co zaczęły się wydłużać cienie. Zmęczony zabawą huśtałem się na bramce wiodącej do dróżki, która przebiegała obok wzdłuż ogrodu. Z najwyżej położonego trawnika na tyłach domu, gdzie wówczas siedzieliśmy, schodziła seria tarasów i trawników, połączonych wyżwirowaną ścieżką i schodkami oraz otoczonych wysokim murem z czerwonej cegły, przy którym zasadzone drzewa morelowe tworzyły szpaler. Na każdym tarasie orzech lub morwa opiekuńczo roztaczały swe długie i cienkie ramiona nad otaczającymi je klombami kwiatów, a na jednym z nich, nieco dalej i poniżej nas, pracował pan Pimlott. Nieomal poza zasięgiem naszego wzroku, na samym dole ogrodu, znajdował się gąszcz karłowatych drzew i gęstych zarośli, które nazywaliśmy Puszczą.
Przypominam sobie szorstki dotyk prętów bramki, kiedy uczepiony obiema rękami jej górnej framugi przytrzymywałem się ich i stałem w bezruchu przy każdym obrocie. Metalowe pręty były gorące od promieni słońca, a rdza i czarna farba łuszczyły mi się pod palcami. Trzymając stopy pomiędzy pionowymi prętami, przyciśnięty ubraniem do konstrukcji bramki, odpychałem się od słupka nogami, wyginając się cały najpierw w jedną stronę, a potem w drugą, tak że bramka otwierała się jak najszerzej, a następnie pod własnym ciężarem zamykała się sama ze wzrastającą szybkością, ziemia umykała mi pod nogami, aż w końcu furtka zatrzaskiwała się z głośnym szczękiem. Wiedziałem naturalnie, że nie powinienem tego robić, tym bardziej że matka, która siedziała ze swoją robótką na ogrodowej ławce parę kroków dalej, skarciła mnie już za to.
Ukołysany rytmem zgrzytających zawiasów jeździłem na tej bramce to w jedną, to w drugą stronę, z nagrzaną słońcem twarzą i owiewany delikatnym wietrzykiem przynoszącym zapach kwiatów i świeżo ściętej trawy. Zamknąłem oczy, aby posłuchać głośnego brzęczenia pszczół, a potem otworzyłem je, aby spojrzeć na błękitne niebo i strzępiaste baranki, które śmigały z zawrotną szybkością nad głową w miarę zamykania się furtki.
Nagle rozsadził mi ucho ostry głos:
- Przestań natychmiast, ty niedobre stworzenie. Dobrze wiesz, że tego ci robić nie wolno.
Rozproszywszy na chwilę uwagę, pozwoliłem, by bramka stuknęła o słupek mocniej niż zazwyczaj, i zaskoczyła mnie mocą uderzenia. Przez moment nie byłem pewny, czy rzeczywiście się uderzyłem, ale tak czy owak, dobrze wiedziałem, w jaki sposób domagać się współczucia. Już nabierałem w tym celu głęboko do płuc powietrza, kiedy rozległ się ten sam głos:
- Nawet nie zaczynaj ryczeć. Jesteś na to za duży.
- Przecież się uderzyłem! - krzyknąłem.
- A dobrze ci tak - kpiła Bissett, sadowiąc się obok mojej matki.
- To niesprawiedliwe! To twoja wina, bo na mnie krzyczałaś.
- Nic już nie odpowiadaj, kochanie - odezwała się moja matka.
- Nie cierpię cię, Bissett. Zawsze wszystko musisz popsuć.
- Ty wstrętny dzieciaku! Widzę, że znowu ci będę musiała przyłożyć.
- A właśnie że nie, bo mama ci zakazała - przedrzeźniałem ją.
- Nic podobnego, ty kłamczuchu!
Wiedziałem jednak, że to była prawda, gdyż matka mi to kiedyś powiedziała, lecz zanim zdążyłem jej to wyjaśnić, matka położyła ukradkiem palec na ustach i zgodziłem się uspokoić. Bissett, nadal pomrukując coś na temat mojej nikczemności, zabrała się wreszcie do pracy.
- Nie pozwolę na żadne takie wybryki. A teraz stań tam sobie, żebym cię miała na oku, i już więcej nie rozrabiaj.
Czułem się urażony, że kazano mi pozostać na miejscu, ale przynajmniej Bissett nie wiedziała, że było to faktycznie jedyne miejsce, w którym akurat w tym momencie pragnąłem być, gdyż zbliżała się najatrakcyjniejsza pora dnia.
- Naprawdę jaka to szkoda, proszę pani - zaczęła Bissett. - Ona ostatnio w ogóle przestała pracować, tylko ugania się za tymi robotnikami z Limbrick.
- Ale oni już prawie skończyli.
- I na całe szczęście. Nie zmartwię się, jak już sobie pójdą. Nie lubię, jak mi się mężczyźni kręcą po domu. Obrzydliwe, hałaśliwe stworzenia. Jakież to utrapienie z tymi ich wiadrami, szaflikami i drabinami. I ten słodki wyrostek… A ta pani Belflower to powinna wiedzieć lepiej i nie zapraszać ich wszystkich pięć razy do kuchni.
- Rozumiem, że jeden z nich jest jej kuzynem.
- Kuzynem, a jużci - powtórzyła Bissett ponuro. - Oni to tacy kuzyni z tym nicponiem Jobem Greenslade'em, co się całują. Wałęsają się razem nie wiadomo gdzie i o jakiej porze. Może to i nie moja sprawa, ale jestem pewna, że we wsi nie brakuje porządnych i schludnych dziewcząt, które służyłyby od niej o wiele lepiej - ciągnęła Bissett z niejaką trudnością, jako że trzymała w ustach szpilki.
- Ale mimo tych wszystkich wad to uczciwa i dobra dziewczyna. A panicz Johnnie bardzo ją lubi. A poza tym powinniśmy jej pomóc ze względu na to jej niedawne nieszczęście.
Bissett pociągnęła nosem znacząco.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Pani jest dla niej o wiele za dobra, proszę pani.
W tym momencie usłyszałem nadchodzące główną drogą stado krów. Chwilę później zwierzęta zaczęły się tłoczyć za bramką, prowadzone przez chłopaka, który w moich oczach wyglądał na bohatera ze względu na nonszalancki sposób, w jaki posługiwał się kijem przy zaganianiu stada. Smętne porykiwania i przepychanie się krów w wąskim przejściu napawało mnie rozkosznym przerażeniem. Wiedziałem jednak, że dzięki dzielącej nas mocnej bramce byłem bezpieczny. Jednakże tego dnia stało się coś bezprecedensowego. Najwidoczniej nagle musiałem wpaść w oko jednej z nich - inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć - gdyż z niezwykłą wytrwałością zaczęła przedzierać się pod prąd w stronę bramki. Natychmiast wyczułem, że widocznie musiała mieć do spełnienia jakąś okropną misję, która dotyczyła mnie, a mimo to nawet nie byłem w stanie drgnąć, aby się uratować. Kiedy olbrzymi łeb zwierzęcia wysunął się w kierunku bramki, ujrzałem jego wyłażące z głowy, nabiegłe krwią w czarnych oczodołach ślepia, jego wielkie zęby wyszczerzone tak, jakby za chwilę miały się zacisnąć na moich policzkach, i jego grube, ostre, kręte rogi, niczym jakieś osobliwe pnie drzew, wyrastające z matowych, podobnych do trawy, brązowawych włosów. Wiedziałem, że bramka otworzy się natychmiast, gdy ten potężny łeb w nią uderzy, a mimo to stałem jak zamurowany i obserwowałem to wszystko, nie będąc w stanie się poruszyć.
