Tatuaż- okładka filmowa

  • szt.
  • 19,90 zł 7,50 zł

Uwaga! Książka posiada drobne rysy.

 

Wspaniale skonstruowana opowieść o obsesji, seksie i przemocy… Szokująca… Zwierciadło współczesności!
"San Francisco Chronicle"

Przykuwająca uwagę lektura o niezaprzeczalnej sile… Rzecz rozgrywa się na ciemnych, niebezpiecznych ulicach Nowego Jorku… Czytelnik hipnotycznie pogrąża się w niesamowitym i przepełnionym obłudą świecie.
"Hartford Courant"

Seks i przemoc… Autorka ma niezwykły talent do dosadnej, lapidarnej, prowokacyjnej prozy oraz do bystrej i ścisłej obserwacji swego otoczenia.
"Washington Post Book World"

Znajdziemy tu ostateczne granice ludzkiej seksualności i obsceniczność… To erotyczny thriller, który u niejednego czytelnika może wywołać nocne koszmary, a zaszokuje nawet najtwardszych odbiorców. Susanna Moore jest mistrzynią.
"Miami Herald"

Seksualna dosadność i krwawe morderstwa tworzą świetny tekst z gatunku suspense… Susanna Moore to ekscytująca pisarka o wręcz przerażającej wnikliwości.
"Washington Times"
Finezyjnie skonstruowany, brutalny thriller erotyczny!
"New York Times Book Review"

Erotyczne obsesje opowiedziane z kobiecego punktu widzenia. Tajemnica morderstwa nierozłącznie splata się tu z seksem.
"San Francisco Chronicle"

Powieść przepełniona zjadliwym humorem… Erotycznie prowokacyjna… Historia wielkiej namiętności i szaleństwa… Pędzi ku straszliwemu końcowi.
"Los Angeles Times"

Okrutna i wyrafinowana… Wstrząsająca i pikantna… Perwersyjna i sensacyjna, a jednak prawdziwa, czuła, subtelna i piekielnie inteligentna… Opowieść, której nigdy nie zapomnisz.
"Elle"

Susanna Moore skomponowała swą prozę z precyzją chirurga, dzięki czemu stworzyła nerwowy i intensywny thriller erotyczny, którego akcja rozgrywa się w artystycznej dzielnicy Manhattanu.
"New York Times Book Review"

Wirtuozersko skonstruowana tajemnica morderstwa.
"Newsweek"


Zadziwiający, skomplikowany thriller, który wykorzystuje najgłębsze potencjały literatury.
"Time"

Śmiertelnie zjadliwy thriller.
"New York Magazine"

Lektura tak mnie zahipnotyzowała, że przestałem robić notatki. Byłem we władzy pisarki. Mogła ze mną zrobić wszystko, co chciała.
"Newsday"

Pisarka penetruje bezdenną studnię kobiecej obsesji… Buduje gęstą atmosferę napięcia seksualnego aż do ostatecznego wyzwolenia.
"The New Yorker"

Powalająca powieść… Emocjonująca, trzymająca w napięciu i pięknie napisana… Kusicielska opowieść o pokuszeniu… Nie odłożysz jej, zanim nie doczytasz do końca.
"Booklist"

Nadzwyczajna powieść - erotyczna, inteligentna, śmiała.
"Vanity Fair"

Rok wydania: 2004
Stron: 176
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 60
Tłumacz: Ewa i Dariusz Wojtczakowie

Fragment tekstu:

Zwykle nie chodzę do baru ze studentami. Jak dotąd mam w tej materii niemal same złe doświadczenia.
Cornelius miał jednakże problemy z kategorią ironii, podobnie zresztą jak i cała grupa. Moi studenci znacznie lepiej rozumieli "realizm", chociaż przeważnie kojarzyli go z imitacją stylu Ernesta Hemingwaya. Krótkie, płaskie zdania, przymiotnik przed każdym rzeczownikiem. Nie lubili takiego pisarstwa, nudziło ich. Nie odpowiadał im obraz autora, który wyłaniał się z jego tekstów, nie lubili też jego bohaterów, takich jak biały myśliwy w Krótkim szczęśliwym życiu Francisa Macombera. Sądzę, że tak naprawdę fascynowała ich buntownicza postawa pisarza, a także pełen brutalności i tragizmu obraz świata w jego utworach, ale z jakiegoś powodu nie potrafili odczuć emocjonalnej więzi z jego prozą. Uznali, że Hemingway po prostu nie jest klawym facetem.
Zastanawiałam się, czy dać im do przeczytania Zakręt rzeki albo Partyzantów Naipaula. Uznałam jednak, że zapewnie oburzyłyby ich sceny bicia, mordowania i maltretowania kobiet i być może w ogóle nie dostrzegliby w tych utworach żadnych wartości. Ciekawe, czy polubiliby Grahama Greena. Może W Brighton. Ach nie, zapomniałam, że opisany jest tam sen, w którym morderca z brzytwą w ręku wymawia słowa: "Takie cycki".
Strumień świadomości nie sprawił studentom większych kłopotów, tyle że niektórzy początkowo nazywali tę formę strumieniem samoświadomości. Sądzili, że przypomina ona spisywanie własnych snów z pominięciem interpunkcji. Kilku przyznało się, że zanim doczytali do końca obowiązkowy tekst Virginii Woolf, wypalili trochę trawki i dzięki temu lepiej go zrozumieli. Zwierzali się nieśmiałym, kokieteryjnym tonem, jak gdyby starali się mnie uwieść. W pewnym sensie rzeczywiście próbowali. Może nie do końca erotycznie, ale prawie… Byłoby to erotyczne, gdyby lepiej wiedzieli, co robią. Zresztą, któregoś dnia się tego nauczą. Któregoś dnia będą wiedzieli…
W każdym razie ironia ich przeraża. Przede wszystkim nie rozumieją tego pojęcia. Nie jest łatwo je wyjaśnić. Osobiście uważam, że albo ktoś od razu rozumie, o co chodzi, albo nie. Mogę tylko podsuwać im przykłady, choćby ten, w którym uratowane od śmierci w izbie przyjęć dziecko wpada pod autobus w drodze do domu. Ten przykład pomógł wielu z nich. Cornelius powiedział, że woli realizm niż ironię, ponieważ ironia stawia na głowie wszelkie mądrości. Nie wiem, jakiego rodzaju mądrość miał na myśli, ale jego stwierdzenie tak bardzo mnie oszołomiło (wyobraziłam sobie, jak "bierze" mądrość i stawia ją na głowie), że tylko pokiwałam głową i pozwoliłam mu kontynuować wypowiedź. Wtedy Cornelius dodał, że to oni, studenci, znajdują się w ironicznej sytuacji, ponieważ do końca nie będą wiedzieli, czy im zaliczę rok i jakie wystawię stopnie.
Odparłam, że porównanie jest w miarę trafne.
Zaczynam mówić niczym jedna z tych starych panien, które przypatrywały mi się, gdy mieszkałam w internacie, tyle że one zwykły się raczej użalać (często używały tego określenia) nad brakiem manier, grzeczności i dobrego wychowania niż nad nieuctwem. Mam nadzieję, że nigdy nie zmienię się w drugą pannę Burgess - samotną kobietę ubraną w niezły tweedowy kostium od Donegala, której stale towarzyszył paskudny rudy terier również w tweedowym płaszczyku, przetartym w miejscu, gdzie ciągle się obcierał o kraciaste szelki. Każdego roku lato spędzane w Maine z jej koleżanką, panną Gerrold, w pachnącym pleśnią domku… Teraz ta perspektywa nie jest już dla mnie tak straszna jak niegdyś. Hortensje. Borówki. Wysiadywanie na skałach ze szkicownikiem.
Przyznałam się moim studentom, że piszę książkę o regionalizmach i dialektach oraz o odstępstwach w wymowie wyrazów. Chciałam, żeby wiedzieli, iż nie jestem przeciwna używaniu wyrazów slangowych ani potocznych. Lubię je. Podoba mi się, że współczesne dzieciaki uważają "Nike" za wyraz jednosylabowy. Dlaczego nie? Nie chodzi im przecież o boginię, ale o sportowe obuwie. Skrzydlate buty zwycięstwa. Jednak mimo mojego zainteresowania odstępstwami w wymowie, wolę, aby nie pisały w sposób fonetyczny. Nie chcę widzieć motherfucker zapisane jako "madafaka". Jeszcze nie. Powiedziałam studentom: "Najpierw nauczcie się zasad, potem możecie sobie robić, co wam się podoba". Tak jak z jazzem. Najpierw trzeba się nauczyć dobrze grać na instrumencie, a dopiero potem można zacząć improwizację.
W ubiegły wtorek Cornelius wstał i zapytał, czy się nie obawiam, że moja książka o slangu okaże się bzdurna. "Zależy dla kogo", odparłam, kładąc nacisk na ostatnie słówko.
Cornelius podszedł do mnie po zajęciach, podczas gdy pozostali powoli zbierali rzeczy. Powiedział głośno, że tacy ludzie jak ja traktują innych niczym króliki doświadczalne. "A my po prostu w taki sposób nawijamy i już".
Pozostali studenci spojrzeli na mnie, nie ukrywając zainteresowania.
Wyszłam z sali.
Cornelius poszedł za mną.


