Pod pierzyną

  • szt.
  • 23,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

"Kiedy ludzie pytają mnie, jak zarabiam na chleb, a ja odpowiadam, że jestem pisarką, natychmiast zakładają, że moje życie to bezustanna karuzela limuzyn, występów telewizyjnych, fryzjerów, oddanych wielbicieli, obłąkanych fanów i całego tego blichtru związanego związanego z byciem osobą publiczną.
Pora wyjaśnić pewne sprawy.
Piszę sama, w zaciemnionej sypialni, w piżamie, jedząc banany, na laptopie leżącym na poduszce…"
Wysokie obcasy, prawo jazdy, buty, recenzje, chimery, budowlańcy, dzieci, rodzina i inne nieszczęścia.
Miliony ludzi na całym świecie uwielbiają jej powieści. Marian Keyes prezentuje teraz zbiór swoich felietonów oraz wyjątkowe, nie publikowane wcześniej teksty.
Ta doskonała lektura do łóżka aż się roi od przezabawnych historii i spostrzeżeń o życiu, powinowatych, odchudzaniu się, przyjęciach, miłości do butów oraz DP (długoletnich przyjaciółek), upiornych agencjach nieruchomości i zaginionym bagażu, firmowej imprezie bożonarodzeniowej, podczas której pieczono na rożnie owce (po marokańsku). Czytając tę książkę, będziesz zwijać się ze śmiechu lub dostrzeżesz w niej sytuacje z własnego życia.

Rok wydania: 2004
Stron: 232
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 30
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

Wstęp

 

Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, wbiłam sobie do głowy, że chcę zostać dziennikarką. Rozważałam rozmaite opcje: mogłam kupić męski kapelusz z szerokim rondem, notes i iść na staż do kilku gazet albo skończyć kurs. Zdecydowałam się na kurs, niezwykle oblegany, w związku z czym przeszłam przez kilka etapów wstępnej selekcji, na których redukowali liczbę chętnych. Nie udało mi się jednak dobrnąć do finału i całkowicie się załamałam - niemal pękło mi serce! Jednak gdy patrzę na to z obecnej perspektywy, widzę, że zapewne wyszło mi to na dobre. Byłabym koszmarną dziennikarką: zbyt lękliwą, żeby tropić podejrzanych, i zbyt dobrze wychowaną, żeby zadawać trudne pytania. Chyba też błędnie interpretowałam swoje pragnienie pracy ze słowem - chciałam pisać powieści, nie opisywać fakty.
Tak czy owak, mijały lata (w sumie dziewięć) i kiedy w końcu zaczęłam pisać powieści, odkryłam dziwny skutek uboczny bycia pisarką: wydawcy gazet oraz czasopism oczekują, że dostarczę im - uwaga - publicystyki.
Po ustaleniu, że nie muszę zajmować się palącymi nowinami dnia i spokojnie mogę pisać zabawne autobiograficzne felietony, chętnie na to przystałam. Dostałam zatem comiesięczną rubrykę w "Irish Tatler", w której prezentowałam większość aspektów swojego życia: pisanie, zwiedzanie, próby zakupu domu i nauki jazdy, miłość do butów i konfekcji, strach przed psami i sylwestrem. Sporadycznie inne irlandzkie wydawnictwa zlecały mi felietony na określony temat, na przykład Dzień Matki albo wakacje, i przez lata, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, dorobiłam się całkiem pokaźnej ich sterty.
Większość tej kolekcji już opublikowano w Irlandii, lecz nie wszystko. Część felietonów wykorzystałam w powieściach, na przykład historię o okładach z błota, kiedy desperacko usiłowałam schudnąć na dwa dni przed ślubem. Ci z Was, którzy czytali Ostatnią szansę, pamiętają zapewne, że Tara doświadczyła czegoś podobnego.
Wszystko, co opisałam w tej książce, naprawdę mi się przydarzyło, ale sporadycznie zmieniałam szczegóły i imiona, by chronić niewinnych i tych nieco mniej niewinnych. Większość felietonów ma wydźwięk humorystyczny, ale nie wszystkie, jak choćby ten o walce z alkoholizmem (darujcie go sobie, jeśli was przygnębia!). To wielka zaleta takiego zbiorku - w przeciwieństwie do powieści można go czytać w dowolnej kolejności, a nawet zacząć lekturę od końca. Podoba mi się także, że można się zagłębić w tę książkę i w każdej chwili ją rzucić, otworzyć ją na dowolnej stronie i zwyczajnie zacząć czytać (chyba że już przeczytaliście, rzecz jasna).
Ta książka nie powstałaby bez udziału wielu osób, więc chciałabym im wszystkim podziękować; zwłaszcza Tony'emu (znanemu również jako Pan*) za jego harówkę polegającą na zebraniu artykułów, a także Louise Moore i Harriet Evans za twórczą i skrupulatną orkę wydawniczą. Chciałabym także podziękować Ianowi Davidsonowi za pomysł na ten zbiór.
Dziękuję Wam wszystkim za jego czytanie. Naprawdę mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Marian Keyes