W końcu jednak odwróciłem się i uciekłem. Serce łomotało mi w uszach, a nogi unosiły się i opadały, zdawałoby się nie przemierzając ani piędzi ziemi. Widziałem przez łzy dwie niewyraźne postacie powstające z miejsc i patrzące na mnie z przerażeniem - jedna była szczupła i podobna do kwiatu w kolorowej, bawełnianej sukience, a druga odznaczała się sztywną bielą na tle zieleni murawy.
- Ta wstrętna krowa! - szlochałem. - Nie pozwólcie, żeby mnie pobodła!
W chwilę później ukryłem twarz w wykrochmalonym białym fartuchu mojej niańki, a ona objęła mnie za ramiona, przycisnęła mocno do siebie i pocieszała tym swoim strofującym, nieomal kpiącym tonem, który stosowała w takich okolicznościach.
Pamiętam, że Bissett kojarzyła mi się wtedy najbardziej ze świeżym, nieco odpychającym i raczej mało zachęcającym zapachem wykrochmalonego fartucha i sukni, mętnie przypominającym zapach jabłek. Kiedy zamykam oczy, mam przed sobą obraz, jak spoglądałem na jej czerwonawą twarz, otoczoną paroma kosmykami siwych włosów wystających spod koronkowego czepka. Miała bladoszare oczy i cienkie usta, które niekiedy zdawały się jeszcze cieńsze, gdy zaciskała je mocno w taki sposób, że nie kompromitując się niczym, sprawiały wrażenie, że unoszą się nieznacznie w kącikach.
Wydawało mi się, że w tej sytuacji mogłem sobie pozwolić na parę łez, jednakże Bissett potrząsnęła mną i powiedziała:
- Daj spokój. Przecież nie jesteś już dzieciakiem. Zobaczysz, ani się nie obejrzysz, a będziesz dorosłym mężczyzną i będziesz musiał opiekować się matką.
Spojrzałem na nią zdziwiony, lecz w tym momencie odezwała się matka:
- Jesteś już bezpieczny, kochanie. Krowy sobie poszły. Chodź tutaj i pocałuj mnie!
Próbowałem do niej podejść, ale Bissett przytrzymała mnie mocno za rękę.
- Niech go pani nie woła, proszę pani. Zobaczy pani, że on zniszczy całą robótkę.
Wyrwałem się z jej uścisku i wskoczyłem matce na kolana, rozsypując z hałasem na ziemię tamborek, igły i nici do haftowania. Słyszałem, jak Bissett łajała nas oboje, ale nie zwracałem na to uwagi.
Wcale nie muszę zamykać oczu, aby sobie przypomnieć wizerunek mojej matki - sploty jasnych loków spadające jej na ramiona i łono, tak że kiedy przytulałem się wtedy do niej, miałem ręce i twarz zanurzone w tych miękkich zwojach; jej słodka twarz o delikatnych ustach, duże niebieskie oczy, błyszczące teraz od łez współczucia.
- Niech mu pani nie pozwoli, żeby teraz zawracał pani głowę - protestowała Bissett. - Proszę spojrzeć na tę swoją robótkę. Wszystko poplątane na trawie!
- To teraz nieważne, nianiu - odpowiedziała matka.
- Ależ skąd znowu. To przecież porządny materiał i nici. Niechże on teraz idzie i trochę pomęczy pana Pimlotta.
- Dobrze. Johnnie, a może byś tak poszedł i poszukał pana Pimlotta, i sprawdził, co on tam robi. Wydaje mi się, że kopie jakąś dziurę. Jak myślisz, czy on coś w niej teraz zakopie?
- Ja już dobrze wiem, co on tam robi - przerwała niańka. - Właśnie miałam to pani powiedzieć. On szykuje sobie nowy kaftan z tego, co słusznie należy do pani. To nie jest wcale jego własność, tylko pani, skoro to jest na pani gruncie, a on robi to w czasie, który należy się pani.
Matka westchnęła, ale reszty rozmowy już nie dosłyszałem, gdyż chwilę później pomknąłem przez taras, a potem zbiegłem schodkami na trawnik, którego gładką powierzchnię zepsuł mały kopczyk ziemi.
- Panie Pimlott! Panie Pimlott! - darłem się, biegnąc w stronę skraju trawnika, przy którym pracował. - Co pan tu robi? Czy mogę panu w czymś pomóc?
Klęczał na ziemi, lecz kiedy się do niego zbliżyłem, uniósł swe spalone słońcem oblicze i popatrzył na mnie z wyrazem twarzy, którego nie potrafiłem odczytać. Bałem się go trochę, częściowo dlatego, że był tym dziwnym stworzeniem - mężczyzną - jedynym, jakiego w ogóle znałem. Nie miałem pewności, co to oznaczało, że był mężczyzną - poza tym, że był duży, że skóra na jego twarzy zdawała się szorstka i że pachniał ziemią i tytoniem.
- Niech mnie tam młody panicz nie zadręcza pytaniami. Mnie nie płacą za odpowiadanie na pytania.
- Ale Bissett powiedziała, żebym pana poszukał i żeby mi pan dał tu coś do roboty.
- To do mnie nie należy. I dzięki Bogu, to nie pani Bissett mi rozkazuje. Choć czasami tak się jej pewno wydaje.
Przyglądałem mu się przez chwilę, jak pracował w milczeniu. Sięgnął do dziury, która przypominała raczej jamę niż zagłębienie, i dźgał w niej niezdarnie jakimś narzędziem o długiej rękojeści.
- Co pan robi? - spytałem.
Nie odpowiedział mi ani słowem, tylko popatrzył na słońce, zasłaniając oczy przed jego ciągle jeszcze ostrymi promieniami. Potem wyciągnął owo narzędzie, tak że dopiero wówczas zobaczyłem, jakie było duże, i zaczął uderzać nim o trawę, aby wytrząsnąć ziemię zatykającą głowicę. Kształt owego narzędzia rzeczywiście był bardzo dziwny, gdyż ostrze wygięte było po obu stronach nieomal jak haki. Położył je na ziemi, a potem zaczął zbierać pozostałe narzędzia i układać na trawie obok wielkiego drewnianego pudełka, w którym zwykle je trzymał.
- Co pan dzisiaj robił, panie Pimlott? - spytałem zdesperowany.
Nadal odmawiając mi odpowiedzi, zaczął smarować grubą warstwą tłuszczu, przypominającego przeźroczysty miód, wszystkie metalowe części narzędzi, zanim każde z nich owinął w kawałek miękkiej skóry i starannie umieścił w pudełku. Narzędzia te zawsze były dla mnie obiektem fascynacji - groźnie wyglądające ostrza wideł, sadzaki z dwoma zębami do usuwania ostów, łopaty o ciężkich, drewnianych rękojeściach, gładko wypolerowanych przez częste używanie, żelazne klamry spajające żelazo z drzewcem, a przede wszystkim ostrza łopat, które błyszczały tak niesamowicie jasno w miejscach, w których nagi metal był wypolerowany aż do połysku przez częste kopanie ziemi.