Bary w mojej dzielnicy przerażają mnie. Francuscy turyści studiujący mapy metra i ponętne nastolatki z hrabstwa Rockland, które wyglądają i mówią, jak gdyby miały za chwilę eksplodować, może z wściekłości. Rzeczywiście, mają się o co wściekać, nawet jeśli o tym nie wiedzą. Trzynastoletnie dziewczynki o beznamiętnych twarzach, z fałszywymi dowodami tożsamości i kolczykami w nosach, wypatrujące mówiących ze śpiewnym akcentem Jamajczyków - ciemnoskórych chłopców w kolorowych wiatrówkach, szortach o szerokich, sięgających za kolana nogawkach i wyszukanych butach sportowych, traperskich lub roboczych, które w zestawieniu z szerokimi spodenkami wyglądają na ogromne i bardzo ciężkie. Ci nerwowi młodzieńcy wystają zwykle na ulicach przed barami; w rękach trzymają butelki słabego piwa, ukryte w szarych papierowych torebkach.
Sama myśl o ulicy Bleecker wywołuje we mnie uczucie lekkiej trwogi. Sklepy pełne są tu baseballowych czapeczek i posrebrzanych egipskich krzyżyków z wierzchołkiem w kształcie pętli. Ta część dzielnicy zdecydowanie nie należy do spokojnych.
Cornelius i ja usiedliśmy przy kontuarze baru o nazwie "Czerwony Żółw". Mój student wyłączył walkmana i zamówił rum z colą. Przywitałam się z barmanem o imieniu Lothar i poprosiłam o piwo.
Cornelius wskazał na walkmana.
- Smif and Wesson - powiedział, a tak przynajmniej usłyszałam.
- Smith and Wesson? Rewolwer jako nazwa zespołu?
- Nie Smith, ale Smif. To regionalizm. Taki, jak pani lubi.
Uśmiechnęłam się.
- I przykład zastosowania ironii - dodał.
- Zdaje mi się, że to ty jesteś ironiczny.
Podpuściłam go kiedyś, żeby dla mnie trochę i na wesoło porapował (on nazywa to "szczekaniem"). Zależnie od regionu istnieją różne style rapu. W Chicago na przykład w poświęconym ważnym sprawom tekście wersy muszą się rymować. Niestety, mojemu studentowi nieszczególnie się udał występ. Cornelius miał najwyraźniej jakieś zahamowania. Powiedział mi, że nie potrafi "szczekać" na zawołanie.
Teraz miał problemy z pracą semestralną i właśnie dlatego poprosił mnie o spotkanie. Nie zamierzał rezygnować, po prostu potrzebował trochę czasu i pomocy, by dokończyć to, co zaplanował.
Zadanie, które wyznaczyłam moim studentom, miało polegać na wykorzystaniu prawdziwego zdarzenia opisanego w gazecie lub czasopiśmie i przekształceniu go w fikcję. Starałam się w ten sposób skłonić tych młodych ludzi, by napisali tekst na temat nie związany z nimi samymi. Nazwałam tę pracę - trochę patetycznie - "opowieścią stworzoną na nowo". Zachęcałam do szukania natchnienia w takich pismach jak "National Enquirer".
Cornelius znalazł odpowiednią historię i chciał zapytać, czy może ją wykorzystać. Była to informacja o wykonaniu kary śmierci na Johnie Waynie Gacym, przestępcy skazanym za zabicie trzydziestu trzech młodych mężczyzn. Cornelius pragnął nadać swej pracy formę telefonicznej rozmowy, którą rzekomo odbył ze skazańcem. Chciał też napisać o własnym smutku wywołanym tą rozmową.
Przed śmiercią Gacy nagrał pod pewnym numerem telefonicznym krótki tekst, w którym wyjaśniał, że nie zabił tych chłopców. Informacji mógł posłuchać każdy, kto był gotów zapłacić trzy dolary za minutę połączenia. Cornelius zwierzył mi się, że wydał czterdzieści pięć dolarów, słuchając tekstu.
Przyznam, że mnie zaskoczył.
- Nie - powiedziałam. - Twoja praca nie ma dotyczyć twoich uczuć, Corneliusie.
- Powiedziała pani kiedyś na zajęciach, że każde słowo zapisane przez pisarza, nawet spójniki, nawet znaki interpunkcyjne, w jakiś sposób określają autora lub autorkę.
- Nie mam zwyczaju mówić: "autor lub autorka".
Uśmiechnął się.
- Idę do łazienki - powiedziałam.
W ten sposób popełniłam drugi błąd.


