Wiedźmy

  • szt.
  • 19,00 zł
  • Niedostępny
KOLEJNA CUDOWNA OPOWIEŚC AUTORA MATYLDY Dziecko może siedzieć tuż obok wiedźmy i nic o tym nie wiedzieć! One wyglądają jak najnormalniejsze kobiety, ale są starsznie niebezpieczne dla dzieci! Szczęśliwie dla bohatera tej opowieści babcia wiedziała bardzo dużo o wiedźmach. Mimo to, historia potoczyła się nie dokońca zgodnie z planem....

Rok wydania: 2003
Stron: 206
Format: 125/195
Oprawa: broszura
Pakowanie: 20
Tłumacz: Jerzy Łoziński

Fragment tekstu:

Uwaga na temat wiedźm

 

W bajkach wiedźmy zawsze noszą beznadziejne czarne kapelusze i czarne płaszcze, a jeżdżą na miotłach.
To jednak nie jest żadna bajka, ale opowieść o prawdziwych wiedźmach. Posłuchajcie uważnie i zapamiętajcie sobie raz na zawsze:

Prawdziwe wiedźmy ubierają się normalnie i wyglądają jak najnormalniejsze kobiety. Żyją w normalnych domach i chodzą do NORMALNEJ PRACY.

Właśnie dlatego tak trudno je złapać.
Prawdziwa wiedźma dyszy tak gorącą nienawiścią do dzieci, że bardziej gorącej nienawiści nie możecie sobie wyobrazić.
Prawdziwa wiedźma przez cały czas myśli tylko o tym, jak pozbyć się dzieci ze swego terytorium. Jej pasją jest dopadanie ich, jednego po drugim. Przez całe dnie nie myśli o niczym innym. Nawet jeśli pracuje jako kasjerka w sklepie, sekretarka czy jeździ samochodem oklejonym reklamami (a wszystko to może robić), głowę ma tak pełną intryg i podstępów, że aż się w niej gotuje, kotłuje, skwierczy i syczy od morderczych, krwawych myśli.
- Na które dziecko - powtarza sobie jak dzień długi - na które dziecko teraz pora?
Dla prawdziwej wiedźmy rozprawienie się z dzieckiem to taka sama przyjemność jak dla was salaterka truskawek ze śmietaną.
Ma nadzieję, że uda jej się dopaść co najmniej jedno dziecko na tydzień. Jest wściekła, jeśli zamiar jej się nie powiedzie.

Jedno dziecko tygodniowo to pięćdziesiąt dwa rocznie.
Zadręcz je, umęcz je, żeby się wyniosły.