- Jak to się nazywa? - spytałem, wskazując na narzędzie o długiej rękojeści i dziwnie zakrzywionym ostrzu. - Czy to łopata, czy rydel?
- Tylko mi tego nie dotykaj. To bardzo ostre - przestrzegł mnie w końcu.
- A to? - spytałem, wskazując na narzędzie, którego jeszcze nie widziałem w użyciu.
Spojrzał na mnie.
- To? A, to moja motyka.
- A do czego jest ona panu potrzebna?
Przyglądał mi się przez chwilę.
- Jak to do czego? Do motyczenia.
Zachęcony tą odpowiedzią rozejrzałem się dookoła, szukając śladów jego pracy.
- Dlaczego wykopał pan to drzewo? - zapytałem, wskazując na leżącą na ziemi gruszę z brutalnie obnażonymi korzeniami.
- A bo było zraczałe.
- Zraczałe - powtórzyłem. Było to bardzo interesujące nowe słowo, więc powtórzyłem je wielokrotnie, lubując się nim.
- Co to znaczy: zraczałe?
- To taka zaraza, na którą chorują drzewa. I ludzie też. Gniją przez nią od środka.
W tym momencie nagle otworzył usta, ukazując kilka poczerniałych szczątków zębów, i roześmiał się nieprzyjemnie.
- Ale ono wygląda na zupełnie zdrowe. Szkoda je zabijać.
- Wszystko, co stare lub chore, trzeba wyrzucić lub zabić. A któż miałby to zrobić jak nie ja?
- A dlaczego pan, panie Pimlott? Przecież to drzewo mojej matki.
Odwrócił się ode mnie i wygłosił przez ramię najdłuższą odpowiedź, jaką od niego kiedykolwiek słyszałem.
- Chcesz wiedzieć dlaczego? A bo to ja je tu zasadziłem. Ze dwanaście albo i więcej lat przed tym, zanim twoja matka tu przyszła, nie mówiąc już o paniczu. A coś panicz sobie myślał? Że to tak samo wyrosło? Wszystko na tym świecie trzeba zasadzić. I wszystko trzeba potem pielęgnować. Tak jak pani Bissett pielęgnuje ciebie. To znaczy - gdyby tak pilnowała swojej roboty jak należy i nie plotkowała tyle. I nie podżegiwała innych, i nie odsyłała ciebie, żebyś zawracał głowę tym, co mają swoją robotę.
Kiedy skończył, odczekałem ze dwie minuty, zanim znowu opanowała mnie ciekawość.
- Czy zakopie pan to drzewo potem w tej dziurze? - Potrząsnął przecząco głową. - A posadzi pan tu jakieś inne?
- Nie. Jeśli już musi panicz wiedzieć, to zastawiam tu pułapkę na tego starego ryjca.
- Ma pan na myśli kreta, prawda, panie Pimlott? To prawidłowa nazwa.
- Myślę, co mówię.
- Ale dlaczego chce go pan złapać, panie Pimlott?
- A z tego powodu, że tu przychodzi i ryje trawnik pańskiej matki, a ona mi płaci za to, żebym o niego dbał. A ten stary ryjec nie uznaje praw własności i dlatego trzeba go zabić.
- Ale to nie jest sprawiedliwe.
- Sprawiedliwe, paniczu? - Odwrócił się i spojrzał na mnie uważnie. - Skoro tu przychodzi i bez żadnego pozwolenia wyjada nie wiadomo ile robaków?
Od razu dostrzegłem błąd w jego rozumowaniu.
- Ale my wcale tych robaków nie chcemy.
- Nie chcecie robaków. No jasne, że nie chcecie robaków. Ale też nie chcesz, aby ktoś inny tak bezczelnie tu przychodził i wyłapywał te robaki, no bo przecież one są twoje.
Zastanawiałem się przez chwilę nad tym, gdyż wiedziałem, że musiała być na to jakaś odpowiedź, ale ogrodnik ciągnął dalej, nie czekając, aż ją odnajdę:
- Jakkolwiek by było, to jemu już wystarczy tych robaków i teraz pora na mnie, żebym to ja jego złapał, bo on ma coś, co mnie by się zdało, i jak się dobrze postaram, to mu to wezmę. I tak to już na tym świecie jest: albo on ciebie zje, albo ty jego.
- A zatem kopie pan tę dziurę, żeby on do niej wpadł, a wtedy pan go złapie?
Pan Pimlott wykrzywił się.
- Co to, to nie. On jest na to o wiele za sprytny. On mieszka pod ziemią, nieprawdaż? A zatem zna się na dziurach tak, jak ja się znam na roślinach, a pani Bissett na cudzych sprawach. O, trzeba mieć dużo sprytu, żeby złapać takiego starego ryjca, kiedy śpi.
- A więc jak zamierza pan to zrobić?
- Najlepiej pozwolić, żeby sam się złapał. - I wskazał na wykop. - Widzi panicz, to jest jedna z jego własnych nor, a zatem nie będzie się tu obawiał żadnej pułapki. A więc wykopałem tu w środku głęboką dziurę - i do tego właśnie potrzebna mi była ta krecia łopata. Na dnie założę sidła ze sprężynką i przykryję je liśćmi i ziemią. Jeśli zrobiłem to odpowiednio sprytnie, to stary ryjec znowu tu przyjdzie na robaki, nadepnie na sprężynę i złapie się albo za łapę, albo za pysk. A ja go wtedy zabiorę do krawca i sprawię sobie nowy płaszcz.
Przez chwilę wyobrażałem sobie, jak ten złapany kret trzyma w łapkach igłę z nitką i szyje, więc roześmiałem się z niedowierzaniem. Widząc, że go nie zrozumiałem, pan Pimlott dotknął ręką swojej kamizelki, którą często podziwiałem, gdyż była taka czarna i lśniąca.
- Ależ to potworne! - wyszeptałem zachwycony. Spojrzałem na krecią skórkę i zdziwiłem się, że coś tak pięknego mogło mieszkać w mokrej ziemi.
- To właśnie dlatego nie używam potrzasku. Nie chcę mu zniszczyć futerka.
- Jakież to okrutne! - zawołałem i wyobraziłem sobie kreta szamocącego się i umierającego gdzieś w ciemności. Pan Pimlott zaśmiał się krótko. Nagle przypomniałem sobie coś i krzyknąłem: - Bissett powiedziała, że kret nie należy do pana i nie ma pan do niego prawa!
- Tak powiedziała, co? - powtórzył pan Pimlott, odwracając się.
- Ile pan potrzebuje na kamizelkę?
Teraz jednak zdawało się, że mnie nie słyszał, tylko zamknął pudełko, podniósł je, oparł na ramieniu narzędzia o długich rękojeściach i poszedł na górę ogrodu. Patrzyłem, jak dotknął dłonią czoła przed moją matką i krótko skinął głową w stronę Bissett, zanim wyszedł przez bramkę na drogę, w stronę głównej ulicy i swojego małego, schludnego domku w pobliżu.