Poszłam na tył baru. Pachniało smażonym czosnkiem i rozlanym piwem. Nie dostrzegłam ani toalet, ani kierujących do nich strzałek. Zeszłam po schodach do piwnicy. Było ciemno, więc założyłam okulary. Niestety nigdzie wokół nie znalazłam żadnych informacji.
Otworzyłam drzwi. Pokój wypełniały aluminiowe beczki z piwem. Zatrzymałam się przy następnych drzwiach. Były lekko uchylone. Pchnęłam je. Powoli się otworzyły.
Pomieszczenie było niewielkie. Zauważyłam metalowe biurko. Stały na nim kubek z kawą, nieduża lampa i zegar cyfrowy, który głośno tykał. Lampa miała kształt neonu reklamującego piwo. W rogu pokoju znajdowała się szafa grająca, a na niej leżał plastikowy worek na śmieci. Obok stała stara sofa.
Na sofie siedział mężczyzna. Głowę opierał o ścianę, toteż jego twarz pozostawała w ciemnościach. Resztę jego ciała widziałam dość wyraźnie - było oświetlone małym kręgiem padającego z lampy różowego światła. Marynarka mężczyzny leżała na oparciu sofy. Krawat miał poluźniony. Był to jeden z tych krawatów, które wyglądają jak ubłocone; można je kupić na stolikach przed wielobranżowymi sklepikami, gdzie leżą obok starannie ułożonych opasek na głowę i czystych kaset magnetofonowych. Ręce osobnika leżały wzdłuż jego boków - nieładne, zaniedbane, blade dłonie odwrócone ku górze w osobliwie błagalnym geście. Po wewnętrznej stronie lewego nadgarstka widniał tatuaż.
Mężczyzna siedział leniwie rozkraczony. Miał długie nogi. Nosił czarne, sznurowane buty i cienkie, czarne, typowe dla próżnych mężczyzn skarpetki. Buty aż prosiły się o wypastowanie i w zestawieniu ze skarpetkami wyglądały na zaskakująco zaniedbane. Mężczyzna wydał mi się niezwykle bierny - jak gdyby medytował, zastanawiał się nad czymś lub zapadał w niespokojny, lecz nieuchronnie morzący sen.
Na podłodze dostrzegłam kobietę. Jej rozpuszczone włosy opadały na brzuch mężczyzny. Klęczała z rękami na jego udach i rytmicznie poruszała głową w tył i w przód; członek mężczyzny to niknął w jej ustach, to się z nich wyłaniał. Przyszło mi do głowy, że ja sama nigdy nie uprawiałam seksu w ten sposób - niczym oddany pies szturchający pyskiem rękę swego pana. Z ust kobiety wydobywały się głośne jęki. Po chwili lekko westchnęła, zmieniła nieco pozycję, po czym zaczęła się poruszać szybciej. Jej partner podniósł powoli głowę i zobaczył mnie - stałam w progu z rękami skrzyżowanymi na piersi, jak gdybym czekała, aż ktoś złoży mnie w ofierze.
Na mój widok mężczyzna nie odwrócił głowy i nie powstrzymał kobiety, która lekko stęknęła, najwyraźniej pragnąc go poinformować, że już się zmęczyła. Położył dłonie na czubku jej poruszającej się głowy, schwycił rude włosy i przytrzymał. Sugerował w ten sposób zarówno mnie, jak i swojej partnerce, że właśnie dochodzi i nie chce, żeby dziewczyna pozbawiła go całej przyjemności, decydując się akurat teraz wyjąć członka z ust.
Pragnęłam zobaczyć jego twarz, zwłaszcza że on wyraźnie widział moją.
Nagle podniósł wyżej włosy kobiety, ukazując mi w całej okazałości swój penis wchodzący i wychodzący z jej ust oraz jej dłoń, która wsuwała go i wysuwała. Widziałam wszystko dokładnie.
Uda mężczyzny zesztywniały, kobieta przez krótki czas poruszała się jeszcze szybciej, a później usłyszałam bardzo cichy odgłos urywanego oddechu, jak gdyby mężczyzna zamierzał jak najmniej powietrza pozostawić swej rudowłosej partnerce. Mocno trzymał jej głowę. Kobieta zaczęła się poruszać coraz wolniej, widząc, że mężczyzna doszedł. Pomyślałam: "No, no, ta dziewczyna wie, co robi".
Niczym złodziej zaczęłam się wycofywać z pomieszczenia. Mężczyzna ciągle nie spuszczał ze mnie wzroku, ręce nadal zatapiał we włosach dziewczyny i trzymał jej głowę tak, by nie mogła mnie zobaczyć. Odniosłam wrażenie, że jesteśmy tu tylko my dwoje - on i ja.