Oto hasło wszystkich wiedźm.
Ofiara jest dobierana bardzo starannie. Potem wiedźma skrada się za upatrzonym dzieckiem niczym myśliwy podkradający się do kuropatwy. Stąpa cicho i zwinnie, jest coraz bliżej i bliżej… A kiedy wszystko jest już gotowe… fuuuh!… skacze! Lecą iskry, buchają płomienie, wrze olej, szczury piszczą, skóra cierpnie. I dziecko znika.
Zrozummy się dobrze - wiedźma nie wali dziecka pałką w głowę ani nie przebija nożem, ani nie strzela do niego z rewolweru. Tych, którzy robią coś takiego, łapie policja.
Wiedźmy nikt nigdy nie złapie. Pamiętajcie, że całą magię ma w małym paluszku, a w jej krwi tańczą diabliki. Potrafi zmusić kamienie, żeby skakały niczym żaby. Umie sprawić, żeby płomienie śmigały po wodzie - to dla niej betka.
Te magiczne umiejętności są przerażające.
Na szczęście niewiele jest już prawdziwych wiedźm, ale wystarczy, żebyście nie czuli się całkiem spokojnie. W całej Anglii jest ich w sumie chyba setka, w innych krajach czasami więcej, czasami mniej. Nie ma jednak ani jednego kraju, gdzie nie byłoby w ogóle żadnej wiedźmy.
Wiedźma zawsze jest kobietą.
Ani myślę źle mówić o kobietach, w większości są cudowne i kochane, ale fakt pozostaje faktem, że wszystkie wiedźmy to kobiety. Nie ma tu żadnego mężczyzny.
Z drugiej strony, duch zawsze jest mężczyzną. Tak samo jest z upiorem. I jeden, i drugi są groźni, ale nawet nie umywają się do prawdziwej wiedźmy.
Z punktu widzenia dzieci prawdziwa wiedźma to z pewnością najgroźniejsza ze wszystkich żyjących istot na świecie. A podwójnie groźna jest dlatego, że wcale na taką nie wygląda. Nawet kiedy poznacie wszystkie sekrety (co stanie się już za chwilę), nigdy nie możecie być całkiem pewni, czy macie przed sobą wiedźmę czy przyjemną panią. Gdyby tygrys potrafił przybrać postać dużego psa, przyjaźnie machającego ogonem, pewnie podeszlibyście, żeby go pogłaskać. I to byłby wasz koniec. Tak samo jest z wiedźmami. Wszystkie wyglądają jak przyjemne panie.
Popatrzcie z sympatią na poniższy rysunek. Która z tych dam jest wiedźmą? To trudne pytanie, ale każde dziecko musi je sobie postawić.
Pamiętajcie, to może być wasza najbliższa sąsiadka.
Albo kobieta z błyszczącymi oczyma, która siadła dzisiaj naprzeciwko was w autobusie.
Albo ta pani, która z promiennym uśmiechem zaproponowała wam przed południem ciastko z białej torebki.
To może być nawet - uwaga!!! - wasza ukochana nauczycielka, która właśnie w tej chwili czyta wam te słowa. Przyjrzyjcie się jej dokładnie. Może uśmiecha się, że to niby kompletna bzdura. Nie dajcie się uśpić. To może być część jej planu.
Wcale, rzecz jasna, nie twierdzę, że wasza nauczycielka to z pewnością wiedźma. Mówię tylko tyle, że może nią być. Zapewne nie. Ale - co lepiej nawet napisać ale - nie jest to wykluczone.
Ach, gdyby tylko można było rozpoznać, która kobieta jest z pewnością wiedźmą, wyłapalibyśmy je wszystkie i przepuścili przez maszynkę do mięsa. Sposobu takiego jednak, niestety, nie ma. Istnieje za to wiele małych oznak, które możecie spostrzec, i drobnych zwyczajów, typowych dla wszystkich wiedźm. Kiedy tylko je poznacie i nieustannie będziecie o nich pamiętać, może żadna z wiedźm was nie dopadnie aż do chwili, gdy będziecie dużo, dużo starsi.


Moja babcia

 