Zostałem sam w dolnej części ogrodu i nagle przyszła mi do głowy śmiała i figlarna myśl. Obejrzałem się, żeby nabrać pewności, że Bissett z matką nie patrzą na mnie, i przez jabłoniowy sad - skąd rzeczywiście byłem niewidoczny - ruszyłem do puszczy leżącej poza nim. Z łatwością przeszedłem przez wysoką trawę, zarośnięte chaszcze i plątaninę krzewów rosnących na samym skraju. Poza nimi jednak rosły stare, karłowate drzewa, które rozpościerały swe powykrzywiane w fantastyczne kształty gałęzie, jakby błagając o więcej światła. Wydawało mi się, że ogarnia mnie ciemność, a te złowieszcze gałęzie wyciągają ku mnie swe potężne ręce i długie palce. Mimo że znajdowałem się zaledwie kilka metrów od ogrodu i bzyczących w nim pszczół oraz szeleszczących liści drzew przy powiewie łagodnego wietrzyka, to wydawało mi się, że przeszedłem przez jakieś wrota do zupełnie innego świata, pozbawionego wszelkich odgłosów.
Coś przeleciało obok i musnęło mnie po twarzy, a gdy odpędziłem to ręką, pojawiła się nagle przede mną jakaś postać - twarz z nie widzącymi oczyma, podobna do tych marmurowych czaszek, które widziałem na nagrobkach w wiejskim kościele. Miała wytarte rysy, jakby zraczałe, a powierzchnia kamienia przypominała głęboko podziobaną skórę. Przerażony cofnąłem się, lecz - o zgrozo! - nagle znalazłem się w mocnym uścisku. Nadaremnie usiłowałem się z niego uwolnić. Serce łomotało mi szaleńczo w piersiach i czułem, jak wzbiera we mnie panika. Zacząłem się wiercić desperacko i wreszcie udało mi się wyrwać. Kiedy się wycofywałem, usłyszałem jakiś krzyk, który zdawał się dobiegać z oddali. Rozpoznałem w nim głos mojej niańki.
Nieomal wdzięczny za to nawoływanie, przedarłem się z powrotem przez gmatwaninę zarośli do skąpanego jaskrawym światłem słońca ogrodu.
- Paniczu Johnnie! - wołała Bissett, niewidoczna w górnej części ogrodu. - Gdzie się panicz podziewa?
Czy była to tylko moja wyobraźnia, czy też w tonie jej głosu dało się wyczuć odrobinę strachu? Przyśpieszyłem kroku i kiedy dotarłem na górny taras, zastałem ją zwróconą w prawo. Powiodłem oczyma za jej spojrzeniem.
Moja matka stała przy bramce z jakimś jegomościem, którego nigdy przedtem nie widziałem. Stał na drodze, rozmawiając z nią z namiętną intensywnością, z oczyma utkwionymi w jej twarzy i mocno gestykulując (w jednej ręce trzymał kij). Ona stała ze spuszczonymi oczyma, niekiedy kiwając głową. W pierwszym momencie pomyślałem sobie, że to pewnie jakiś wędrowny handlarz, gdyż byli to jedyni obcy, jacy przychodzili do nas do domu, i sprawiał wrażenie kogoś, kto chciał jej coś sprzedać. Po chwili jednak zauważyłem, że był inaczej ubrany i nie miał przy sobie żadnej paczki.
Przypuszczalnie był starszy od matki, lecz młodszy od Bissett, i chociaż nie był wysoki, to jednak miał głowę o wiele wyższego mężczyzny. Masa kręconych rudawych włosów opadała mu na uszy z kopulastej czaszki. Na jego ożywionej twarzy, na której malowało się każde przelotne uczucie, dominował wielki, haczykowaty nos. Usta miał duże i wąskie, a oczy osadzone głęboko pod krzaczastymi łukami brwi były wielkie i wyjątkowo niebieskie. Miał na sobie spodnie, których deseń kiedyś był zapewne kratką, ale teraz już tak wyblakł, że stał się prawie zupełnie niewidoczny; szorstki surdut, którego zieleń była miejscami zupełnie wytarta; i biały, szeroki krawat, który chociaż uszyty z porządnej wełny, to jednak teraz przybrał żółtawy odcień. Nie zauważyłbym tego wszystkiego, gdyby Bissett nie przyglądała mu się tak bacznie. Kiedy tak patrzyłem wtedy na matkę, przyszło mi na myśl, że wiodła również życie, o którym nic nie wiedziałem - i w tym momencie wydała mi się zupełnie obca.
Widząc, jak oboje z Bissett przyglądamy mu się, mężczyzna przerwał i ceremonialnie uchylił kapelusza w stronę każdego z nas.
- Dobry wieczór pani i małemu paniczowi również. Właśnie tłumaczyłem tej młodej pani - zwrócił się do Bissett, lecz i mnie włączył przyjaźnie do swego przemówienia - że znalazłem się w tej okolicy w poszukiwaniu pracy, zmuszony do proszenia obcych o miłosierdzie, czego wcześniej nigdy nie musiałem robić.
Mówił prędko i z nie znanym mi dotąd akcentem, więc musiałem się dobrze wysilić, żeby zrozumieć, o co mu chodziło. W trakcie tej mowy spoglądał to na matkę, to na niańkę, tak jakby usiłował osądzić, która z nich była ważniejsza i którą należało najpierw przekonać.
- A zatem, czy pomoże pani dobrodziejka biednemu uczciwemu człowiekowi, od którego odwróciło się szczęście - zwrócił się do matki - znaleźć schronienie do przenocowania? Biednemu rzemieślnikowi skazanemu na włóczęgę?
- Zmykaj stąd! - krzyknęła nagle Bissett.
Twarz mężczyzny natychmiast pociemniała, zmarszczył brwi i zwrócił się do Bissett.
- Zmykaj stąd, powiedziałam! - powtórzyła Bissett, być może zaniepokojona wyrazem jego twarzy. - Zmykaj stąd, bo pójdę po pana Pimlotta.
Wyraz twarzy obcego natychmiast złagodniał.
- O, z przyjemnością porozmawiam z panem domu.
W tym momencie Bissett spojrzała na moją matkę, która zaczerwieniła się i spuściła oczy. Zaintrygowany mężczyzna zwrócił się do mnie:
- Gdzie jest twój ojciec, młody człowieku?
- Nie mam ojca.
- Ależ, młody paniczu - odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się do mojej matki - każdy ma ojca.
- Ja go nigdy nie widziałem.
- A niechże się pan stąd wynosi z tą swoją impertynencją! - zawołała Bissett.
Obcy zwrócił się do mojej matki, tak jakby jej nie słyszał.
- A co pani na to, pani Pimlott? Pożałuje mi pani paru pensów?
- Pan Pimlott jest tu ogrodnikiem, ty głupcze! - krzyknąłem. - My nazywamy się Mellamphy.
- A zatem, pani Mellamphy - powtórzył - pomoże mi pani?
- Nie sądzę, abym miała przy sobie pieniądze…
Mówiąc to, matka nerwowo dotknęła cylindrycznego srebrnego puzderka zawsze wiszącego na łańcuszku zapiętym wokół jej pasa, na którym trzymała wszystkie domowe klucze. Zauważyłem, że wielkie oczy mężczyzny spojrzały na nie z ciekawością.
- A co, nawet tam nie ma?
Po raz pierwszy popatrzyła na niego z wyrazem zaniepokojenia na twarzy i zdecydowanie potrząsnęła głową.
- Nie macie w domu ani szylinga? Nawet paru miedziaków? - zapytał.
Nie spuszczając wzroku z jego twarzy, matka odezwała się:
- Bissett, przynieś mi z mojego biurka sześć pensów.