 

 

 

 

ACH, TEN SPLENDOR

 

Wymęczycielka książek

Kiedy ludzie pytają mnie, jak zarabiam na chleb, a ja odpowiadam, że jestem pisarką, natychmiast zakładają, że moje życie to bezustanna karuzela limuzyn, występów telewizyjnych, fryzjerów, oddanych wielbicieli, obłąkanych fanów i całego tego blichtru związanego z byciem osobą publiczną.
Pora wyjaśnić pewne sprawy.
Piszę sama, w zaciemnionej sypialni, w piżamie, jedząc banany, na laptopie leżącym na poduszce przede mną. Sporadycznie - zazwyczaj zbiega się to z promocją książki - prowadzą mnie, oślepioną, na światło dzienne, a kiedy zaczynam rozmawiać z ludźmi, odkrywam, że nie potrafię, że zupełnie zdziczałam. Co do nachalności uwielbiających mnie fanów: nigdy mnie nie rozpoznają. Raz myślałam, że tak, ale byłam w błędzie. W sklepie z butami (bo niby gdzie?) spytałam jedną z ekspedientek, czy mają te olbrzymie buty w moim rozmiarze, a ona popatrzyła na mnie, położyła dłoń na piersi i cicho jęknęła.
- To pani! - wykrzyknęła.
Tak, pomyślałam, poruszona do głębi. To ja, jestem sławna!
- No właśnie - ciągnęła dziewczyna. - Była pani wczoraj w pubie, to pani śpiewała, prawda?
Tak się rozczarowałam, że ledwie mogłam mówić. Wczoraj nie byłam nawet w pobliżu pubu.
- Ma pani świetny głos - dodała. - W jakim rozmiarze mają być te buty?
Nawet dzień, w którym ukazuje się książka, nie zmienia życia aż tak, jak kiedyś sądziłam. W dniu, w którym w Anglii, gdzie wtedy mieszkałam, opublikowano moją pierwszą powieść Arbuz, od rana spodziewałam się podświadomie, że przechodnie będą inaczej na mnie patrzyli. Że, trącając się łokciami, wymamroczą: "Patrz, to Marian Keyes, napisała książkę". Że kontroler biletów wpuści mnie za darmo ("Wchodź, pisarko, ja stawiam"). Rzecz jasna, nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Podczas lunchu, z sercem walącym jak młotem, pobiegłam do najbliższej księgarni, gdyż oczekiwałam, że będzie zawalona moim dziełem. Okazało się, że zawalono ją najnowszym Grishamem, który zajmował miejsce należne mojej  książce. Rozejrzałam się zatem w poszukiwaniu nieco mniej wyeksponowanego miejsca. Nigdzie nie widziałam swojej książki. Przerażona podeszłam do półki i sprawdziłam w porządku alfabetycznym. Odkryłam, że jej nie ma. Ruszyłam do lady i poprosiłam ekspedientkę, aby sprawdziła to w komputerze.
- A, ta. - Popatrzyła na ekran. - Nie mamy. Mogę zamówić pani egzemplarz! - zawołała za mną, kiedy uciekałam, żeby się zastrzelić.
Przez następne parę tygodni, gdy tylko moja szefowa wychodziła z biura, łapałam za słuchawkę, dzwoniłam do wszystkich księgarni w Londynie, udając klientkę, i pytałam o Arbuz. Jeżeli go nie mieli, telefonowałem kilka dni później w nadziei, że zmienili zdanie. Jestem pewna, że w końcu zaczęli rozpoznawać mój głos. Wyobrażałam sobie, jak zakrywają dłonią słuchawkę i krzyczą: "To znowu ta Keyes! Mamy już jej cholerną książkę?"
Poza oczekiwaniem na sławę i chwałę myślałam, że bycie pisarką polega na rozwalaniu się na kanapie, zajadaniu rodzynek w czekoladzie i czekaniu na muzę. Jeżeli muza nie nadchodziła, równie dobrze mogłam skrócić sobie oczekiwanie oglądaniem programu Jerry'ego Springera. Odkrycie, że jeśli nadal zamierzam czekać na muzę, napisanie książki zajmie mi parę dziesiątków lat, okazało się niemałym szokiem.
Obecnie, z natchnieniem czy bez natchnienia, pracuję po osiem godzin dziennie, od poniedziałku do piątku, tak jak wtedy, gdy byłam urzędniczką w dziale księgowości. Zasadnicza różnica polega na tym, że teraz pracuję w łóżku. Nie dlatego, że jestem leniwym wałkoniem (no dobra, nie tylko dlatego), ale dlatego, że perspektywa siedzenia przy biurku mnie odrzuca, a i tak odrzuca mnie zbyt wiele rzeczy. Zatem pozostaje łóżko, co jak dotąd dobrze się sprawdza, zwłaszcza odkąd zaczęłam zmieniać pozycje, żeby uniknąć odleżyn.
Zazwyczaj przystępuję do pracy około ósmej rano; każdy dzień rozpoczynam nieźle przerażona. To dzisiaj, myślę najczęściej, dziś zabraknie mi pomysłów, inspiracja zapakuje torby i ruszy na poszukiwania innej księgowej, by odmienić jej życie.
Ludzie często mnie pytają, skąd biorę pomysły. Boże, żebym to ja wiedziała. Mogę tylko powiedzieć, że fascynują mnie ludzie, a skoro piszę o emocjach, to chyba dobrze. Myślę, że podświadomie przez cały czas chłonę informacje, a na wypadek, gdybym trafiła na wyjątkowo interesujące osoby albo zabawne powiedzonka, noszę ze sobą notatnik. No cóż, tak naprawdę to nie. Powinnam nosić i udzielając rad początkującym pisarzom, zawsze im to nakazuję. Kiedy jednak grzebię wśród papierków po słodyczach i błyszczków w torebce, nigdy nie znajduję notatnika. Zatem moje "biuro" (podłoga obok łóżka) zaśmiecają zabazgrane bilety autobusowe i opakowania po cukierkach.