Nie szukałam już dłużej toalety. Uciekłam szybko po schodach, spoglądając co chwilę przez ramię, nagle wystraszona, że ktoś jeszcze mógł mnie zauważyć, gdy tak stałam w progu piwnicznego pomieszczenia i przyglądałam się tej parze.
Corneliusa nie było przy barze. Lothar powiedział, że mój student przed wyjściem zamówił na wynos smażone paluszki z mozzarellą i wyszedł, tłumacząc się jakąś pilną pracą. Barman mrugnął do mnie, dodając, że młody człowiek wspomniał coś o morderstwie. "Nie widywałem cię tu ostatnio", dodał.
Płacąc rachunek, zauważyłam, że trzęsą mi się ręce.
*
Kilka dni później zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ciągle zapominam odnieść szarą spódnicę do krawca. Uświadomiłam sobie, że po prostu nie mam ochoty przechodzić obok "Czerwonego Żółwia". Trzymałam się swojej strony parku, którą nazywamy czasem "stroną Henry'ego Jamesa", mimo iż niektórzy mieszkańcy w zaufaniu wyznają, że tak naprawdę pisarz nigdy tu nie mieszkał. Podobno przez bardzo krótki czas mieszkał tuż za rogiem, przy placu Waszyngtona, w pobliżu miejsca, gdzie obecnie stoi szereg całkiem ładnych akademików Uniwersytetu Nowojorskiego.
Poszłam do "mojego" budynku na placu Uniwersyteckim. Uczyłam tam grupę dwudziestu uczniów pierwszej klasy college'u przedmiotu, który chyba nieco zbyt optymistycznie nazywano "twórczym pisarstwem". (Ku mojemu zaskoczeniu Cornelius był nieobecny. Najwyraźniej również wolał nie oddalać się od domu.)
Po zajęciach ruszyłam na rynek po alkohol i sok z żurawin, potem wstąpiłam na pocztę na rogu Trzynastej Ulicy i Szóstej Alei, gdzie radio zawsze jest nastawione na stację nadającą rhythm-and-bluesa, a kolejka milczących, niespokojnych klientów porusza się do przodu w takt muzyki. Musiałam odesłać eks-mężowi książkę, którą kiedyś pożyczyłam, jakiś oeuvre érotique. Mój były jest pedantem, jeśli chodzi o sprawy związane z jego osobą, takie jak własne książki lub seks. Przypomniał mi niedawno listownie, że pożyczyłam od niego tę książkę tylko na dwa tygodnie. Urzędnik pocztowy, poruszając się w rytm starego przeboju Sonny'ego Boya Williamsona, popatrzył na paczkę i spytał głośno: "Santos Thorstin? Ten Santos Thorstin?!", czym skłonił mnie do zastanowienia, czy może przypadkiem nie zna mojego męża lepiej niż ja sama. Mój Santos Thorstin zajmuje się zawodowo fotografowaniem mody i mieszka w Paryżu, lecz nigdy bym się nie spodziewała, że jego sława sięga aż do urzędu pocztowego na nowojorskiej Trzynastej Ulicy. Może dał się poznać dzięki serii zdjęć zamordowanych bengalskich dziecięcych prostytutek, fotografie te bowiem ukazały się na artystycznych kartkach pocztowych. Często wspominam zdanie, które mi kiedyś powiedział: "Mdło mi się robi na widok piękna".
Urzędnik spytał jeszcze, czy naprawdę znam Santosa Thorstina. Przytaknęłam, a wówczas poprosił, żebym przyprowadziła go, gdy następnym razem będzie w mieście.
Nadal trzymałam się swojej strony parku.