- Nie, proszę pani - sprzeciwiła się niańka twardo. - Nie spuszczę pani ani panicza Johnniego z oczu, dopóty ten włóczykij się tu szwenda.
- Uważam, że powinniśmy mu pomóc. Myślę, że tak będzie lepiej.
- Okażcie krzynę miłosierdzia, paniusiu - zwrócił się śmiało do Bissett.
- Miłosierdzie należy się tylko tym, którzy na nie zasługują. Ty jednak masz wygląd szubienicznika i mogę się założyć, że Prawo wie o tobie coś niecoś. Stąd to ja się tylko po policjanta ruszę, a wtedy się przekonamy.
- A niech cię wszyscy diabli porwą, ty stara wścibska babo! - krzyknął obcy, którego twarz nagle spochmurniała. Klnąc, ruszył gwałtownie do przodu, unosząc do góry kij, a drugą ręką sięgając za bramkę, tak jakby chciał ją otworzyć. Matka krzyknęła i cofnęła się, a ja rzuciłem się do przodu, gotowy bronić mego terytorium.
- Ani się nie waż tu wchodzić! - krzyknąłem. - Jeśli tu wejdziesz, to kopnę cię tak mocno, że się przewrócisz, a wtedy siądę na tobie i będę cię trzymał, dopóki nie przyjdzie tu pan Pimlott.
Spojrzał na mnie groźnie, a matka i Bissett podeszły prędko, żeby mnie ściągnąć z bramki. Kiedy popatrzył na nie, na jego twarzy pojawił się uśmiech, który przeraził mnie jeszcze bardziej niż jego poprzedni grymas.
- Nie sądziłyście panie chyba, że wejdę tu do środka. Nie jestem taki głupi, żeby ściągać na siebie Prawo.
- Zaraz polecę po policjanta, proszę pani. Niech tylko pani weźmie chłopca do środka - powiedziała Bissett zadyszana.
- Niechże się paniusia nie kłopocze - odpowiedział obcy lakonicznie. - Pożegnam już panią, pani Mellamphy - dodał i wzruszając ramionami, odwrócił się i odszedł szybko w górę dróżki.
Matka przyklękła, objęła mnie ramionami za szyję i przytuliła mocno do siebie.
- Byłeś taki dzielny, Johnnie - powiedziała, całując mnie, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. - Nie powinieneś jednak tego robić.
- Jakby tu przyszedł, to bym go wystraszył - chwaliłem się.
Spoglądając przez jej ramię i masę złotych włosów, widziałem, jak obcy odchodził dziwacznym, kołyszącym się krokiem, z dziwnie przygarbionymi ramionami. Kiedy doszedł do rogu głównej ulicy, odwrócił się, żeby na nas popatrzeć. Nawet stąd, gdzie stałem, dostrzegłem na jego twarzy wyraz tak bezmiernej złośliwości, że niezatarcie wyrył się w mojej pamięci. Matka niczego nie zauważyła, ale widziałem, że Bissett również dostrzegła owo spojrzenie, bo splunęła ukradkowo na prawy wskazujący palec i szybko uczyniła znak krzyża pomiędzy oczyma.
- Chodź już, Johnnie - powiedziała matka, ciągle trzymając mnie za ramię, i we trójkę ruszyliśmy w stronę tylnych drzwi do kuchni.
Chłodna, obszerna kuchnia, która wydawała się nam taka ciemna, gdy weszliśmy do niej ze skąpanego słońcem ogrodu, była kiedyś częścią mieszkalną starego wiejskiego domostwa i stanowiła oryginalny trzon naszego domu, o czym świadczył ogromny kominek i biała, wyszorowana piaskiem, kamienna podłoga. Było to królestwo dobrotliwej pani Belflower i to właśnie ją zastaliśmy przy ogniu, kiedy przyrządzała nasz podwieczorek. Wyrwałem się z objęć matki i tanecznym krokiem podbiegłem do niej.
- Pani Belflower, pani Belflower - wykrzykiwałem. - Jakiś włóczęga usiłował się dostać do ogrodu, ale go przepędziłem, i w ogóle się nie bałem!
- Coś podobnego! To ładnie, mój drogi. Mam nadzieję, że doda ci to apetytu - powiedziała niczym nie wzruszona kucharka, odwracając się w naszym kierunku i wycierając swe duże, czerwone ręce w fartuch. Miała życzliwą twarz, tak pulchną i bladą jak jeden z jej puddingów owiniętych w muślin, i raczej niewyraźne, niebieskie oczy, które nigdy nie patrzyły na człowieka całkiem prosto.
Rozczarowany spróbowałem ponownie:
- Był bardzo groźny i powiedział, że mnie upiecze żywcem, jak mnie tylko złapie.
- Niech nas Pan Bóg broni - powiedziała pani Belflower raczej sztywno, umykając oczyma w stronę kredensu, na którym stał przygotowany podwieczorek.
- Ależ to wstyd, paniczu Johnnie! - krzyknęła Bissett. - On wcale niczego takiego nie powiedział. Wie panicz przecież, że nie powinien opowiadać bajek.
- Ale pani Belflower sama opowiada mi bajki - zawołałem we własnej obronie.
- Jestem pewna, że nie - zaprzeczyła Bissett ponuro.
- Ależ wszyscy tak robią - mama czyta mi bajki, pani Belflower mi je opowiada i Sukey też. Każdy, tylko nie ty - odpowiedziałem z goryczą.
Matka wtrąciła prędko:
- Nie mówimy ci jednak, że coś jest prawdą, jeśli tak nie jest, Johnnie.
- To dziecko ma za dużą wyobraźnię, ot co - skomentowała Bissett ponuro.
- To rzeczywiście straszne, jeśli tacy chuligani nękają i prześladują porządnych ludzi w ich własnym domu.
- Tego kiedyś nie było. Za młodu nigdy o czymś takim nie słyszałam - stwierdziła Bissett. - To wszystko przez tych Irlandczyków, co tu pracują przy nowym gościńcu, nie mówiąc już o tych, co przyjeżdżają na żniwa. Nie  wiem, czemu nie mogą siedzieć w swoim własnym kraju. Nic tu po nich. Tylko zabierają chleb z ust uczciwym Anglikom.
- A czemu nie mogę iść i zobaczyć tych nowych rogatek? - spytałem, przypominając sobie o starych krzywdach i żalach.
- Nie sądzę, aby to był Irlandczyk - odezwała się cicho matka w momencie, gdy pani Belflower ze współczuciem wsunęła mi do ręki kawałek pierniczka.
- Czyżby? - spytała Bissett. - No cóż, sądząc po jego mowie, z całą pewnością można powiedzieć, że on nie był tutejszy. To na pewno nie był chrześcijański akcent.
- On pochodził z Londynu - odpowiedziała matka.
- Z Londynu! - powtórzyłem. Nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa i jego monotonne, nieomal metaliczne sylaby wydawały mi się dziwnie tajemnicze.
- A to wystarczy, bo to właśnie tam ludzie nie są bezpieczni we własnych domach.
Moja matka wzdrygnęła się i spytała:
- Jak to?
Bissett spojrzała na nią przebiegle.
- A bo to nie pamięta pani, pani Mellamphy, tego, co się stało parę lat temu? To musiało być w tym samym roku, w którym urodził się panicz Johnnie, a może parę miesięcy wcześniej.
Matka spojrzała na mnie z przerażeniem.