Inne pytanie, które często słyszę, dotyczy ciemnych stron bycia pisarzem. Dwa słowa: wyniszczająca niepewność. Kiedyś pracowałam w księgowości. Może nie była to najbardziej podniecająca praca we wszechświecie, za to bardzo krzepiąca. Jeśli liczby się zgadzały, wiedziałam, że mam rację - to takie proste. W pisarstwie jednak nie ma dobrego i złego. Wszystko to kwestia opinii. Było mi bardzo przykro, kiedy wyszła moja druga książka i ktoś powiedział, że woli pierwszą.
- Ta nie jest tak dobra - uskarżała się ta osoba, zupełnie jakbym zrobiła to jej na złość.
- Dziękuję za opinię - powiedziałam szczerze. - Mogłabyś mi podać tę brzytwę? Chcę wziąć kąpiel.
To nie wszystko! Kiedy moją książkę zakwalifikowano do wydania, usiłowałam znaleźć agenta. Zadowolona z siebie założyłam, że nie będzie to żaden problem, skoro udało mi się już załatwić wydawcę. Wkrótce otrzymałam pełen wyższości list, w którym agentka donosiła, że nie ma ochoty reprezentować takiej literatury, jaką ja tworzę. Byłam całkowicie zdruzgotana i zadręczałam się przez wiele bezsennych nocy - myślałam o tajemniczych autorach, których chciałaby reprezentować.
Wiele wody upłynęło, nim zrozumiałam, że reakcja tej kobiety wynikała z jej subiektywnej opinii. Co łączy się z kolejną moją bolączką - złymi recenzjami. Kiedy po raz pierwszy ktoś pisemnie zjechał moją książkę, byłam autentycznie przerażona napastliwością recenzji.
- Co ja jej zrobiłam? - zastanawiałam się głośno, a przestałam dopiero wtedy, gdy najbliższa rodzina kazała mi się wreszcie zamknąć. Pięć książek później radzę sobie z tym o wiele lepiej. Zła recenzja nigdy nie jest powodem, żebym wyrzuciła kapelusz w powietrze i zaśpiewała "Hip, hip, hurra", ale również nie kładę się na dzień lub dwa do łóżka z pudełkiem czekoladek Miniature Heroes pod pachą (do tego nie potrzebuję pretekstu). Zaczynam godzić się z tym, że nie zdołam zadowolić wszystkich. Godzę się także z tym, że krytycy często radośnie recenzują książki, nawet nie zadając sobie trudu, by je przeczytać: to stało się jasne, gdy pewna gazeta dużego formatu opisała Rachel's Holiday - książkę o wychodzeniu z narkomanii - jako "niewartą zapamiętania błahostkę".
Innym potencjalnym polem minowym jest ewentualność, że do tego, co piszę, zakradnie się prawdziwe życie. Kocham swoich przyjaciół i nie zamierzam ich tracić, więc kiedy przeżywają dramaty, muszę mieć pewność, że nawet wzmianka o tym nie przedostanie się do książki, choć to kusząca myśl. Moi bohaterowie są całkowicie fikcyjni - to amalgamaty cech dziesiątków, może nawet setek różnych ludzi. Mam nadzieję, że na pewnym etapie książki stają się czymś więcej niż sumą wszystkich swoich części, prawdziwymi ludźmi. Nie tymi naprawdę prawdziwymi - mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi. Mimo to wszyscy i tak widzą siebie albo innych w bohaterach książki. Już nieraz usłyszałam:
- No, no! Ona nie będzie zadowolona, że ją wsadziłaś do swojej powieści. I jeszcze sugerowałaś, że zdradza męża.
A  poza tym, pani Lincoln, jak się pani podobała sztuka?
Mimo tych kilku niedogodności czerpię niewiarygodną przyjemność ze swojej pracy. I jeszcze większą z faktu, że innym też się najwyraźniej podoba.
Choć mówiono mi, że to się zdarza, nadal trudno mi uwierzyć, że ludzie wydają część swoich ciężko zarobionych pieniędzy na coś, co ja stworzyłam. Jedno z najmilszych doświadczeń w moim życiu spotkało mnie niedawno w księgarni. Bardzo ładnie wyeksponowano moje książki, co niezwykle mnie ucieszyło, zwłaszcza że należę do osób, które podnieca widok własnego nazwiska w książce telefonicznej. Kiedy dyskretnie podziwiałam stosik i dumałam nad swoim dziwnym życiem - przecież na dobrą sprawę nadal powinnam pracować w księgowości - zobaczyłam, jak pewna dziewczyna bierze do ręki książkę z moim nazwiskiem. Od niechcenia zerknęła na okładkę, odwróciła książkę i przeczytała notkę z tyłu. Następnie - wciąż wstrzymywałam oddech - odpłynęła ku kasie, nadal z moim dziełem w dłoni.
Powoli, bardzo powoli, szła przez księgarnię, podczas gdy na moje czoło wystąpiły krople potu. Kiedy w końcu dotarła do kasy i położyła książkę na ladzie, nadeszła chwila prawdy. Albo przyniosła ją w tamto miejsce, żeby poskarżyć się na tutejszy chłam, albo zamierzała ją kupić. Ledwie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy zaczęła przetrząsać torebkę w poszukiwaniu portmonetki. Po chwili wręczyła kasjerce pieniądze i wyszła z książką. Na pewno zastanawiała się, kim była ta dziwna, wgapiona w nią kobieta, ale napełniła mnie radością na cały tydzień.