Ja sam - zanim skończyłem osiem lat - już dwukrotnie miałem do czynienia z wiedźmami. Pierwszy raz wyszedłem z tego bez szkody, ale za drugim już mi się tak nie poszczęściło. Zapewne nie uda się wam nie krzyknąć, kiedy się dowiecie, co mi się przydarzyło, ale trudno - trzeba mówić prawdę. Jeśli na przekór wszystkiemu jestem tu i mogę wam tę historię powtórzyć (jakkolwiek dziwnie prawdopodobnie wyglądam), zawdzięczam to wyłącznie mojej cudownej babci.
Babcia była Norweżką. Norwegowie wiedzą wszystko o wiedźmach, gdyż pierwsze ich przedstawicielki pojawiły się właśnie w tamtejszych ciemnych lasach i mroźnych górach. Moi rodzice także byli Norwegami, ale ponieważ ojciec prowadził interesy w Anglii, ja tutaj się urodziłem, mieszkałem i tu poszedłem do angielskiej szkoły. Dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i na letnie wakacje, jechaliśmy do Norwegii, aby odwiedzić babcię. O ile dobrze pamiętam, ta starsza pani, matka mojej matki, była jedyną naszą żyjącą krewną. Uwielbiałem ją. Kiedy byliśmy razem, rozmawialiśmy albo po norwesku, albo po angielsku, co nie sprawiało nam żadnych trudności. Mówiliśmy płynnie w obu językach. Muszę wyznać, że babcia była mi bliższa niż mama.
Zaraz po tym, jak skończyłem siedem lat, rodzice zabrali mnie do Norwegii, aby jak zwykle spędzić Boże Narodzenie z babcią. Był mróz, na drodze na północ od Oslo samochód, którym jechałem z rodzicami, wpadł w poślizg i zleciał do skalistego wąwozu. Rodzice zginęli. Ja, przypięty pasami na tylnym siedzeniu, wyszedłem z tego tylko z rozciętym czołem.
Nie chcę opowiadać o szczegółach tego okropnego dnia. Jeszcze dzisiaj, gdy go wspominam, dostaję dreszczy. Wylądowałem, rzecz jasna, w domu babci, gdzie przytuleni do siebie przepłakaliśmy całą noc.
- Co teraz zrobimy? - spytałem przez łzy.
- Zostaniesz ze mną. Będę się tobą opiekować - odpowiedziała.
- To nie wrócę do Anglii?
- Nie - odparła. - Tego nigdy nie zrobię. Moja dusza pójdzie do nieba, ale kości zostaną w Norwegii.
I następnego dnia chcąc, abyśmy oboje spróbowali zapomnieć o naszym wielkim smutku, babcia zaczęła mi opowiadać różne historie. Robiła to wspaniale, a ja byłem zachwycony wszystkim, co od niej usłyszałem, ale tak naprawdę wzięło mnie dopiero, gdy zaczęła mówić o wiedźmach. Widocznie była wielką ich znawczynią i podkreśliła bardzo wyraźnie, że w przeciwieństwie do innych historyjek, te w ogóle nie były zmyślone. Były jak najzupełniej prawdziwe, wydarzyły się naprawdę i lepiej, żebym wierzył we wszystko, co słyszę od niej o wiedźmach. Gorsze, i to znacznie gorsze, było to, że wiedźmy dalej są wokół nas. Poradziła mi, abym i w to wierzył.
- Rzeczywiście mówisz prawdę, babciu? Możesz przysiąc, że to najprawdziwsza prawda?
- Kochanie - odrzekła - nie pożyjesz długo na tym świecie, jeśli nie będziesz umiał rozpoznać wiedźmy, kiedy na nią trafisz.
- Ale przecież powiedziałaś, że one wyglądają zupełnie normalnie. To jak mam je poznać?
- Musisz uważnie mnie słuchać i wszystko zapamiętać. A potem już tylko możesz się przeżegnać, modlić i liczyć, że ci się uda.
Znajdowaliśmy się w salonie jej domu w Oslo, a ja byłem już gotowy do spania. U babci nigdy nie zasłaniało się okien, widziałem więc, jak na zewnątrz, w ciemności gęstej jak smoła, spadają powoli wielkie płatki śniegu. Babcia była strasznie stara i pomarszczona, a jej masywną postać zdobiła szara koronkowa suknia. Babcia siedziała majestatycznie w fotelu, a wypełniała go tak dokładnie, że nawet myszka nie miałaby gdzie się wcisnąć. Ja, świeżo upieczony siedmiolatek, klęczałem u jej stóp, mając na sobie pidżamę, szlafrok i kapcie.