- Aha, ma pani na myśli ten wypadek przy drodze do Ratcliffe, kiedy to dwie rodziny zostały zamordowane we śnie we własnych łóżkach - potwierdziła pani Belflower.
- No właśnie. I jeszcze jeden, chyba w tym samym czasie - a może trochę wcześniej? - kiedy to pewien stary, bogaty człowiek został zamordowany przez własnego syna czy jakoś tam - wtrąciła Bissett, a matka odwróciła się. - To było w pobliżu Charing-cross. Czy to też w pobliżu gościńca do Ratcliffe?
Moja matka nic nie odpowiedziała, a Bissett ciągnęła dalej:
- A zatem, proszę pani, tak na wszelki wypadek niechże pani wyśle tę dziewczynę po policjanta, żeby przepędził tego włóczęgę z parafii.
Matka, ciągle zwrócona do nas plecami, odezwała się:
- Nie uważam, żeby to było konieczne. Najlepiej zostawić go w spokoju.
- W każdym razie i tak jej tu nie ma - wtrąciła pani Belflower. - Poszła na dół do 'Ougham odwiedzić swego wuja. (Mógłbym tu dodać, że okoliczni wieśniacy zawsze mówili "na dół do 'Ougham", choć wioska ta położona była nieco wyżej, skoro strumień, który przepływał przez lasek Mortsey za naszym domem, spływał właśnie stamtąd. Wydawało się, że wizyta w tej wiosce zawsze wiązała się z jakimś moralnym upadkiem). Zmogła go wczoraj gorączka. Dowiedzieli się o tym w domu dopiero teraz i przysłali po nią tego młodego Harry'ego.
- Co takiego? I tak sobie poszła bez niczego?! - wykrzyknęła z oburzeniem Bissett. - Ta dziewucha za dużo sobie pozwala. A kiedyż ona myśli tu wrócić?
- Dopiero przed minutą wyszła - zauważyła pani Belflower z lekką niechęcią w głosie.
Pomiędzy nią a Bissett trwał stan wiecznej, choć rzadko otwartej wrogości. Tak jak Anglia i Rosja długo walczyły o panowanie nad granicą pomiędzy Konstantynopolem a północno-zachodnimi Kresami, tak te dwie stawiały sobie czoło z kuchni i z pokoju dziecięcego, usiłując uzyskać przewagę i zdobyć wpływy w wielu mniej specyficznie określonych sprawach. Sukey była dla nich czymś w rodzaju Imperium Otomańskiego.
- Ale kto jej pozwolił wyjść, pani Belflower?
- Ja, panno Bissett.
- A, w takim razie nie sądzę, aby miała pani do tego prawo.
- Ani pani, żeby mi tak mówić.
Matka odwróciła się nagle i tupnęła, krzycząc:
- Milczeć! I to obie!
- Na Boga, nigdy jeszcze… - zaczęła Bissett i wszyscy troje spojrzeliśmy na nią ze zdziwieniem.
- Niech pani przyniesie podwieczorek, pani Belflower. Chodź ze mną, Johnnie - powiedziała i szybko wyszła z pokoju. Zrobiłem, jak mi kazała, pozostawiając Bissett z kucharką w nagłym, pełnym oburzenia przymierzu.
Wyszliśmy ze starej części domu na obszerny korytarz prowadzący do salonu i pokoju śniadaniowego, w którym jadaliśmy posiłki - właśnie z wyjątkiem śniadania, które spożywaliśmy w małym buduarze. Wchodząc do pokoju, poprosiłem:
- Powiedz mi coś o Londynie.
- Czy wszyscy się dzisiaj zmówili, żeby mnie doprowadzić do szaleństwa?! - krzyknęła, a potem odwróciła się i przytuliwszy mnie do siebie, powiedziała: - Przepraszam, Johnnie. To nie twoja wina.
Usiedliśmy przy stole, a ona mówiła dalej:
- Kiedyś tam mieszkałam. Nie musisz więcej wiedzieć.
- Ale kiedy? Myślałem, że zawsze tu mieszkaliśmy.
- O, to było jeszcze przed twoim urodzeniem.
- Powiedz mi, jak to wtedy było.
W tym momencie weszła pani Belflower i zaczęła nakrywać do podwieczorku.
- Teraz nie czas na to, żeby o tym mówić - powiedziała matka.
- A co ten człowiek miał na myśli, mówiąc o moim ojcu? Przecież ja nigdy nie miałem ojca, prawda?
Zauważyłem, że pani Belflower zesztywniała przy bocznym stoliku, na którym właśnie stawiała dzbanek z herbatą. Matka spojrzała na mnie z wyrzutem, a ja poczułem ukłucie bólu dziwnie zmieszane z przyjemnością, kiedy uświadomiłem sobie, że moje pytania sprawiają jej przykrość.
- Słyszałem kiedyś, jak ktoś powiedział, że jestem "tym biednym chłopcem bez ojca" - ciągnąłem dalej. - A zatem to musi być prawda, czyż nie tak?
- Dziękuję pani, pani Belflower - odezwała się matka. - Z resztą poradzę sobie sama.
Kiedy kucharka wyszła, zwróciła się do mnie:
- Kto ci to powiedział, kochanie?
- Ktoś w sklepie powiedział tak do Bissett. No więc wytłumacz mi!
Matka złożyła i rozłożyła ręce.
- Jak będziesz starszy - powiedziała wreszcie.
- Kiedy? Na Boże Narodzenie?
- Ale nie na to.
- Ale na to następne?
- Nie, kochanie. Być może na to za dwa lata.
Trzydzieści miesięcy! Równie dobrze mogłoby to być i trzydzieści lat.
Próbowałem ją przekonać, ale ona nie zgodziła się na żadne przyśpieszenie tego terminu i więcej nie odpowiadała na moje pytania.
Kiedy pani Belflower wróciła i posprzątała ze stołu, matka poprosiła ją, żeby przyniosła przenośny stolik do pisania i szkatułkę z listami z buduaru. Przeszliśmy do salonu - pięknego, jasnego pokoju z widokiem na główną ulicę. Potem otworzyła kluczykiem sekretarzyk i wyciągnęła swój duży notatnik, w którym pisała listy - jak to było wówczas w zwyczaju. Matka zajęła się pisaniem, a ja wyciągnąłem swoich żołnierzy i musztrowałem ich na dywanie, lecz skoro matka nie zwracała uwagi na to, co się działo, kiedy ją o to prosiłem, nie było to takie zajmujące zajęcie jak zwykle. Zazwyczaj lękałem się momentu, w którym Bissett pukała do drzwi, skazując mnie na pójście do łóżka. Dzisiaj jednak, nawet jeśli nie wyczekiwałem tej chwili, to przynajmniej pogodziłem się z nią z rezygnacją. A poza tym nadal miałem przed sobą perspektywę podokuczania Bissett.
Jednakże tego wieczoru, gdy zbliżała się godzina mojego aresztu, ktoś załomotał do frontowych drzwi. Oboje wzdrygnęliśmy się, a matka spojrzała znad listu, który pisała, i wykrzyknęła:
- A któż to może być o tej porze?!
Słyszeliśmy, jak Bissett otworzyła drzwi, a chwilę później weszła do nas do pokoju z potokiem słów oburzenia.
- To rzeczywiście bezwstydne, proszę pani. Ci mężczyźni zostawili drabinę tuż pod oknem buduaru, tak jakby to było ich własne podwórko.