Zmodyfikowany artykuł, po raz pierwszy zamieszczony w "ESB Magazine",
wrzesień 1999

 

 

 

W imię gromadzenia materiałów -
incognito

Kiedy postanowiłam umieścić akcję swojej piątej powieści w kobiecym czasopiśmie, moja przyjaciółka Morag zaprosiła mnie na tygodniowe zbieranie informacji w eleganckim irlandzkim miesięczniku, którego była redaktorką…


Dzień pierwszy

Jestem gotowa na darmowe prezenty, panie de Mille.

Wstałam o szóstej, żeby jakoś wyglądać: musiałam się zaprezentować jako członkini wspaniałej kasty pracownic eleganckiego czasopisma. Wychodziłam z domu przekonana, że mi się udało, i tkwiłam w tym przeświadczeniu do chwili, w której przybyłam do pracy i przyjrzałam się personelowi. (Ta uroda! Te figury! Te boskie buty!) Łuski spadły z moich (nieumiejętnie pomalowanych) oczu i ujrzałam, że jestem jedynie beznadziejnym kmiotkiem.
Nie była to jednak odpowiednia chwila na rozpacz nad moją topornością - nadszedł czas na pracę. Moim pierwszym olśniewającym zadaniem było… przepisanie czegoś! Usiadłam w swoim najlepszym stroju i wklepałam do komputera artykuł o grzybicy. Potem artykuł o nowym celibacie. Przez cały czas zerkałam na koszyk kosmetyków do włosów Charlesa Worthingtona. Czy ktoś ma na to ochotę? Chyba nie? Czy nie dostają tego codziennie…?
Nagle Morag wdarła się w moje rozmyślania.
- Musisz zająć się czymś ważnym.
Wyprostowałam się uroczyście.
Ma rację, myślałam, zmierzając do kiosku. W końcu zaopatrywanie pracowników w papierosy i czekoladę to bardzo odpowiedzialne zadanie.
Tak oto minął mój pierwszy ranek. Po lunchu (kanapki ze sklepu, też po nie poszłam) atmosfera się podgrzała, gdyż Morag zabrała mnie do jednego z najmodniejszych dublińskich hoteli na przyjęcie z okazji otwarcia trendowego sklepu z ubraniami.
Szybko wyszło na jaw, że nie mam o niczym pojęcia. Po pierwsze, Morag surowo zakazała mi się podniecać. Najwyraźniej nie wypadało. Następnie wpadłam w tarapaty, bo chciałam zdążyć na czas. Też nie wypadało. Kiedy weszłyśmy do hotelu i pewien adonis uwolnił mnie od płaszcza, Morag mnie zwymyślała. Widzicie, nie wolno zdejmować płaszcza, bo należy robić wrażenie, że wpadło się tylko na chwilę.
Gdy wpisywałyśmy się do księgi gości, przejechała ozdobionym francuskim manikiurem paznokciem po innych podpisach i mruknęła:
- Zawsze sprawdzaj, kto przyszedł.
- Żeby wiedzieć, z kim się spotkać?
- Żeby wiedzieć, kogo unikać - poprawiła mnie surowo.
No i weszłyśmy! Był szampan, kanapeczki, średnio znani Irlandczycy, dosyć nudna przemowa…
Zanim ucichły oklaski, Morag już mnie stamtąd wyciągała. Przy wyjściu dali jej maleńką paczuszkę. Darmowy prezent! Popatrzyłam na nich oczekująco i - po krótkim wahaniu - mnie też taką wręczyli. Byłam podekscytowana. Podekscytowana.
Morag nie pozwoliła mi jej otworzyć, dopóki nie odeszłyśmy wystarczająco daleko od hotelu. Okazało się, że dostałyśmy po podkoszulku z nazwą sklepu i datą otwarcia. Morag była niewzruszona. W przeciwieństwie do mnie.
- Zamierzasz to nosić? - spytała.
- No nie - przyznałam. Nie o to przecież chodziło, prawda? Dostałam go za darmo! Dostałam darmowy prezent!
Następnie poszłyśmy na kawę. Tego wieczoru Morag wybierała się na kolację charytatywną i musiała się czymś wzmocnić przed powrotem w korku do domu, włożeniem fantastycznej sukienki i ponownym wypadem do miasta.
Gdy tak siedziałyśmy w kawiarni, nagle zerwała się na równe nogi i wyskoczyła na ulicę. Wróciła za moment, ciągnąc za sobą jakiegoś faceta. Przedstawiła go jako Donalda z duetu designerów.
- Pożycz mi sukienkę - błagała. - Nie będę musiała jechać do domu.
- Jasne - odparł serdecznie. - Wpadnij do sklepu i coś sobie wybierz. Ale co z butami?
W odpowiedzi wyciągnęła z torebki parę sandałów na rzemykach. Zapasową parę. Naprawdę byłam pod wrażeniem.


Dzień drugi

Moje pierwsze zadanie tego dnia miało kolosalne znaczenie - musiałam wylosować zwycięzców konkursu na rower górski, wkładając rękę do torby i wyciągając pięć kopert. Moja dłoń zawisła w ciemnościach, a ja zapragnęłam wybrać właściwych ludzi, najwartościowszych. Morag obserwowała mnie z drwiną w oczach.
Następnie przypadł mi w udziale zaszczyt zadzwonienia do pięciu szczęściarzy i oznajmienia im dobrej nowiny. Ku memu oburzeniu odezwały się automatyczne sekretarki - dlaczego nie podali numerów do pracy? W końcu, przy piątym telefonie, połączyłam się z żywym człowiekiem i muszę przyznać, że wydawał się bardzo wdzięczny. Kto wie, może nawet zadrżał mu głos. Oświadczył, że ostatnio miał pecha i liczy na to, że po moim telefonie wszystko się odmieni.
Po tych ogromnych emocjach przepisałam jeszcze trochę tekstu (przez cały czas podziwiając koszyk kosmetyków Charlesa Worthingtona), aż nadszedł czas wyjścia na lunch z okazji Narodowego Tygodnia Szpinaku (nie zmyślam). Trafiłam do ekskluzywnej restauracji, do której zawsze chciałam się wybrać, i było to, rzecz jasna, urocze. Moje jedyne zastrzeżenie dotyczyło tylko niezwykłych ilości szpinaku. Szpinakowa przekąska, szpinakowa zupa, oparte na szpinaku główne danie (z sałatką w postaci szpinaku) i - uwaga, uwaga! - szpinakowe lody. Może gdybym lubiła szpinak…
Potem nastąpiły mowy, a następnie prezentacja - zgadnijcie, co przyrządzali? - i zanim stamtąd uciekłyśmy, zrobiło się popołudnie. Wpadłam do Marksa & Spencera na kanapkę (musiałam, umierałam z głodu), a potem Morag zaciągnęła mnie do Brown Thomas na prezentację makijażu jednej z drogich firm kosmetycznych. Dziewczyna pokazywała, jak malować się zgodnie z najnowszymi trendami - bardzo interesujące i o wiele bardziej skomplikowane, niż sądziłam - następnie zaś wrzuciła stosowne kosmetyki do ślicznego pudełeczka i wręczyła je Morag. Odwróciłam pełną oczekiwania twarz - w końcu wczoraj udało mi się z podkoszulkiem. Jednak nic z tego, nie dostałam darmowego prezentu i dziwnie mnie to przygnębiło. Jak to, nowy sklep ofiarował mi podkoszulek, co było nie tak z tymi skąpcami?