- Przysięgasz, że mnie nie nabierasz? - spytałem kilkakrotnie. - Nie nabijasz się ze mnie?
- Posłuchaj - ona na to. - Znałam co najmniej pięcioro dzieci, które po prostu znienacka zniknęły bez śladu i nikt nigdy już ich nie widział. Porwały je wiedźmy.
- Pewnie chcesz mnie tylko tak nastraszyć.
- Chodzi mi jedynie o to, aby i z tobą tak się nie stało - odparła. - Kocham cię i nie chciałabym, żebyś mi gdzieś zniknął.
- To opowiedz mi o tych dzieciach.
Nie znałem żadnej innej babci, która paliłaby cygara. Właśnie teraz zapaliła jedno, długie, czarne i śmierdzące jak tląca się guma.
- Pierwsze z tych znanych mi dzieci, które zniknęły, to Ranghild Hansen. Miała wtedy osiem lat i bawiła się ze swoją małą siostrą na trawniku. Ich mama, która w kuchni piekła chleb, wyszła na zewnątrz, żeby złapać trochę świeżego powietrza. "A gdzie Ranghild?"- spytała. "Poszła gdzieś z tą wysoką panią" - odparła siostra. "Jaką wysoką panią?" - spytała mama. "Taką w białych rękawiczkach. Wzięła Ranghild za rękę i sobie poszły". I odtąd - ciągnęła babcia - nikt już więcej Ranghild nie zobaczył.
- Nie szukali jej? - zdziwiłem się.
- Szukali wszędzie dookoła, pomagało całe miasto, ale nigdy jej nie znaleźli.
- A co z tymi innymi czterema?
- Zniknęły tak samo jak Ranghild.
- Ale jak, babciu, jak zniknęły?
- Za każdym razem, kiedy to się działo, dziwna pani zjawiała się koło domu.
- Ale jak dzieci znikały?
- Z drugim to była naprawdę dziwna sprawa - powiedziała babcia. - W Holmenkollen mieszkała rodzina Christiansenów. W ich pokoju gościnnym wisiał stary obraz olejny, z którego byli bardzo dumni. Nie było na nim żadnych ludzi, tylko trawiaste podwórze, na nim parę kaczek, a z tyłu dom. Był to duży, bardzo ładny obraz. Któregoś dnia ich córka Solveg wróciła ze szkoły do domu, zajadając jabłko, które - jak powiedziała - dostała od jakiejś miłej pani na ulicy. Rano małej Solveg nie było w łóżku. Rodzice na próżno szukali jej wszędzie, aż nagle ojciec krzyknął: "Tutaj jest! Nasza Solveg karmi kaczki!" Pokazywał przy tym stary obraz, a Solveg rzeczywiście tam była. Stała na podwórku i rzucała kaczkom chleb z koszyka. Ojciec podskoczył do płótna i dalejże je dotykać, stukać, ale wszystko na nic. Dziewczynka była już tylko fragmentem obrazu, namalowanym jak cała reszta.
- A ty, babciu, widziałaś kiedyś na własne oczy obraz z tą dziewczynką?
- Wiele razy. - Poważnie kiwnęła głową. - A najdziwniejsze było to, że ta mała Solveg ciągle zmieniała na nim miejsce. Jednego dnia siedziała w domu i mogłeś zobaczyć jej twarz w oknie, a drugiego była gdzieś daleko po lewej z kaczątkiem w rękach.
- A widziałaś, jak się przesuwa na tym obrazie?
- Tego nikt nigdy nie zobaczył. Gdziekolwiek była - czy na zewnątrz karmiła kaczki, czy wewnątrz za oknem - zawsze była nieruchoma, jak to na obrazie. To było bardzo dziwne. Bardzo, bardzo dziwne. A najdziwniejsze było to, że z upływem czasu także i ona się starzała. Po dziesięciu latach mała dziewczynka stała się młodą kobietą. Po trzydziestu - była w średnim wieku. A potem nagle, pięćdziesiąt cztery lata od tamtego zdarzenia, zniknęła z płótna bez śladu.
- Umarła? - zawołałem.
- Kto to wie? - odparła babcia. - W świecie wiedźm dzieją się bardzo tajemnicze rzeczy.
- To na razie dwie osoby. A co z pozostałą trójką?
- Trzecią była mała Birgit Svenson - ciągnęła babcia. - Mieszkała tutaj, dokładnie naprzeciwko nas. Pewnego dnia zaczęły jej rosnąć pióra na całym ciele, aż wreszcie zamieniła się w dużego białego kurczaka. Rodzice zbudowali dla niej specjalny wybieg i komórkę. Znosiła nawet jajka.