- Ach, tak! Powiedzieli pani Belflower, że ciężko im jest odstawiać ją na haki i że dzisiaj nie mieli na to czasu. Mają przyjść po nią jutro. Ale kto to pukał?
- Dziewczyna z listem - odpowiedziała oburzona Bissett. - To ta Sally, zuchwała mała dzierlatka. Kto to widział, żeby tak bezczelnie przychodzić do frontowych drzwi?! Powiedziała, że boi się wchodzić w alejkę po ciemku. Ale niech się pani nie martwi, już ja jej za to nagadałam. Od małego trzeba ich uczyć, gdzie ich miejsce.
- A przyniosła coś? - przerwała matka.
- A to. No i dziesięć pensów do zapłaty, które już jej sama dałam.
Sięgnęła do kieszeni, która wisiała u pasa jej sukni, a matka wzięła od niej list i podała z sekretarzyka pieniądze.
- No cóż - powiedział mój nieubłagany strażnik - pora na spanie, młody człowieku, jak tylko posprzątasz zabawki.
Ja oczywiście zdecydowanie nie miałem ochoty iść spać.
- Mamo, mogę posiedzieć tu jeszcze trochę? - błagałem.
- Ale tylko parę minut - zgodziła się z roztargnieniem, łamiąc pieczęć.
Uśmiechnąłem się tryumfalnie do mojej niańki, która wyszła z pokoju z pociemniałą twarzą. W tym momencie z listu trzymanego przez matkę wyleciał mniejszy, zaklejony liścik i upadł na podłogę obok mnie. Podniosłem go, a kiedy go jej podawałem, mój wzrok przypadkowo padł na odwrócony do góry nogami napis. Dopiero zacząłem się uczyć liter, ale wiedziałem już, że nasze nazwisko zaczynało się od litery "M", a ponieważ łatwo ją było rozpoznać, nawet gdy była odwrócona, zdziwiłem się, gdyż nazwisko na małym liściku zaczynało się od innej literki - a mianowicie od "C". Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć.
Udając, że nadal się bawię, patrzyłem, jak matka odkładała list, który przeczytała najpierw, a potem pośpiesznie otworzyła ten mniejszy. Musiał być krótki, gdyż przeczytała go prędko, zmarszczyła brwi i przygryzła usta. Potem oba listy schowała do srebrnej szkatułki i zamknęła ją jednym z kluczyków wiszących u jej pasa. Podniosła oczy i zobaczyła, że się jej przyglądam.
- Należała do mojego ojca - powiedziała, wskazując na szkatułkę. - Dał mi ją w dniu, kiedy… - nie dokończyła.
- Powiedz mi! - wykrzyknąłem. - Kiedy mój ojciec ci to dał?
Spojrzała na mnie z nagłym zdziwieniem i zobaczyłem, że się zaczerwieniła. Potem roześmiała się.
- Nie mówiłam o twoim ojcu, tylko o moim. Mój ojciec był twoim dziadkiem.
- Wydaje mi się, że to rozumiem - odpowiedziałem wolno. - Opowiedz mi o nim.
- Johnnie, dopiero co uzgodniliśmy, że nie będziemy rozmawiać o tych sprawach, dopóki nie podrośniesz. Mam jednak dla ciebie dobrą nowinę. Co byś powiedział na to, gdybyśmy…
Jej słowa przerwało wejście Bissett. Kiedy miała mnie zaaresztować, matka podała jej szkatułkę i powiedziała:
- Bissett, zabierz to do buduaru, żebym to z samego rana widziała i nie zapomniała od razu odpisać na te listy.
Wstałem prędko i wyrwałem jej ją z rąk.
- Ja to zrobię! - zawołałem.
- Nie, Johnnie! - krzyknęła za mną matka, ale ja już wybiegłem z pokoju.
Bissett zostawiła na stoliku przy schodach palącą się świecę, abyśmy mogli wejść na górę, więc chwyciłem ją i wszedłem do buduaru. Jako że stara część domu zbudowana była tak nisko, okna buduaru wychodziły na ciemne, małe podwórze znajdujące się pomiędzy domem a drogą. I mimo że pokój ten był przytulny zimą przy zasuniętych kotarach i zapalonym kominku, to jednak w lecie wywierał ponure wrażenie. Przy świetle świecy przyjrzałem się teraz oprawionej w skórę szkatułce i jej ciężkim, srebrnym zapięciom, którym jak dotąd nie miałem okazji się przypatrzeć. Na srebrnej blaszce wyryty był wzór, który rozpoznałem z łatwością, gdyż często widziałem go na naszych filiżankach i talerzach oraz na stołowym srebrze. Była to róża o czterech płatkach. W tym wypadku jednak ten wzór zawierał pięć takich róż - cztery umieszczone były na rogach, a piąta znajdowała się pośrodku. Poniżej widniał jakiś napis i poprzysiągłem sobie, że wkrótce będę w stanie go przeczytać. Nie mając odwagi zwlekać za długo, odłożyłem szkatułkę na kredens obok zastawy śniadaniowej. Kiedy wróciłem do salonu, matka i Bissett czekały już tam na mnie.
- Postąpiłeś bardzo niegrzecznie - zaczęła matka surowo. - Nie wiem doprawdy, co dzisiaj w ciebie wstąpiło. Miałam zamiar powiedzieć ci coś miłego, ale teraz będę musiała z tym poczekać, aż sobie na to zasłużysz.
I tak oto jak prawdziwie pohańbiony więzień, nie mający nic do powiedzenia we własnej obronie, zostałem oddany w ręce mojego strażnika i wyprowadzony z pokoju.
Zawsze bałem się tej wspinaczki do mojego pokoju, który znajdował się w najstarszej części domu, po tych starych schodach, ze skrzypiącymi pod nami stopniami, toteż i tym razem, kiedy tylko wyszliśmy z Bissett na korytarz, usiłowałem złapać ją za rękę.
- Daj spokój! - powiedziała ze złością, odpychając moją dłoń. - Skoro jesteś już na tyle duży, żeby tak martwić swoją biedną matkę, to jesteś za duży również na to, żeby w ciemnościach trzymać się niańki.
To nie ciemności się tak bałem, lecz tych tajemniczych kształtów i cieni tworzonych przez migocącą świecę, tak jakby wywoływała stworzenia nocy - które znikały nam z pola widzenia, kiedy się do nich zbliżaliśmy - niczym olbrzymie pająki, które często widywałem, a które według mnie miały o wiele za dużo nóg, aniżeli mogły im być potrzebne do uczciwych celów. Nienawidziłem ich zwłaszcza od chwili, gdy Bissett opowiedziała mi, jak one się żywią żywymi stworzeniami.
- Jak to możliwe, że mimo tego całego zuchwalstwa najwyraźniej boi się panicz własnego cienia?
Oburzony tym stwierdzeniem pobiegłem naprzód i po chwili dotarłem do swojego pokoju, który znajdował się na końcu niewielkiego, wiodącego prosto ze schodów ciemnego korytarza. Pokój ten był mały i wąski, a podłoga nachylała się w nim ostro w stronę okien. Niski sufit odznaczał się ostrymi kątami ze względu na spadzisty dach, tak że również i on pochylał się w stronę końca pokoju, gdzie znajdowało się okno. W pomieszczeniu nie było zbyt wiele miejsca na meble i oprócz starej czarnej szafy i krzesła stał tam jeszcze jedynie stary kufer, w którym trzymałem swoje zabawki. Wiekowy, wytarty turecki dywan pokrywał podłogę przy moim łóżku, a na ścianie wisiały dwa oprawione sztychy, które podarowała mi matka: wielka, kolorowa rycina przedstawiająca bitwę pod Trafalgarem, z masą postrzępionych żagli i kłębów dymu, a nad tym niewielka mezzotinta z wizerunkiem mojego bohatera, admirała Nelsona.