Dzień trzeci

Żadnego pisania na dziś, hura, hura! Czekało mnie o wiele bardziej odpowiedzialne zadanie - podtytuł. Wiecie, te kilka zdań pod nagłówkiem, a nad artykułem - to jest właśnie podtytuł. Łatwizna, pomyślicie sobie. Wielki błąd! To wyjątkowo trudne. Dużo trudniejsze, niż się wydaje. Przez dobre półtorej godziny usiłowałam wymyślić zręczny, chwytliwy wstęp do artykułu w dziale kucharskim. "Jeśli twój sos custard jest byle jaki, a chińszczyzna do dupy…" Nie. Jeszcze raz. "Jeśli pieczenie dały plamę, a suflety są do bani…" Nie, nie, NIE.
W końcu nadeszła Morag i, nie przerywając zajęć, od razu wymyśliła dwa doskonałe zdania: liryczne, odpowiednie, lekkie. A podobno jestem pisarką!
Nie była to jednak odpowiednia pora na samobiczowanie. Sama szłam na promocję nowych rajstop. Zmusiłam się do dziesięciominutowego spóźnienia, nie zdjęłam płaszcza, ale gdy tylko dali mi identyfikator z napisem "prasa", nie potrafiłam ukryć podniecenia.
Był szampan, kanapeczki i - nie mogłam nie zauważyć - ci sami ludzie, którzy pojawiali się na innych publicznych imprezach. Stali bywalcy. Nagle, ku mojemu zdumieniu, przygasły światła i zanim się zorientowałam, co się dzieje, zapędzono nas na artystyczną prezentację nowych rajstop. Błyskające światła i tańczące dziewczyny bez spódnic, piosenki o nogach: Legs ZZ Top, Hot Legs Roda Stewarta i wiele innych. Kiedy kolorowe światła skakały po mojej twarzy, na moment opadły mnie wątpliwości. Gdybym nie była pewna, że to niesłychanie wytworne, mogłabym pomyśleć, że to trochę beznadziejne i straszne.
Wychodząc, obiecałam przemiłą wzmiankę w czasopiśmie i dziewczyna od PR popatrzyła na mnie, jakbym zwariowała. Zbyt późno przypomniałam sobie, co powtarzała mi Morag - nigdy, przenigdy nie obiecuj dziewczynie od PR, że cokolwiek napiszesz. Nawet jeśli masz taki zamiar. Najwyraźniej nie wypada.
Wyciągnęłam rękę po darmowy prezent: bluzę reklamującą rajstopy. Wstyd się przyznać, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Trzy dni i już zrobiłam się zblazowana.


Dzień czwarty

Korekta. Bardzo, bardzo istotna. Morag śmiertelnie mnie nastraszyła opowieścią o tym, co się zdarzyło w jednym z innych czasopism, w których pracowała. W przepisie na świąteczne ciasto powinno być napisane 1/4 kilograma masła, ale wydrukowano 14 kilogramów. Podobno trzeba było wypłacić dziesiątki tysięcy funtów odszkodowania.
Z korzyścią dla mojej książki jakaś dziewczyna dodała od siebie inną przerażającą opowieść - pewien wzór poszedł do druku z nadliczbowym zerem i mamy jak Irlandia długa i szeroka robiły na drutach sweterki o rękawach długości trzech metrów.
Następnie odbyło się zebranie w sprawie okładki numeru. Grafik przesuwał tekst i zmieniał kolor, a ja - jak sądziłam - wtrącałam inteligentne komentarze. Stawiałam na różowe tło.
- Fajne - entuzjazmowałam się. - Przyciąga wzrok. Ja bym to kupiła.
- Mmm - mruknęła Morag i popatrzyła na grafika. - Daj niebieskie.
Racja.