Zajmuję dwupokojowe mieszkanie na trzecim piętrze dość eleganckiej kamienicy przy parku Waszyngtona. Nie mamy odźwiernego, a w dodatku mój skąpy gospodarz twierdzi, że nie może zamontować domofonów, ponieważ skaziłyby wygląd dziewiętnastowiecznego holu wejściowego. W efekcie nie sposób kontrolować, kto wchodzi i wychodzi z domu. Budynek wyposażono w dwie pary drzwi - jedne wychodzą na frontowy hol, drugie to drzwi wewnętrzne, które prowadzą na schody. Przed wejściem do budynku znajduje się panel z dzwonkami i nazwiskami lokatorów, a w każdym mieszkaniu - przycisk otwierający frontowe drzwi. Nie jest to zbyt bezpieczny system. Słysząc dzwonek, powinnam zejść na dół i sprawdzić, kto stoi za drzwiami, ale jestem zbyt leniwa. Czasem nie mam na sobie odpowiedniego stroju, chcę skończyć czytać gazetę albo oczekuję któregoś z przyjaciół, zwykle wolę więc wcisnąć brzęczyk niż schodzić do holu.
Kiedy byłam żoną Santosa Thorstina i mieszkałam w Londynie (studiowałam wówczas gramatykę średniowieczną języka angielskiego), tamtejszy odźwierny próbował mnie szantażować, mówiąc: "Pan byłby naprawdę nieprzyjemnie zaskoczony, gdyby dowiedział się, że podczas jego nieobecności odwiedził panią jakiś dżentelmen". Gdy pomyślę, że tutaj zarówno ja, jak i moi goście możemy nie zauważeni wchodzić i wychodzić z budynku, czuję się lepiej. Chociaż… Pauline zwróciła mi uwagę, że gdyby, na przykład, poraził mnie prąd podczas korzystania z tostera, upłynęłyby tygodnie, a przynajmniej dni, zanim ktoś znalazłby mnie z widelcem w ręku i zjeżonymi włosami na całym ciele. "Dziękuję ci bardzo", odpowiedziałam jej z przekąsem.
Innymi słowy, gdybym wiedziała, że na dole stoi Cornelius, zapewne nie otworzyłabym drzwi. Nie twierdzę, że akurat się kogoś spodziewałam, zwłaszcza że było wpół do trzeciej nad ranem, a to niezbyt odpowiednia pora na pogaduszki. Zwykle nie otwieram drzwi o trzeciej nad ranem, tym razem jednak odruchowo wcisnęłam brzęczyk.
Cornelius nie chciał zdjąć panterki. Nie chciał też usiąść, mimo iż uważał, że metalowe krzesła ogrodowe mojej matki są "w dechę". Nie chciał zostać. Pragnął tylko wręczyć mi pieniądze.
Poczułam się zakłopotana.
- Zapłaciła pani w barze - wyjaśnił. - To moja część rachunku. - Wyjął z kieszeni sześć dolarów i położył je na biurku, na otwartym notesie. - Próbowałem panią odszukać tamtego wieczoru - dodał - gdy poszła pani do toalety. Gdzie pani zniknęła? Czekałem długo.
- Nie mogłam jej znaleźć - bąknęłam.
Wytrzeszczył na mnie oczy.
- Tyle?
- Co tyle?
- Czy tyle jestem pani dłużny?
Skinęłam głową. Chciałam, żeby już poszedł. Odwróciłam się w stronę drzwi i położyłam rękę na klamce.
Na początku semestru podjęłam pewną decyzję. Nie chciałam pełnić dyżurów po zajęciach, wiedziałam jednak, że powinnam zapewnić moim studentom możliwość spotkania się ze mną, zwłaszcza że w kursie uczestniczyło wielu nastolatków o wprawdzie niewielkim dorobku pisarskim, lecz sporej inteligencji. Niektórzy z nich odprowadzali mnie czasami do domu. Gdy docieraliśmy do schodów, wyjmowałam klucze i zwykle mówiłam: "Do zobaczenia w przyszłym tygodniu". "Sądzi pani, że powinienem zmienić główny przedmiot?", pytał któryś. "Na jaki?", odpowiadałam pytaniem. "Na pisanie. Chciałbym pisać książki". "No cóż - stwierdzałam z namysłem - jeśli jesteś pisarzem, dowiesz się o tym wkrótce. Pisarstwa się nie wybiera. To dar".
W każdym razie, może postąpiłam głupio, ale dałam studentom swój adres i numer telefonu. Teraz pomyślałam, że byłoby lepiej umawiać się na spotkania w ustalonych godzinach w małej salce, jednej z tych, które przydziela się wykładowcom. Istniałyby wówczas wyraźne granice. Chociażby zegar na ścianie. Wtedy może ubrany jak komandos Cornelius nie pojawiłby się w nocy w moim salonie.
- Prawie skończyłem pisać pracę - stwierdził. - Chciałbym ją pani pokazać. To by mi pomogło. Wiem to i już.
Zawahałam się.
- Nad czym pani teraz pracuje? - spytał.
- Piszę o języku.
- O kurde. Lubi pani to paskudztwo?
- Tak. Podoba mi się na przykład, gdy dodajesz: "i już" na końcu zdania.
Wyglądał na skrępowanego. Przyszło mi do głowy, że pewnie sądzi, iż sobie z niego kpię.
- Zamierza pani to spisywać? To, co mówię? - zapytał.
- Może. Interesuje mnie to, co mówicie. Wy wszyscy.
- Króliki doświadczalne.
- Nie.
- Powinna mi więc pani zapłacić.
- Tak sądzisz?
- Tak - odparł. - To cenny kit, droga pani. - Westchnął i włożył ręce do kieszeni. - Zrobię wtedy, co pani zechce. Na przykład zwinę trochę szmalu albo kropnę jakiegoś cykora.
- Jestem teraz zajęta - odpowiedziałam. - Muszę się zabrać za pracę. - Usłyszałam stukanie końskich kopyt. Policja konna patrolowała park.
- Cóż, to pani scenariusz - odburknął.
Wychodząc, musnął mnie w przelocie. Jego czarne buty w stylu Rangersów załomotały głośno na drewnianej podłodze. Zamknęłam za nim drzwi i przekluczyłam. Zasuwa wydaje głośny zgrzyt. Wiedziałam, że Cornelius go słyszy, i cieszyłam się z tego.
*
Byłam w kinie z moim przyjacielem, Johnem Grahamem. Później w restauracji na ulicy Thomson, której wystrój przywiódł mi na myśl sklep spożywczy w Szanghaju z epoki przed Mao, zjedliśmy tajską potrawę - makaron z krewetkami. Można tu również zakupić na wynos podstawowe produkty wschodniej kuchni - torbę ryżu i wietnamski sos rybny. John odprowadził mnie do domu przez park, gdzie obserwowali nas hałaśliwi, rozbawieni rastafariańscy sprzedawcy narkotyków.
Przed domem jak zwykle wyciągnęłam rękę, a on chwycił ją, potem przyciągnął mnie ku sobie, pocałował w policzek i powiedział: "Dobranoc, Frannie". Odparłam, że film był dobry, a restauracja w porównaniu z innymi nawet niezła. John przyznał mi rację.
Zamknęłam za sobą ciężkie drzwi frontowe, po czym sprawdziłam, czy się zatrzasnęły. Schyliłam się i podniosłam stosy chińskich jadłospisów wepchniętych za drzwi. Z rogu mojej skrzynki na listy wystawała mała, biała karteczka.
Napis głosił: detektyw James A. Malloy, Departament Policji Nowego Jorku. W górnym prawym rogu znajdowały się dwa numery telefonów.
Pomyślałam, że i tak pod żaden z nich nie zadzwonię.
Tego typu korespondencję - śmieci, które znajdowałam na progu albo w skrzynce - trzymałam zazwyczaj w cienkiej reklamówce. Upychałam tak wiele, aż torba w końcu rozdzierała się na bokach. Była w niej między innymi demonstracyjna kaseta podstarzałego walijskiego poety recytującego cockneyem osiemnastowieczne rymowanki; związana i zakneblowana naga lalka Barbie - przyniósł mi ją mój gospodarz, pytając ostrożnie, czy należy do mnie (podobno leżała całe popołudnie na progu) - oraz pudełko prezerwatyw. Na każdej z nich wygrawerowano albo, mówiąc dokładniej, wytłoczono moje imię z kropką nad "i" w kształcie serca, stąd wiedziałam, że ten podarunek jest z pewnością przeznaczony dla mnie, czego nie mogłam z absolutną pewnością powiedzieć o pozostałych. Przypuszczałam, że prezerwatywy podrzucił mi ktoś, z kim się kiedyś spotykałam.
Do tej samej torby wrzuciłam wizytówkę detektywa Malloya.
*
Gdy dwa dni później mężczyzna zapukał do moich drzwi, zdążyłam już o niej zapomnieć. Dopiero kiedy wręczył mi kolejny kartonik, uprzytomniłam sobie, że poprzedni zostawił specjalnie dla mnie.