- Teraz już bez żadnych głupot. Biegiem do łóżka - upominała mnie Bissett.
- Jak sądzisz, gdzie jest teraz ten mężczyzna? - spytałem w zamyśleniu.
- Nie wiem, ale przypuszczam, że daleko stąd śpi sobie w jakimś rowie.
- Jak ja bym tak chciał spać w rowie!
- Może pewnego dnia będziesz musiał - odpowiedziała ponuro. - A już na pewno, jeśli się będziesz tak zachowywał jak dzisiaj. Mogę się jednak założyć, że nie on jeden wałęsa się teraz po dworze. Zapamiętajcie moje słowa. Tej dziewuchy też dzisiaj w nocy w domu nie będzie. Ani rankiem. A czemuż twoja matka pozwala jej tak się obijać w robocie? Ale to nie moja sprawa. Tak to bywa, jak się ma do czynienia z bezbożnikami. To prawie pogańska parafia, a jak Święta Księga mówi, kto ze złym przestaje, takim się staje.
W końcu umyty i odziany w nocną koszulę zacząłem się szykować do wejścia do łóżka. Nie było to takie proste, gdyż był to rodzaj starego, dębowego pudła, które zostało wciśnięte w niszę za drzwiami i znajdowało się parę stóp nad podłogą.
- Gwarantuję ci, że twoja mamusia nie przyjdzie tu dzisiaj do ciebie, skoro byłeś taki niegrzeczny - stwierdziła Bissett, przykrywając mnie pościelą.
Nie wierzyłem w to, ale spytałem przekornie:
- A może ty mi za to opowiesz jakąś bajkę?
- Wiesz dobrze, że ja takich rzeczy nie robię. Bajki to kłamstwa.
- Ale w Biblii jest pełno takich bajek.
- A to co innego i dobrze o tym wiesz.
- A dlaczego miałoby to być coś innego?
- Za dużo zadajesz pytań. Jak nie będziesz zadawał tyle pytań, to nikt nie będzie ci opowiadał kłamstw.
- Ale dlaczego ktoś miałby kłamać? - spytałem. - A skoro możesz mi skłamać, to możesz mi również opowiedzieć bajkę. Sama przecież mówiłaś, że to jedno i to samo.
- Mądre z ciebie dziecko, Johnnie - powiedziała Bissett z powagą. - Sam diabeł posługuje się takim rozumem jak twój. Niektóre rzeczy trzeba przyjmować bez sprzeciwu. Wiadomo, że to prawda, bo Bóg mówi je nam prosto do serca.
W tym momencie usłyszałem stąpanie matki w korytarzu. Uśmiechnąłem się tryumfalnie do mojej niańki, a kiedy matka weszła do pokoju, Bissett odezwała się:
- Jest pani dla niego o wiele za dobra, proszę pani. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że przydałaby mu się twarda ojcowska ręka.
Moja matka wzdrygnęła się, a potem odpowiedziała nieco wyniośle:
- To byłoby już wszystko, Bissett.
Niania ruszyła do drzwi, trzymając w ręku świecę.
- Dobranoc, paniczu Johnnie.
- Dobranoc, Bissett - odpowiedziałem.
Spoglądając na matkę, dodała:
- Pamiętaj o swoich modlitwach.
Skinąłem głową, a ona opuściła pokój.
Kiedy byłem już pewien, że nie mogła mnie usłyszeć, poprosiłem:
- Czy opowiesz mi bajkę, mamo?
Co wieczór czytała mi jakąś bajkę i uwielbiałem ten rytuał wybierania opowieści. Do moich ulubionych należały te, które przerażały mnie najwięcej - Historia Jacka, zabójcy wielkoluda, Dzieci w lesie, Opowieść o śmierci i damie oraz Goniła pogoń za gonitwą. Najbardziej jednak podobały mi się Baśnie z tysiąca i jednej nocy ze względu na ich dziwne słownictwo pełne sułtanów, dżinnów i psotnych duszków oraz przedstawiony w nich dziwny świat. Była wśród nich zwłaszcza jedna baśń, która przeraziła mnie tak bardzo, kiedy matka mi ją przeczytała, że chociaż bardzo chciałem usłyszeć ją jeszcze raz, nigdy więcej nie odważyłem się o nią poprosić.
- Nie, Johnnie. Dziś wieczór byłeś za bardzo niegrzeczny.
- O, proszę cię! Tak mi przykro z powodu tej szkatułki.
- To nie tylko o to chodzi. Bissett ma rację, za bardzo ci pobłażam. Przeczytam ci bajkę, ale żeby ci pokazać, że jestem naprawdę urażona, sama ci ją wybiorę. Będzie to opowiadanie o tym człowieku, który śledził własną żonę, za co został strasznie ukarany, ciekawość bowiem nigdy nie popłaca.
Skinąłem głową, nie ważąc się odezwać, gdyż była to właśnie ta historia, której się tak bałem. Matka zdjęła z półki nad moim łóżkiem książkę i zaczęła czytać opowieść o Syedzie Naomaunie, który poślubił młodą żonę o wyjątkowej urodzie. Po jakimś czasie zauważył, że jadła ona tylko po jednym ziarnku ryżu dziennie. Wiedział, że wychodziła z domu prawie każdego wieczoru, więc pewnej nocy postanowił ją śledzić. Zobaczył, że wyszła poza mury miasta, i zdawało się, że przechodziła koło cmentarza, kiedy nagle stracił ją z oczu pomiędzy cieniami drzew.
- "Zaczął się skradać i kiedy podszedł bliżej - czytała moja matka - zobaczył, że siedziała na murze obok upiorzycy i…"
Nie mogłem już dłużej tego wytrzymać i z krzykiem ukryłem głowę w pościeli.
- Uspokój się, Johnnie - powiedziała matka, głaszcząc mnie po głowie przez koc. - To tylko bajka. W rzeczywistości nic takiego się nie zdarza.
- Naprawdę? - spytałem i wystawiłem głowę spod koca. - Ale przecież tak jest napisane w tej książce.
- Zrozumiesz to, jak trochę dorośniesz.
- Zawsze to powtarzasz - zaprotestowałem. - To niesprawiedliwe.
Spojrzała na mnie uważnie.
- Przepraszam cię za to, że byłam dzisiaj trochę zdenerwowana, Johnnie, ale dostałam złą wiadomość. W tym liście napisano, że wuj Martin jest chory.
- To wszystko? - spytałem.
Spuściła wzrok.
- Tak, nie musisz się o nic więcej martwić. A teraz idź już spać, dobrze?
Skinąłem głową. Szybko pocałowała mnie, złapała świeczkę i cicho wymknęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Była to spokojna, nieomal bezwietrzna noc. Na drodze nie było żadnego ruchu i do pokoju dobiegał jedynie delikatny szelest liści. Po jakimś czasie, na granicy snu, moich uszu dobiegło słabe dzwonienie dzwonk&oacut