Dzień piąty
Ostatni

Ostatnie korekty, zanim numer pójdzie do druku. Upewnianie się, że jeśli spis treści obiecuje, iż na stronie sześćdziesiątej szóstej jest artykuł Torebki to nowe buty - prawda czy fałsz?, nie znajdziemy tam artykułu o zapaleniu pęcherza moczowego, i że zdjęcia Germaine Greer nie podpisano: "Robbie Williams, nasz ulubiony bezczelny przystojniak" i tego typu rzeczy.
Następnie poszłam na zebranie z Morag i jej zastępczyniami, na którym planowały następny numer. Okazało się to jednocześnie łatwiejsze i trudniejsze, niż się spodziewałam. Niektóre rzeczy to pewniki, jak horoskopy i recenzje książek. Inne jednak - wywiady i reportaże - są trudniejsze. Trzeba odpowiednio wyważyć proporcje. Jeśli konkurencyjny magazyn opisał ostatnio kogoś lub coś, stawało się to równie nietykalne jak odpady radioaktywne. Bardzo, bardzo trudne zadanie. Spytały mnie, czy mam jakieś sugestie. Udając, że się głęboko zastanawiam, zapytałam całkiem od niechcenia:
- Napiszecie coś o pielęgnacji włosów?
Moim ostatnim obowiązkiem tego dnia był udział w wielkim, nagrywanym dla telewizji pokazie mody. Kiedy uświadomiłam sobie, że mam miejsce w trzecim rzędzie od sceny, starałam się wyglądać na znużoną światem i zblazowaną. Pewnie kiepsko mi poszło. Moment później chude jak szkielet modelki zaczęły przechadzać się po wybiegu, a ja postanowiłam już nigdy więcej nie tknąć żadnego jedzenia. Poza tym świetnie się bawiłam.
Kiedy wstałam, by wyjść, upchnęłam koszyk z kosmetykami Charlesa Worthingtona pod pachą, a Morag udzieliła mi ostatniej rady. Mruknęła dyskretnie, że nie powinnam mówić, iż moim zdaniem modelki w strojach od Driesa Van Notena wyglądają jakby szły na bal przebierańców. Nie wypada.

Wcześniej nie publikowany

 

 

 

 