- Mogę wejść na minutę? - spytał niskim, przyjemnym głosem. - Wolałbym nie rozmawiać na korytarzu. - Spojrzał przez ramię, jak gdyby obawiał się, że ktoś stoi za nim i podsłuchuje. Zdjętą marynarkę trzymał przewieszoną przez ramię. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci, pod pachami - mokre półksiężyce. Zastanawiałam się, w jaki sposób wszedł do budynku.
Pracowałam nad swoją monografią. Zajmowałam się akurat portugalskimi słowami w slangu Rhode Island, czułam jednak, że nie mogę użyć pracy jako wymówki. Zdecydowałam, że jeśli zauważy moje notesy, powiem, że piszę pamiętnik. Bezpieczne, babskie zajęcie. Nie zamierzałam niczego przed nim ukrywać, wiem po prostu z doświadczenia, że gdy próbuję wyjaśnić, o czym piszę i co mnie interesuje, jestem odbierana trochę jak nawiedzona fiksatka, a trochę jak ofiara losu.
Mężczyzna trzymał wizytówkę w wyciągniętej ręce, czekając, aż ją wezmę. Zdaje się, że miała mnie upewnić, że Malloy naprawdę jest policjantem, a nie na przykład maklerem w wełnianym krawacie, który podczas przerwy na lunch ma zwyczaj niepokoić mieszkające w pobliżu kobiety. Jako mieszkance Nowego Jorku przemknęło mi przez głowę, żeby poprosić go o pokazanie odznaki, sam pomysł jednak mnie zakłopotał i nie zrobiłam tego.
Zaprosiłam Malloya do środka.
- Ładne mieszkanie - powiedział, rozglądając się pobieżnie. - Od dawna tu pani mieszka?
- Nie - odparłam. Mężczyzna był postawny. Wysoki. Podobał mi się zapach jego wody kolońskiej, silny i słodki; wyczułam w nim trochę piżma, aromat, który zwykle przyprawia mnie o ból głowy. - Od sześciu miesięcy - dodałam. - Przedtem mieszkałam na Siedemdziesiątej Pierwszej. Wie pan, że ludzie mawiali kiedyś, że mieszkają przy ulicy, a nie na ulicy? Mieszkałam przy ulicy Siedemdziesiątej Pierwszej.
Malloy uśmiechnął się i wtedy uświadomiłam sobie, że jestem zdenerwowana i on o tym wie.
Mój gość przerzucił marynarkę przez oparcie sofy i usiadł na jednym z metalowych krzeseł ogrodowych. Pod wpływem ciężaru siedzenie krzesła nieco się zapadło i mężczyzna wbijał przez chwilę zaniepokojone spojrzenie w zbliżającą się podłogę. Skojarzył mi się ze starym piłkarzem, który nie porusza się już tak szybko jak przed laty. Nie mogłam sobie wyobrazić Malloya goniącego na ulicy jakiegoś zbiega. Ale może pościgi nie należą do obowiązków policyjnych detektywów.
- Prowadzę dochodzenie w okolicy - wyjaśnił. Popatrzył na jadeitowe szpilki do włosów leżące na stole. - Szesnastego zamordowano kobietę - ciągnął. - We wtorek, szesnastego, między północą a drugą nad ranem. Ja i mój partner przepytujemy mieszkańców dzielnicy. Jej ciało… - Przerwał. - Ściśle rzecz ujmując, część jej ciała znaleziono w parku po przeciwnej stronie ulicy. Chciałem panią zapytać, czy widziała pani albo słyszała coś dziwnego. Może zauważyła pani kogoś niezwykłego. - Mówił z nieznacznym akcentem, przeciągając samogłoski. Przedłużał zwłaszcza drugą sylabę, mówił "wi-dziaaa-ła" i "uj-muuu-jąc".
- Nocą ulicami chodzą setki ludzi - zauważyłam. - Całymi nocami.
Przytaknął.
- Zaszliśmy do pani któregoś dnia - stwierdził. - Ja i mój partner. Chyba nie było pani w domu.
Znowu spojrzał na dwie jadeitowe szpilki do włosów. Każda z nich miała inny kształt. Należały niegdyś do Chinki, służącej w domu mojej babci w San Francisco, jedynej osoby, o której myślałam czule, ponieważ, z tego co wiem, ze wszystkich ludzi na świecie tylko ją jedną kochała moja matka. Gdy byłam dzieckiem, uważałam, że szpilki z pewnością należały kiedyś do królowej. Dużo później oglądałam używane przez bogate Chinki wykwintne szpile pokryte wypukłościami z koralu o wyglądzie surowego mięsa oraz rzeźbionymi napisami - prośbami o męskie potomstwo i długie życie - ale bladojadeitowe szpilki służącej mojej babci nadal uważałam za najpiękniejsze.
- Co to jest? - spytał Malloy, podnosząc szpilki i trzymając je w wyciągniętej ręce.
- Proszę zgadnąć. Nikt jeszcze nie odgadł.
- Nikt?
Byłam pewna, że moje słowa go zainteresowały.
- Przybory - stwierdził. - Jakieś, hm, przybory.
- W pewnym sensie.
Zastanawiałam się, czy mężczyzna ma broń.
- Są stare - zauważył. - Jadeitowe. Czy należały do kobiety?
- Żadnych pytań - burknęłam.
Nagle Malloy znudził się.
- Proszę mi powiedzieć - rzucił.
Potrząsnęłam głową i zdałam sobie sprawę z faktu, że policjant próbuje ze mną flirtować. Jego oczy miały tego rodzaju odcień błękitu, który przybierał inną tonację w różnych oświetleniach bądź lekko się zmieniał w zależności od koloru koszuli. W chwili obecnej oczy były dziwnie mętnej barwy.
- Nie - powiedziałam.
Westchnął, poddając się, po czym wstał. Uwolnione od ciężaru krzesło wygięło się.
- Moja była żona zbiera lalki - zauważył.
Odłożył szpilki na stolik, mimowolnie układając jedną obok drugiej, a ja pomyślałam, że mężczyzna zapewne jest pedantem. Wyobraziłam sobie, że on również posiada kolekcję lalek, starannie ustawionych w rzędzie.
- Wracając do sprawy, widziała pani wtedy coś albo słyszała? - spytał. - W nocy z szesnastego na siedemnastego? A może rano? Nie odpowiedziała mi pani.
Wziął marynarkę z sofy i z wewnętrznej kieszeni wyjął długopis i mały notes. Jedną ręką otworzył notes. Zobaczył, że patrzę na długopis. Był to kasztanowy mont blanc. Wyciągnął go w moim kierunku.
- Podróba - mruknął. - Jak to u policjantów. - Mrugnął porozumiewawczo.
- Niestety, nie widziałam ani nie słyszałam niczego niezwykłego - odparłam. - A śpię przy otwartych oknach.
- Naprawdę? - spytał, podnosząc wzrok znad notesu. - Na oścież?
- Kogo zabito? - spytałam. - O ile wiem, nie mojego gospodarza. - Byłam zaskoczona własnym swobodnym zachowaniem. Nadal byłam zdenerwowana, teraz jednak już wiedziałam dlaczego.
- Aktorkę. Dwadzieścia sześć lat. Pracowała na pół etatu w nocnym klubie hazardowym. Ostatnio widziano ją w pewnym barze za rogiem. Dokładnie mówiąc, w barze dla gliniarzy.
- Dla gliniarzy?
- Tak - odrzekł. - W szóstym okręgu. Bywa tam wielu detektywów.
- Przykro mi - powiedziałam. - Przykro mi, że dziewczyna nie żyje.
Skinął głową.
- Jak ją zabito?
- Poderżnięto jej gardło. - Chwilę milczał, po czym dodał: - A później ją rozczłonkowano.
Pomyślałam, że "rozczłonkowanie" to bardzo interesujące słowo.
Malloy wsunął notes z powrotem do kieszeni, po czym z drugiej wyjął dwie spinki do mankietów. Odwinął rękawy koszuli, a wtedy uprzytomniłam sobie, że tego typu męskie gesty bardzo mnie podniecają.
Policjant patrzył na mnie, wsuwając jedną spinkę w dziurkę.
- Przypomina mi pani kogoś - stwierdził.
Byłam rozczarowana.
- Nie zaskakuje mnie to. Mam dość typową twarz - odpowiedziałam, ale pomyślałam: "A raczej dość typowy tyłek".
- Proszę mnie zawiadomić, jeśli pani sobie coś przypomni. Mój numer służbowy jest na wizytówce. Proszę dzwonić o każdej porze.
Podszedł do drzwi. Otworzyłam je.
Miał trochę zbyt obcisłe spodnie. Cienkie, czarne skarpetki. Czarne, sznurowane buty. Potrzebowały nabłyszczenia. Miał też mały tatuaż na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka - trzy piki. Tyle że między jego nogami nie było rudej, kobiecej główki.