- Jakiego koloru? - spytałem.
- Brązowe - wyjaśniła babcia. - Nigdy w życiu nie widziałam większych. Mama robiła z nich przepyszne omlety. Były naprawdę wspaniałe.
Wpatrywałem się uważnie w babcię, która siedziała majestatycznie niczym królowa na tronie. Szare oczy miała zamglone, jakby przypatrywała się czemuś odległemu o całe mile. Tak się pogrążyła w zadumie, że rzeczywiste było tylko cygaro, z którego dym spowijał jej głowę niebieskawym obłokiem.
- Ale ta mała dziewczynka zamieniona w kurczaka nie zniknęła? - spytałem.
- Nie, Birgit nie. Przez długie lata składała swoje brązowe jajka.
- A powiedziałaś, że wszystkie zniknęły!
- Pomyliłam się - mruknęła babcia. - Starzeję się i nie wszystko już dobrze pamiętam.
- Co się stało z czwartym dzieckiem?
- Był to chłopiec, Harald. Pewnego ranka jego skóra zrobiła się brudnożółta, potem sztywna i krucha jak łupina orzecha, a do wieczora zamienił się w kamień.
- Kamień? - upewniłem się. - Prawdziwy kamień?
- Granit - dodała z powagą. - Jeśli chcesz, to pójdziemy i ci go pokażę. Dalej trzymają go w domu. Stoi w przedpokoju, taka mała kamienna statuetka. Goście opierają o niego parasole.
Byłem jeszcze mały, ale i tak nie dowierzałem wszystkiemu, co mówiła babcia. Z drugiej jednak strony robiła to z takim przekonaniem, z taką powagą na twarzy, bez jednego uśmiechu czy choćby drgnięcia powieki, że nie bardzo wiedziałem, co sądzić: prawda to czy nie?
- Mów dalej, babciu - nalegałem. - Powiedziałaś, że było ich pięcioro. Co się stało z ostatnim?
- Chcesz się zaciągnąć moim cygarem?
- Mam dopiero siedem lat, babciu.
- Nie interesuje mnie, ile masz lat - ona na to. - Chodzi o to, że jak będziesz palił cygara, nigdy się nie przeziębisz.
- A co z tym piątym, babciu?
- Numer pięć - mruknęła, żując koniec cygara, jak gdyby był to słodki lizak - to dopiero ciekawa sprawa. Dziewięcioletni Leif spędzał z rodzicami wakacje nad fiordem. Cała rodzina wygrzewała się na jednej z tych małych wysepek, skakała ze skałek i baraszkowała w wodzie. Leif skoczył, zanurkował, a ojciec zauważył, że chłopiec jakoś długo nie wypływa. Kiedy zaś wynurzył się na powierzchnię, nie był to już wcale Leif.
- A kto taki, babciu?
- Morświn.
- Nie, nieprawda! To niemożliwe!
- Młody, śliczny morświn - powtórzyła. - Bardzo zresztą łagodny i wesoły.
- Babciu! - zawołałem.
- Co takiego, kochanie?
- Dajesz słowo, że zamienił się w morświna?
- Daję słowo - odrzekła. - Dobrze znałam jego matkę. To ona opowiedziała mi o wszystkim. Mówiła, jak morświn Leif został z nimi do końca dnia i woził swoje rodzeństwo na grzbiecie. Wszyscy świetnie się bawili. A potem ochlapał ich dla zabawy, odpłynął i nigdy go już nie zobaczyli.
- No dobrze, babciu - odezwałem się po chwili. - A skąd wiedzieli, że ten morświn to ich Leif?
- Rozmawiał z nimi - wyjaśniła. - Przez cały czas zabawy żartował i śmiał się.
- I wybuchła potem jakaś wielka afera?
- Nie - skrzywiła się babcia. - Musisz pamiętać, że my tutaj, w Norwegii, przyzwyczailiśmy się do takich rzeczy. Wiedźmy są tu wszędzie. Zdaje się, że jedna mieszka teraz nawet na naszej ulicy. No, ale na ciebie już czas do łóżka.
- A żadna wiedźma nie wejdzie do mnie w nocy przez okno? - spytałem, drżąc lekko ze strachu.
- Nie. - Babcia stanowczo pokręciła głową. - Żadna wiedźma nigdy nie robi takich głupot jak wspinanie się po rynnach czy włamywanie do cudzych domów. Będziesz zupełnie bezpieczny w swoim łóżku. No chodź, przytulę cię na dobranoc i… spać.