Samoloty, pociągi i mądrzy po szkodzie

Była szósta rano, przeraźliwie zimno. Znajdowałam się na stacji Newcastle-upon-Tyne. Czekałam na Transpennine Express, żeby zabrał mnie do Manchesteru. Kiedy pociąg wjechał na stację, tłum na peronie ruszył przed siebie i stało się jasne, że mój bilet pierwszej klasy na nic się nie przyda. Bo, jak zwykle, w pociągu zabrakło wagonu pierwszej klasy. Och, rozkosze promowania książki! Już od dziesięciu dni włóczyłam się po całej Wielkiej Brytanii, promując Rachel's Holiday. Mimo że Penguin zaopatrzył mnie w bilety pierwszej klasy, do niczego mi się nie przydawały, skoro pociąg nie przypominał pociągu, a dublińskie metro.
Tym razem ja i Evelyn, dziewczyna od promocji, jechałyśmy do Manchesteru. Ten pociąg był dokładnie taki sam jak dublińskie metro. Zwłaszcza pod względem szybkości, wózków bagażowych i przede wszystkim "wygód" (innymi słowy, nie przewidziano kibelka). Podczas trzystupięćdziesięciokilometrowej podróży zatrzymywaliśmy się na każdej stacji.
Sytuacja poprawiła się w Yorku, gdzie cały przedział zapełnił się dziewczynami od telezakupów. Wybierały się na wycieczkę do studiów Coronation Street w Manchesterze. Dziewczyna, która kazała nazywać się Mandeh, usiadła obok mnie i opowiedziała mi historię swojego życia. O narzeczonym Nigelu, któremu zabiera co piątek pensję, więc jeśli Nigel chce ruszyć w miasto, najpierw musi prosić Mandeh o forsę.
- Traktuj ich jak śmieci - mruknęła ponuro.
- Każdy na ciebie poleci - dokończyłam za nią.
Popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
- Eee, nigdy tego nie słyszałam - powiedziała. - Jak to szło?
Następnie Mandeh stwierdziła niezwykle głośno, jakie to niesprawiedliwe, że ktoś o imieniu Emileh wziął trzy wolne soboty z rzędu, podczas gdy biedna Mandeh nie miała wolnej soboty od miesiąca.
- No wiesz, skarbie, toż to niesprawiedliwie - narzekała, wpatrując się hardo w skuloną kobietę, która zapewne była Emileh.
Wiele godzin później przybyłyśmy do Manchesteru. Najpierw udałam się sprintem do toalety, a potem przywitałyśmy się z pulchnym, łysiejącym mężczyzną o imieniu Ernie, który zawiózł nas do jakiegoś oddalonego o dwie godziny miasteczka, gdzie miałam podpisywać książki. Ernie poinformował mnie, że swego czasu woził rozmaite "sławy": Toma Jonesa, Abbę, Engelberta Humperdincka, a nawet prezydenta Jimmy'ego Cartera.
- Chociaż wtedy nie był prezydentem - przyznał. - Co do Toma Jonesa, to ocaliłem mu życie. Tłumy rozhisteryzowanych kobiet, a mnie udało się go wywieźć. Zabiłyby go. Co za śmierć… - Ernie nagle się rozmarzył i umilkł.
Księgarnia znajdowała się w strefie ruchu pieszego, co bardzo przejęło Erniego.
- Nie jestem pewien, czy zdołam zaparkować przed tylnym wejściem - stwierdził z niepokojem. - W innych okolicznościach wpuściłbym was drzwiami dla dostawców, ale nie wiem, czy teraz to się uda.
Zdumiona oznajmiłam mu, że równie dobrze mogę wejść drzwiami frontowymi, na co on zbladł.
- Ale te tłumy - zauważył z przerażeniem w głosie. - Już wiem! W bagażniku mam koc. Przykryję ciebie i Evelyn, i was przeprowadzę. Najpierw zadzwonię do księgarni i dam im znać, że nadchodzicie.
Zmrużył oczy i stało się jasne, że przez jego głowę przesuwa się film, w którym w rolę Erniego wcielił się Clint Eastwood.