Śniłam o nim tej nocy.
Dokładnie mówiąc, nad ranem. Przez drewniane żaluzje wpadało słabe światło. Była to ta pora nocy, kiedy - w końcu - śpię snem najsłodszym i najgłębszym. Moja skóra w zetknięciu z pościelą wydaje mi się wówczas niezwykle gładka i zastanawiam się, dlaczego muszę czekać aż do świtu, żeby czuć się tak przyjemnie. Nic się przecież nie zmienia - to samo ciało i ta sama pościel co osiem godzin wcześniej.
Odrzuciłam poduszki i położyłam się na brzuchu. Moje stopy wystawały poza koniec łóżka, palce u nóg zwisały poza krawędź. Zwykle śpię w takiej pozycji. Przez bawełnianą nocną koszulę położyłam dwa palce prawej ręki na łechtaczce i pomyślałam o Malloyu. Stoi w pokoju, podchodzi do mnie, obserwuje, jak się rozbieram…
Nie potrafię się pieścić inaczej - zawsze przez koszulę albo przez majtki. Nie wiem, czy chodzi mi o intensywniejsze odczucia. Z pewnością to jeden z powodów. Jest w tym wszystkim jednak coś więcej… Może czuję dreszczyk na wspomnienie siebie jako małej dziewczynki, która wstydzi się swoich czynów. Tak czy inaczej, lubię mieć skrawek ubrania między palcami a pochwą. Stanowi on barierę między wstydem i przyjemnością. Może kiedyś bałam się, że umrę, jeśli jakiś kawałek materiału nie odgrodzi mnie od rozkoszy, albo że nieodwracalnie i całkowicie popadnę w samozadowolenie.
Pewnego niedzielnego poranka podczas pobytu w internacie znalazłam koleżankę z pokoju na kafelkach kabiny prysznicowej. Leżała na plecach. Nogi, pokryte fioletowymi i czarnymi sińcami od gry w hokeja, rozłożyła szeroko na kurkach. Woda spadała kaskadą między luźno ułożonymi muskularnymi udami. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, co ta dziewczyna robi. Pomyślałam, że się poślizgnęła na mokrych kafelkach. Do dziś pozostaje jedyną znaną mi przedstawicielką mojej płci, która potrafiła swobodnie mówić o swojej masturbacji. Namówiła mnie, żebym spróbowała, a ja nie miałam odwagi zwierzyć się jej, że odkryłam już własny sposób. Kobiety umieją rozmawiać niemal o wszystkim - o zazdrości seksualnej, poniżeniu, rozkoszy, którą odczuwają, gdy mężczyzna penetruje im pochwę językiem, o ssaniu jego członka - ale nigdy nie opowiadają, jak pieprzą same siebie.
A mnie śnił się detektyw Malloy, obserwujący, jak zdejmuję z siebie ubranie.
Łechtaczka nabrzmiała mi pod palcami. Oddech stał się przyspieszony. Nogi zesztywniały. Pracowałam wytrwale, czasami przerywałam na krótko - ale nie bez przyjemności - by przedłużyć akt. Nie było mi tak samo, jak wówczas, gdy czuję w sobie palce mężczyzny. Wtedy nigdy nie wiem, czy wystarczy mu talentu, cierpliwości lub zainteresowania, aby doprowadzić stosunek do samego końca, i nie wiem, czy moje ciało podda mu się czy też odmówi posłuszeństwa. Własnej ręki jestem natomiast zawsze pewna. Czasami bywam tak spragniona wszelkich doznań, że aż chwyta mnie straszliwy skurcz w łydce. Wtedy muszę wyskakiwać z łóżka i kuśtykać po pokoju, aż ból przejdzie.
Malloy na pewno byłby ze mnie zadowolony.