- Marian sobie poradzi - oznajmiła łagodnie Evelyn. - Ludzie, którzy przychodzą po autografy pisarzy, różnią się od tych z koncertów Toma Jonesa.
Nadąsany Ernie niechętnie ustąpił i patrzył, jak obie z Evelyn pokonujemy dziesięć metrów do księgarni, po czym potrząsnął głową, przewidując, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Miał rację, choć nie tak, jak myślał.
Podpisywanie książek to skomplikowana sprawa. Zaliczyłam takie, gdzie kolejka ustawiała się na godzinę przed moim przybyciem, i takie, gdzie nikt nie przychodził. Jak tutaj.
Usiadłam przy mahoniowym stole, z zastygłym na twarzy uśmiechem, niemal zasłonięta nie sprzedanymi egzemplarzami Rachel's Holiday. Zabawiałam się obserwowaniem amarantusa niesionego wiatrem przed sklepem. W końcu, chyba po kilku godzinach, podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Moje serce podskoczyło, a następnie opadło na swoje miejsce, gdy się okazało, że chciał tylko wiedzieć, gdzie znajduje się dział fantastyki. Tysiące godzin później do stolika podeszła starsza pani.
- Gdzie książki Diany? - zapytała.
Wyjaśniłam jej, że tu nie pracuję, więc nie wiem.
- No to po co pani tu siedzi, skoro pani tu nie pracuje? - Była wściekła.
Pokornie próbowałam jej wyjaśnić ideę podpisywania książek.
- Pani napisała tę książkę? - załapała w końcu. - Spodoba mi się?
Pomyślałam o scenach hedonistycznego narkotyzowania się i niebezpiecznego seksu w Rachel's Holiday, a następnie popatrzyłam na kobietę, na jej szare, ozdobione wełnianym szlaczkiem kozaki, przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy, siatkę na zakupy.
- Tak - oświadczyłam stanowczo. - Zakocha się w niej pani!
Następnie spytałam ją o imię, żeby podpisać dla niej książkę.
- O, nie, nie zdradzę pani swojego imienia - oświadczyła triumfalnie staruszka. - Mówią, że Wielki Brat patrzy. Na mnie nie patrzy!
Po czym złapała książkę i wyszła ze sklepu bez płacenia.
Nadszedł czas, by to skończyć, ale nigdzie nie widziałam Erniego. Zadzwonił telefon Evelyn. Był to Ernie. Znajdował się za rogiem, w końcu zdołał dotrzeć tam samochodem. Popatrzyłam z żalem na zupełnie pustą księgarnię, a następnie dałam się wyprowadzić przez labirynty korytarzy i metalowe drzwi przeciwpożarowe na świat zewnętrzny.
Ernie stał między rampami, śmietnikami i kartonami, z kocem w dłoniach. Wyglądał jak toreador.
- Nie! - wrzasnęła na niego Evelyn, kiedy usiłował nakryć mnie kocem. - Już stąd!
Ernie wydął policzki, odsunął koc i zaczął kopać nie istniejące kamyki.
Powrót do Manchesteru. Stacje radiowe, dziennikarze, inne księgarnie, każda wizyta opóźniona o godzinę, gdyż Ernie walczył z manchesterskimi korkami, by dowieźć mnie pod tylne wyjścia.
Wiele godzin później znalazłam się wreszcie w łóżku. Okazało się, że nocuję w hotelu Granada, dokładnie po drugiej stronie planu Coronation Street (rozejrzałam się szybko w poszukiwaniu Mandeh, ale jej nie znalazłam). Ulica była przystrojona olbrzymimi neonowymi dekoracjami, które przedstawiały twarze obsady serialu. Z mojego okna wyglądało to jak Las Vegas. Zasnęłam, a dobrotliwe oblicze Curly'ego Wattsa uśmiechało się nade mną.
Zanim się zorientowałam, musiałam już wstawać i jechać irlandzkim metrem do Nottingham.

 "Irish Tatler", maj 1998