Rano wyszłam z domu i ruszyłam na stację metra przy placu Astor. Zauważyłam dwóch mężczyzn siedzących w matowoszarym samochodzie. Dostrzegłam auto, ponieważ jego karoseria była tak wyraźnie pozbawiona połysku, jak gdyby ktoś posypał ją piaskiem. Zauważyłam je także z tego względu, że przy całym parku Waszyngtona nie wolno parkować w dzień, a pojazd stał przed moim domem.
Zanim zdążyłam się nad tym zastanowić, zanim nawet zdałam sobie sprawę z wszystkich faktów, rozległ się szorstki, zgrzytliwy dźwięk - dolna krawędź otwieranych drzwiczek samochodu otarła się o krawężnik. Usłyszałam również męski głos.
- Halo, proszę pani.
Malloy stał jednym czarnym butem na krawężniku, ramię spoczywało na szczycie otwartych drzwiczek. Drugi mężczyzna zajmował siedzenie kierowcy.
- Witam, jak się pani miewa? Możemy chwilę porozmawiać?
Pochylił się do przodu i otworzył przede mną tylne drzwiczki.
- Mam wsiąść? - spytałam.
- Nie zaszkodzi - odparł niskim głosem. - Chyba że woli pani rozmawiać na ulicy. Nigdy nie lubiłem załatwiać spraw na ulicy. Wie pani, o czym mówię? Ale cóż, decyzja należy do pani. - Puścił klamkę. Miałam wrażenie, że moje wahanie go denerwuje.
Zastanowiłam się, jakich to spraw nie chce ze mną załatwiać na ulicy.
Wsiadłam do samochodu.
- Nie mam zbyt dobrego wzroku - odezwałam się do niego, gdy obiema rękami zatrzasnął drzwiczki, a później usiadł na przednim siedzeniu. - Któregoś dnia wsiądę do niewłaściwego samochodu - burknęłam.
- To nie byłoby zbyt mądre - mruknął, obserwując białego chłopaka, który kupował narkotyki od jednego z Jamajczyków. - To mój partner, detektyw Rodriguez - dodał.
Jego towarzysz odwrócił się i spojrzał na mnie.
- Dzień dobry.
Kolejny wysoki, przystojny mężczyzna. Czarne włosy, czarne oczy. Duża głowa. Biała koszula. Srebrny krawat. Czarna marynarka na wieszaku z tyłu obok mnie. Pomyślałam, że ktoś taki bywa zapewne od czasu do czasu późnym wieczorem w klubie "Broadway".
- Witam, detektywie.
Zainteresował mnie fakt, że w samochodzie było włączone zwykłe, a nie policyjne radio. Cicho śpiewał Marvin Gaye, nie było słychać żadnych policyjnych rozmów. Czytałam, że detektywi czasami jedzą surowy czosnek, a później chuchają przesłuchiwanemu świadkowi w twarz, więc - w porównaniu - rozmowa, jaka mnie czekała w tej chwili, nie wydawała się przykra. Usiadłam i skrzyżowałam ramiona na oparciu przedniego siedzenia, między dwoma policjantami. Malloy patrzył na mnie przez moment, kiedy nagle moja twarz pojawiła się przy jego ramieniu, potem odwrócił się i otworzył okno po swojej stronie.
- Chcemy pani zadać kilka pytań - powiedział Rodriguez. - Jeden z pani sąsiadów słyszał krzyki w alei MacDougala tej nocy, o którą pytamy. - Mężczyzna pochylił się, aby przetrzeć od wewnątrz przednią szybę.
- Tej nocy, o którą pytacie? - powtórzyłam. - Z tamtej alei prawie każdej nocy dochodzą wrzaski.
Detektyw Rodriguez popatrzył na moje odbicie w lusterku.
- Jest pani nauczycielką?
Pokiwałam głową.
- Poszedłeś tym śladem? - Malloy spytał nagle Rodrigueza.
- Co to jest międzymorze? - zapytał mnie Rodriguez, ciągle patrząc na mnie w lusterku.
- Przesmyk. Poszedł pan tym śladem. No i?
- I nic.
- Jezu - mruknął pod nosem Malloy.
- Chcieliśmy po prostu sprawdzić - wyjaśnił Rodriguez, odwracając się tak, żebym mogła widzieć jego twarz. - Na wypadek, gdyby pani o czymś zapomniała. Wie pani, niektórzy ludzie po pewnym czasie wiele sobie przypominają.
Udawałam, że się zastanawiam, ot tak, z uprzejmości, nawet spuściłam wzrok, żeby wyglądać na bardziej skoncentrowaną. Wówczas zauważyłam, że detektyw Rodriguez ma przy pasie kaburę. Była z brązowej skóry, na której wymalowano wyspę Puerto Rico w kolorach zielonym i czerwonym. Sam ten fakt wystarczył, by przyciągnąć moją uwagę i wzbudzić zachwyt, naprawdę jednak zainteresowało mnie coś innego - w kaburze tkwił żółty plastikowy pistolecik na wodę.
- Prawdę mówiąc - przerwał milczenie Rodriguez - detektyw Malloy i ja pomyśleliśmy, że może zdoła nam pani pomóc, ponieważ pan… - spojrzał na kawałek papieru leżący na siedzeniu między nimi - …Lothar Wilker, pracownik baru o nazwie "Czerwony…
- …Żółw" - podsunął Malloy.
- …Żółw". Ten człowiek twierdzi, że była pani tam wieczorem szesnastego. Tej nocy, o którą pytamy.
Malloy odwrócił się i spojrzał na mnie.
- Tak - przyznałam. - Byłam tam z jednym z moich studentów. Spotkanie trwało bardzo krótko, a następnie wróciłam do domu.
- Jak się nazywa? - spytał Malloy.
- Kto? Mój student?
- Tak.
- Cornelius Webb.
- Opuściła pani bar sama? - zapytał Rodriguez. - Chodzi mi o to, czy wracała pani samotnie do domu.
Zawahałam się. Miałam ochotę odpowiedzieć, że to nie jego sprawa.
- Tak.
- Nie zauważyła pani przypadkiem młodej kobiety? - spytał Malloy. - Dwadzieścia sześć lat, niezbyt wysoka. Rude włosy. Ładna. - Odwrócił się do Rodrigueza. - Czy nie tak mówiłeś?
- O czym?
- Że była ładna.
- Niezła - odparł Rodriguez. - Przez cały czas była pani w głównej sali? - spytał. Patrzył przez okno, dłubiąc w zębach zapałką.
- Głównej sali?
- W części barowej.
- No, tak.
Popatrzył na mnie w lusterku.
- Jest pani pewna?
- Próbowałam znaleźć toaletę - odparłam - ale mi się nie udało.
- Toaletę? - spytał Malloy.
- Początkowo pani mówiła, że nie ruszała się z baru - mruknął Rodriguez. - Zapomniała - zwrócił się do Malloya. - Nie mówiła tak? - Odwrócił się ponownie w moją stronę. - Ofiarę również widziano tamtej nocy w "Czerwonym Żółwiu". Dlatego właśnie po raz drugi z panią rozmawiamy. Więc była tam pani… Mogłaby pani obejrzeć kilka fotografii? Może sobie pani coś przypomni.
- Ona podobno nie widzi za dobrze - odezwał się do niego Malloy.
Zastanawiałam się, skąd o tym wie, potem jednak przypomniałam sobie, że sama mu o tym powiedziałam, wsiadając do samochodu.
Rodriguez odwrócił się do Malloya z uśmiechem i oświadczył:
- Dzień bez trupa jest jak dzień bez słońca. - Wyjął z kieszeni kolorowe zdjęcie i przytrzymał mi przed oczami. - Czy wygląda znajomo?
Z pewnością widziałam tę dziewczynę przedtem.
- Nie - odparłam. - Przykro mi.
- Mnie również jest przykro - bąknął Malloy.
Rodriguez odłożył zdjęcie. Najwyraźniej stracił zainteresowanie moją osobą.
Malloy uderzył dłonią w bok drzwiczek, które otworzyły się szeroko.
Wysiadł zaraz za mną i przeszedł obok kilka kroków. Ręce trzymał w kieszeniach, dlatego spodnie podniosły mu się wokół kostek.
- Zastanawiam się, czy dałaby się pani zaprosić na przykład na piwo - szepnął w pewnym momencie. - Na placu Sheridan jest bar. Barman to mój kuzyn. Może była już tam pani wcześniej… Kuzyn mówi, że bywa tam wielu pisarzy.
- Teraz? - Byłam szczerze zaskoczona. Spojrzałam w tył, na samochód. Miłośnik Puerto Rico czyścił sobie paznokcie małym nożykiem.
Malloy roześmiał się.
- Nie, nie teraz.
Prawdopodobnie moje zmieszanie błędnie zrozumiał jako zgodę na spotkanie.
- Skąd pan wie, że piszę? - spytałam.
- Widzę - odparł. - Przez cały czas snuje pani w głowie jakieś głupie opowieści.